niedziela, 25 października 2015

Bajka terapeutyczna dla niejadków.



Oto bajka terapeutyczna, a właściwie baśń :)  napisana przeze mnie dla dziecka, które nie lubi jeść i to jest poważny problem. Prawidłowe odżywianie jest bowiem podstawą zdrowia i rozwoju każdego żywego organizmu, a zwłaszcza dziecka. Poniżej bajkowego tekstu pomądrzyłam się troszkę w temacie niejadków. Być może ten problem pojawił się w waszej rodzinie. Bajka go nie zlikwiduje, a jedynie może pomóc w jego zrozumieniu i przezwyciężeniu. 
To będzie bardzo długi wpis, ale poprzednio zamieszczona bajka terapeutyczne cieszy się powodzeniem, więc może i ta się komuś przyda.

BAJKA O PTAKU – CHUDZIAKU

Działo się to całkiem niedawno i zupełnie niedaleko. W domu na skraju lasu mieszkał sobie pięcioletni Krzyś, razem z Mamą, Tatą i starszą siostrą Olą. Domownicy mieli swoje ulubione zwierzątka. Mama miała pieska, który łasił się do jej nóg, albo skakał z radości, gdy tylko pojawiała się po powrocie z pracy, tata miał rybki w akwarium, podpływające do szybki, gdy on się zbliżał, a kotek chyba najbardziej lubił Olę. Ola uczyła się grać na gitarze, więc gdy siadała na krześle przy stole ze swoim instrumentem, kotek wskakiwał na blat, usadawiał się naprzeciwko niej i łapką próbował dosięgnąć strun, tak jakby chciał grać razem z nią.  Krzyś był najmłodszy w rodzinie i żadne ze zwierząt nie chciało go słuchać i lubić go najbardziej.

Krzyś i Ola mieszkali na poddaszu domu, każde w swoim małym pokoiku. Mieli dużo różnych zabawek, ale Krzyś oprócz zabawy samochodami w wyścigi, często wyglądał przez okno w swoim pokoju. Lubił to, bo widoku nie zasłaniały mu drzewa rosnące wokół domu i mógł nieraz obserwować przelatujące wyżej lub niżej ptaki. Zastanawiał się wtedy dokąd one lecą, jakie są ich ptasie rodziny i gdzie mieszkają. Wiedział, że są też ptaki odlatujące na zimę do ciepłych krajów, które na wiosnę wracają, aby tu złożyć jajeczka i wysiedzieć młode pisklęta. Nawet razem z tatą Krzyś zrobił budkę lęgową dla ptaszków, która zwisła na drzewie w ich ogrodzie. 

Krzyś lubił patrzeć w niebo, zwłaszcza wtedy, gdy był smutny. A często bywał smutny. I nie dlatego, że nie miał zwierzątka, które byłoby tylko jego, ale dlatego, że dorośli w przedszkolu albo w domu, często się na niego złościli. Największe pretensje mieli do niego nie o to, że nie posprzątał porozrzucanych zabawek, ani nawet nie o to, że czasem kłócił się Olą, ale o to, że … nie lubił jeść. I tak było w rzeczywistości, bo Krzyś był po prostu niejadkiem.
Rysunek - Maks :)

Kiedyś, kiedy Krzyś siedział sobie sam w swoim pokoju i wyglądał przez okno, zobaczył pierwsze odlatujące, pewnie do ciepłych krajów, ptaki. Były to bociany, dzikie gęsi i kaczki, ale jeszcze nie te szaro-niebieskie sójki, bo te odlatywały jako ostatnie, na koniec jesieni. Ptaki zawsze zbierały się w większe stada, bo dla bezpieczeństwa nie latały w pojedynkę, jak samoloty pasażerskie.
odpowiedział: 
– Chyba nieodpowiednio przygotowywałem się do odlotu do ciepłych krajów. Kiedy już nauczyłem się latać i wyfrunąłem z naszego gniazda, rodzice mówili mi co powinien robić. Trzeba było cały dzień szukać pędraków, chrząszczy, a nawet myszy i żab, i zjadać je, aby mieć siłę do latania i żeby wyrabiać sobie mięśnie. Ja jednak najbardziej lubiłem oglądać kwiatki kwitnące na łące, latające motyle, a najbardziej to obserwować płynące po niebie obłoki. I wiesz, powiem ci coś jeszcze, ja po prostu nie lubię jeść. – powiedział chudy bocianek i i zamilkł speszony tym swoim szczerym wyznaniem.

– To zupełnie tak jak ja – odparł bez namysły chłopiec i poczuł , że ptak jest mu bardzo bliski. Krzyś zastanawiał się też, co powinien zrobić w takiej sytuacji i pomyślał, że musi wytłumaczyć coś swemu nowemu przyjacielowi. Najpierw zapytał jednak jak ma na imię.
– Wszyscy nazywali mnie Chudziak, a ty jak się nazywasz?
– Mam na imię Krzyś. Widzisz Chudziaku, choć obaj nie przepadamy za jedzeniem i nie jest ono dla nas tak ważne jak na przykład zabawa, to jednak musisz zrozumieć, że bez jedzenia nie będziesz mógł latać z innymi bocianami. Jeśli teraz chciałbyś to zmienić poproszę rodziców, żeby pomogli mi ciebie dożywiać. – zaproponował chłopiec. 
Bocian od razu poweselał i odparł bez namysłu:
– Naprawdę mógłbyś to zrobić? To byłoby super! I wiesz, mam jeszcze jedno marzenie. Chciałbym mieć na imię Ikarek.

Krzyś poprosił, aby ptak poczekał na niego spokojnie na dachu, a on pobiegnie do rodziców po pomoc. Zbiegł na dół po schodach i opowiedział rodzicom, że obok jego okna na dachu wylądował bocian, że jest bardzo chudy i słaby, i że nie ma siły lecieć do ciepłych krajów. Mama z tatą przez chwilę zastanawiali się jak można pomóc zwierzęciu. Można byłoby wezwać eko-patrol, który odwiózłby zwierzę do ZOO do ptaszarni, gdzie doczekałby do wiosny, ale chłopiec upierał się, żeby bociek został z nimi. W końcu rodzice zgodzili się, ale pod jednym warunkiem, że to on będzie karmił bocianka-niejadka. Krzyś oczywiście zgodził się bez wahania. Poszli razem z tatą na górę, a mama szykowała miejsce dla nowego domownika w garażu. Ptak osłabiony z głodu i wyczerpania łatwo dał się złapać i spokojnie zachowywał się w nowym miejscu zamieszkania. Mama zrobiła mu w kącie coś jakby gniazdo ze starej, niepotrzebnej już kołdry, wysłanej filią i warstwami podartych papierów, które zastępowały słomę. Krzyś postawił dla niego miskę z wodą. Potem razem z tatą i Olą sprawdzili w Internecie, czym można karmić bociany. Ptak zaczął dostawać od chłopca różnorodny pokarm. Różnego rodzaju świeże, pokrojone drobno mięsko, trochę kupionych w sklepie zoologicznym suszonych owadów, a czasem pestki z dyni i słonecznika, ale też troszeczkę owoców i warzyw, których bociany zwykle nie jedzą. Nie było to łatwe zadanie, bo niejadek nie od razu nabrał apetytu. Zaczęto więc od małych porcji, które stopniowo były zwiększane. Ikarek, bo tak nazywał go jego przyjaciel Krzyś, najchętniej jadłby same słodkie gruszki, które bardzo mu zasmakowały, ale chłopiec wiedział, że nie można żywić się tylko słodkościami. Pilnował też, aby ptak dostał i zjadł swoją porcję rano zanim wszyscy wyjdą z domu i zaraz po powrocie domowników. Kiedy była jesień, a pies i kot zamknięte w domu, Krzyś wyprowadzał bociana na spacery po ogrodzie. Gdy nastała sroga zima trzeba było do garaży wsawić grzejnik, żeby Ikarek nie marzł. Przecież o tej porze roku powinien być wraz ze swym rodzeństwem i rodzicami w Afryce. Na pewno trochę za nimi tęsknił, ale bardzo polubił już swoją nową rodzinę, a najbardziej Krzysia.

Tymczasem mijał miesiąc za miesiącem, bocian przybywał na wadze i mężniał. Problemem było tylko to, że  nie mógł trenować latania. Krzyś, chcąc dawać skrzydlatemu przyjacielowi dobry przykład, też pomału przestał grymasić przy jedzeniu. Początkowo trochę zmuszał się na siłę, i jadł, jak to mówiła babcia Krzysia „przez rozum”. Przekonał się też do jedzenia wielu nowych potraw, których kiedyś nawet nie chciał spróbować. Zrozumiał, jak naprawdę jest to ważne, żeby jeść różne, pożywne produkty, i że to z jedzenia wszystkie żywe organizmy mają siłę do robienia wszystkich ważnych rzeczy i że kiedy dobrze się odżywiają to rosną zdrowo. Bardzo cieszył się, że Ikarek w końcu zaczął jeść z apetytem, urósł i stał się zupełnie dorosłym bocianem.

Wreszcie nadeszła wiosna i na łąki za lasem przyleciały z ciepłych krajów bociany. W niedzielę tata powiedział do Krzysia, że trzeba zawieźć Ikarka na łąkę, żeby mógł żyć ze swoja naturalną, bocianią rodziną.  Chłopcu było bardzo, bardzo smutno na myśl o rozstaniu z przyjacielem, ale czego się nie robi dla tych, których kochamy? Bocian został włożony do dużego pudła z otworami, przez które do środka wpadało powietrze. To dlatego, żeby nie denerwował się w czasie jazdy.  I tak tata z Krzysiem, mamą, Olą i Ikarkiem pojechali na łąkę. Zanieśli pudło na jej skraj i otworzyli je, żeby ptak sam mógł z niego wyjść. Najpierw wychylił głowę, a potem powoli wygramolił się na trawę. Rozglądał się uważnie po dawno niewidzianej, ale znajomej okolicy. Wreszcie w oddali zobaczył przechadzające się bociany. Wtedy rozpostarł szeroko swoje duże, białe, zakończone na czarno skrzydła. Zmachał nimi kilka razy, wykonując jednocześnie kilka mocnych podskoków w górę, aż wreszcie oderwał się od powierzchni ziemi. Nogi wyprostował do tyłu, a długą szyję skierował ku przodowi. Szybko wznosił się w górę, a lot nie sprawiał mu żadnych trudności. Był silnym i pięknym ptakiem, bo Krzyś dobrze go karmił przez zimę. Ikarek  zrobił dwa okrążenia nad chłopcem, który z ziemi ze wzruszeniem przyglądał się swojemu dorodnemu wychowankowi. I wreszcie ptak odleciał do swoich bocianich braci, a rodzina Krzysia wróciła do swego domu na skraju lasu. 

Jakoś tak kilka dni później, gdy Krzyś swoim zwyczajem wyglądał przez okno w pokoju na poddaszu usłyszał, że coś potężnego wylądowało na dachu. Wychylił się i wtedy zobaczył stojącego opodal bociana. Nie był to jednak mały zabiedzony Ptak-Chudziak, ale piękny, dorodny Ikar. Skrzydlaty przyjaciel odezwał się po chwili milczenia:
– Kochany Krzysiu, mój najlepszy przyjacielu, przyleciałem, żeby ci podziękować, za to, że mnie uratowałeś i że nauczyłeś mnie jakie ważne jest dla zdrowia prawidłowe odżywianie. Chcę ci też podziękować za twoją przyjaźń. – umilkł wzruszony, bo czuł, że za chwilę może się rozpłakać.
– Kochany Ikarku – odpowiedział równie poruszony chłopiec – ja też chcę ci podziękować nie tylko za przyjaźń. Dziękuję ci również za to, jak wiele się przy tobie nauczyłem. Gdy nie mam ochoty na jedzenie i najchętniej rozgrzebałbym wszystko na talerzu i zostawił, albo grymasił, że tego nie lubię, a tamtego nie chcę, to właśnie wtedy myślę o tobie. Przypominam sobie wówczas jak tobie tłumaczyłem, że musisz jeść, aby być mężnym bocianem i od razu sam nabieram ochoty na jedzenie. Bo przecież nauczyciel, nie może być chudszy od swojego ucznia,  prawda?  
I dwaj przyjaciele roześmiali się głośno i radośnie, a ich śmiech odbijał się echem od ściany lasu, a może nawet docierał do pobliskiej łąki, na której co roku zatrzymywały się bociany, przylatujące do Polski z ciepłych krajów. 

KONIEC
Rysunek - Ada :)



Jeśli spodobała Ci się moja bajka i chcesz przeczytać ją jakiemuś niejadkowi – zapraszam. Jednak jeśli masz zamiar wykorzystać ten tekst komercyjnie, najpierw skontaktują się ze mną, bo ja jestem autorką tej bajki.


A teraz krótkie rozważania na temat niejadków. Oczywiście za problem właściwego odżywiania dzieci odpowiedzialni są jedynie dorośli, a nie dzieci, więc „wina” nie leży po stronie naszych pociech, ale po naszej, rodziców. Dzieci  różnią się między sobą poziomem tzw. apetytu, przeżywają też okresy buntu wobec propagowanych przez nas zasad żywieniowych, ale to nie zmienia faktu, że MUSIMY im zapewnić odpowiednie dla wieku pożywienie, zbilansowane co do ilości i zawartości kalorycznej, a także bogate w składniki niezbędne do prawidłowego rozwoju i urozmaicone. To my je uczymy jak bezpiecznie przechodzi się przez ulicę, ale też wpajamy pewne nawyki żywieniowe. Czy znacie to powiedzenie: JESTEŚMY TYM CO JEMY?

Dawanie dzieciom byle jakiego jedzenia, byle by coś jadły, uleganie presji dziecka, jest nie tylko rodzajem zaniedbywania, ale także błędem wychowawczym. Takie postępowanie prowadzi do zachwiania naszego autorytetu, gdyż rozmywają się granice, w ramach których dziecko powinno funkcjonować. Ustalanie granic ma na celu zapewnienie naszym pociechom jasnych i przede wszystkim bezpiecznych obszarów codziennego bytu. Dzieci, które wychowują się w świecie „bez granic” tracą poczucie bezpieczeństwa


Jeśli to one, a nie rodzice, „rządzą” w sprawie odżywiania, czyli w jednej z fundamentalnych kwestii dotyczących prawidłowego rozwoju, to ich życie wywrócone zostaje do góry nogami. Wyobraźcie sobie sytuację odwrotną: to wasze dzieci, osoby jeszcze nieświadome wielu rzeczy, mające małe doświadczenie życiowe i małą wiedze teoretyczną, zaczynają decydować, co wy powinniście jeść, w co się ubrać w zależności od panującej na dworze pogody, i to one serwują wam leki kiedy jesteście chorzy. To one wybierają wam pracę i decydują jaki powinniście wziąć kredyt. Czy czulibyście się w takim świecie bezpiecznie? 
A przecież potrzeba bezpieczeństwa, jest pierwszą i najważniejszą z potrzeb, ważniejszą od miłości czy uznania. 

Należy jednocześnie podkreślić, że stawianie granic nie może być łamaniem podmiotowości dziecka, dlatego  ich ustalanie jest dla rodziców trudnym zadaniem. Każdy ma prawo do posiadania upodobań, w tym również żywieniowych,  i do dokonywania wyborów. Nasza pociecha może ustalać z nami jakie potrawy lubi bardziej, które mniej, a które napawają ją wstrętem. Z tych ostatnich powinniśmy na pewno zrezygnować. Dziecko ma prawo uczestniczyć w wyborze menu, na zasadzie: w sobotę moglibyśmy zjeść moją ulubioną zupę pomidorową i kotlety mielone. To jednak oznacza, że np. w środę będziemy jeść rosół i potrawkę z kurczaka. Warto odwracać kolejność dań w tygodniu – najpierw te mniej lubiane, a potem te „lepsze”. Nie może być tak, że dziecko lubi tylko parówki i to one stanowią podstawę jego wyżywienia. Parówki mogą być (przeczytajcie w Internecie, z czego są produkowane) jedynie niezdrowym wyłomem od wartościowego jadłospisu. Zróbcie razem z dzieckiem prawdziwą kartę dań, aby tak jak w restauracji mogło robić zamówienia. Wyjaśnijcie, oczywiście stosownie do wieku dziecka, jakie znaczenie dla jego organizmu ma prawidłowe odżywianie, ale nigdy nie straszcie, że się rozchoruje i umrze, albo nigdy nie urośnie większe, albo wiatr je porwie. Wtedy przerzucacie odpowiedzialność z siebie na dziecko, a ono samo będzie kompletnie załamane!

Powinniśmy pytać o to, dlaczego coś dziecku nie smakuje, a coś bardzo lubi, bo nie zawsze chodzi jedynie o smak, czasem może to być „brzydki wygląd”, temperatura, albo zapach. Jeśli dziecko grymasi potraktujcie je jak dorosłego. Zapytajcie: chcesz dosolić czy może odrobinę pieprzu, a może maggi.Uważajcie, żeby nie przesadzić, bo jedzenie stanie się naprawdę niezjadliwe.   Powinniście dbać o estetykę podawania posiłków i czynienie ich atrakcyjnymi. Stosujcie różne „ozdobne” bajery, uśmiechy z ketchup’u, oczu z ogórków, wąsy ze szczypiorku itp. Jeśli wasze dziecko to lubi, włączajcie je do ich przygotowania. Możecie spróbować nadać zwykłym potrawom nowe, „ekscytujące” nazwy. A może domowe jedzenie „upodobnić” do uwielbianych przez dzieci fast food’ów: bułka, majonez, sos pomidorowy, pełnowartościowy kotlet mielony, sałata, ogórek, pomidor, ser żółty. Jeśli dziecko lubi mięso mielone, róbcie je pod różnymi postaciami, ale zawsze z mięsa najlepszego gatunku – nie kupujcie gotowych zestawów mielonego, tylko zlecajcie zmielenie wskazanego mięsa. Pamiętajcie o surówkach i warzywach na gorąco i oczywiście o  owocach.

I jeszcze jedno – działajcie na podświadomość. Nie podawajcie dziecku sporych porcji na małych talerzach. Raczej odwrotnie – na dużym talerzu, mała porcja. Zapewniajcie dziecku „sukces”: podajcie mniej niż zwykle i niech uda mu się zjeść do końca. Musicie odwrócić teraz ten utrwalony obyczaj, że dziecko zawsze zostawia jedzenie na talerzu, a walka toczy się o to, ile zostawi. Nie obrażajcie się i nie szantażujcie dziecka, za to, że nie chce zjeść, ale zawsze chwalcie, gdy zje to, co dostało do jedzenia. Mówcie o swoich pozytywnych uczuciach: starałam/em się, żeby przyrządzić to danie tak, aby ci smakowało, bardzo się cieszę, że  mi się udało, albo cieszę się, gdy masz ochotę zjeść, to co dla ciebie przygotuję,  ale nie mów: „tak się starałam, a ty znowu marudzisz”.  Uwaga: jeśli to tylko możliwe do zorganizowania, starajcie się wszyscy jeść wspólnie. Widzicie reklamy w telewizji?  Rodzina zawsze razem, czy to przy porannej kawie, czy przy niedzielnym obiedzie. Może w reklamie to tylko chwyt reklamowy, ale w życiu wspólne jedzenie spaja więzi. 

I jeszcze jedno: najprawdopodobniej wasze dziecko je posiłki również w placówkach edukacyjnych, czyli w żłobku,  przedszkolu lub w szkole. Obiad podawany jest tam około godziny 12-13-tej. Gdy odbieracie swoje dziecko o 16-17-tej, od głównego posiłku dnia upłynęło już wiele godzin. W domu około godziny 18-tej można zjeść wczesną, ale za to pożywniejszą kolację. Niech to będzie danie na gorące, coś „jednogarnkowego”, albo zupa z wkładką, albo zapiekanka. Nie można jednak najadać się przed snem, gdyż będzie to wpływać na zaburzenia snu.

No i na zakończenie kilka słów o KONSEKWECJI. Jeśli wasze dziecko jest Niejadkiem – Chudziakiem, to konsekwencja jest niezwykle ważna. Apetyt jest skutecznie zabijany przez tzw. podjadanie. Podjada się głównie słodycze, mączne przekąski, jakieś suche pieczywo, chipsy, paluszki itp. Ustalcie z dzieckiem jeden „słodki” dzień, np. słodką sobotę, lub ewentualnie jeden tylko słodki, malutki deserek (jeden czekoladowy cukierek) dziennie. Ustalcie, że robiąc po drodze zakupy spożywcze, dziecko nie może w drodze do domu zjeść suchej bułki, lub batonika. Od raz przyjętej zasady nie ma wyjątków – na tym polega konsekwencja. I nie myślcie, że jesteście okrutnymi rodzicami, bo nie daliście się złamać płaczem i błaganiem.  Ustalcie też z dalszą rodziną, czy przyjaciółmi, że prezentem z okazji spotkania niech będą owoce, świeże lub puszkowane, pięknie zapakowany słoiczek miodu lub dobrego dżemu, książeczka do czytania lub rysowania, kwiatuszek w doniczce, który dziecko będzie pielęgnować,  a nie SŁODYCZE. Nasze dzieci to nie ŚMIECI!

Jeśli chcecie wprowadzić zmiany, to róbcie to stopniowo, a nie wszystko naraz, bo wtedy będzie to rewolucja. Jeśli wasze dziecko ma już kilka lat, ustalajcie wiele rzeczy wspólnie, ale pamiętajcie o GRANICACH, oraz o swojej odpowiedzialności za prawidłowy rozwój dziecka. 

No, to się pomądrzyłam. Sama wiem, jak trudno jest zmieniać przyzwyczajenia, nawyki, i to nie tylko żywieniowe. I wiem też, że nie od razu Kraków zbudowano, ale zawsze warto próbować !   


Dałam sobie prawo do tych rozważań, bo po pierwsze wychowywałam niejadka, a po drugie jestem też podwójnym pedagogiem: Wydział Pedagogiki Uniwersytetu Warszawskiego ( 1986r) i Akademia Pedagogiki Specjalnej w Warszawie (2008r.)

Trzymam kciuki za niejadki i ich opiekunów :) 

wtorek, 20 października 2015

I wreszcie nadszedł. (8)



Wracam do korzeni i do tego dnia, który wreszcie nadszedł, do pierwszego spotkania z kuzynem Zezatem. Był maj 2005 roku. Jechałam do jego mieszkania razem z mężem, mając ze sobą paczkę wykwintnych ciastek ze starej, warszawskiej cukierni Pana Blikle, zabierając też ze sobą wiele pytań i wątpliwości. 

Piękna, przedwojenna kamienica usytuowana w dawnej dzielnicy Warszawy prezentuje się wciąż okazale. Jasna, odnowiona elewacja z rzędami okien podzielonych szprosami na trzy części i balkony z żeliwną, prostą konstrukcją, witały nas zapowiadając spotkanie z przeszłością. To charakterystyczna zabudowa z lat 20-tych  XX wieku. Spółdzielczy dom, jeden z pierwszych inteligenckich domów w okolicy, miał przed wojną 38 mieszkań, a w każdym miejsce dla służącej – wnękę w kuchni. Posługę świadczyły wówczas dziewczyny z okolicznych mazowieckich wsi. Podobno przedwojenny stróż, taki ichni Pan Popiołek, pełnił swoją służbę do połowy lat 50-tych. Mieszkańcy, w większości inteligenci, pomimo, że wielu kupiło mieszkania na kredyt, żyli na dobrej stopie. Latem wypoczywali na Helu, albo w górach, a zimą bawili się w stołecznych lokalach. Dopiero kryzys w latach 30-tych zmusił ich do wprowadzenia rygorów oszczędnościowych, a nawet wynajmu pokojów sublokatorom. W tym domu przed wojną mieszkała rodzina matki Zezata.

Przekraczamy z mężem pięknie kutą bramę i już na klatce schodowej tej kamienicy czujemy się wyjątkowo. Posadzka półpięter w czarno białe geometryczne wzory, kwiaty doniczkowe na parapetach jasnych okien i krzesełko dla „utrudzonego wspinacza”. Całość prześwietlona światłem wpadającym przez duże okna i elegancka. Bez korzystania z przygodnego siedziska udaje nam się dotrzeć do drzwi gospodarza. Dzwonię i po chwili otwiera nam Zezat. 

Tak właśnie go sobie wyobrażałam. Mojego wzrostu, czyli niski, raczej szczupły i szpakowaty. Na nosie tkwią okulary z bardzo grubego szkła – widać gołym okiem, że ma znaczną wadę wzroku, a może nawet lekkiego zeza. Pomimo tego, że dzień jest ciepły, wewnątrz panuje przyjemny chłód. Wszystkie pomieszczenia usytuowane są wzdłuż długiego, wąskiego korytarza, na którego końcu znajduje się dość duży, ale przejściowy pokój jadany. Jeszcze dalej, na samym końcu mieszkania jest nieduża kuchnia i łazienka. Okna wszystkich pomieszczeń wychodzą na podwórze. To sprawia, iż wydaje mi się, że mieszkanie zostało podzielone na pół wzdłuż osi korytarza, i to co widzimy, to tylko połowa przedwojennego mieszkania. 

Gospodarz oprowadza nas z satysfakcją po perfekcyjnie wysprzątanym mieszkaniu, gdzie każdy mebel, rzecz i ozdoba jest jak najbardziej w „stylu i na miejscu”. Wszystko tu pasuje do siebie i do właściciela, nawet głośno skrzypiąca, stara podłoga. Cudowne, zaczarowane pudełeczko, a właściwie małe muzeum. Już za chwilę kustosz odsłoni przed nami rąbek tajemnicy… 


Tymczasem zaparza herbatę, przyniesione przez nas szarlotki i serniki rozlokowuje na porcelanowym talerzu, a potem nas samych usadza wokół stołu w pokoju jadalnym.

Cisza, spokój i półmrok, bo słońce oświetla akurat przeciwległą ścianę kamienicy. To słońce prowadzi mnie do okna i każe przypatrzeć się mieszkaniom naprzeciwko.
Wtedy to Zezat, nadal z trudnym do ukrycia cieniem dumy, nie tylko z pięknego miejsca zamieszkania, ale też niezwyczajnego sąsiedztwa, rzuca mimochodem:
– O, tam właśnie na wprost mieszka Bardzo Ważny Polityk wraz z małżonką.
– Na którym piętrze? – dopytuję z ciekawością. Pada odpowiedź, ale już nie kontynuujemy tego tematu. Nawet nie przeczuwałam, że niebawem spotkam się z tym człowiekiem, a to spotkanie wywrze nieoczekiwany, bardzo pozytywny wpływ na moje życie.  Bo w moim życiu nic nie dzieje się przypadkiem ...

Wracam jednak do stołu. Ze szklanek usadowionych na spodeczkach popijamy herbatkę i jemy ciasteczka, a ja już nie mogę się doczekać tego wszystkiego, czego ciągle nie wiem – historii o mojej rodzinie. Tymczasem pasjonat wszelkiej historii opowiada jak to po śmierci Marylki (siostry mojego dziadka Zygmunta Sokołowskiego), w 1981 roku brat mego ojca zaprosił jego, Zezata,  do „likwidacji” mieszkania na ulicy Mickiewicza. To właśnie to mieszkanie, w którym zamieszkał po wojnie mój tata wraz z rodzeństwem, wychowywany przez siostry mego nieżyjącego dziadka. Po ślubie z tatą mieszkała tam też moja mama, a w końcu przez pierwsze dwa lata życia, ja sama.

Oczywiście nie znałam planów mego stryja co do tego mieszkania, gdyż nie utrzymywał ze mną kontaktów, a mieszkał poza Warszawą. Za to z moim kuzynem i jego rodzicami, a i owszem.
 Już wtedy mając 19 lat, Zezat miał bzika na punkcie historii, a w mieszkaniu ciotek mojego ojca znalazł wiele cennych, z muzealnego punktu widzenia, eksponatów. Zabrał stamtąd jedynie interesujące go „papiery”. Potem mieszkanie zostało sprzedane. Podobny los spotkał przedmioty należące do ciotki Zofii mieszkającej na ulicy Kościelnej. Przed sprzedażą jej mieszkania Zezat także ocalił cenne dokumenty. Pieczołowicie przechowuje je do dziś. A we mnie mieszają się uczucia zazdrości i wdzięczności, podsycając sięgającą zenitu ekscytację. 

Wreszcie gospodarz  przynosi tekturowe teczki i jeden po drugim pokazuje nam swoje skarby, przedmioty niegdyś należące do rodziny Sokołowskich: przedwojenne dowody osobiste rodzeństwa mojego dziadka Zygmunta, jakieś papiery wartościowe, legitymacje, zdjęcia, książeczki wojskowe, listy, świadectwa, bileciki, wizytówki, kwity i tym podobne. Trafiają się jakieś  metalowe znaczki i może jeszcze jakieś drobiazgi, ale jest tego tyle, że już mam mętlik w głowie.  

Do tego Zezat dorzuca garść informacji o ich właścicielach, ale nie jest to zbyt wiele ponad to, co wynika z treści dokumentów. I tak trudno mi wszystko spamiętać, bo prawie wszystko, to dla mnie nowość. Czasem wydaje mi się jakbym słuchała jakiejś opowieści historycznej, a nie dziejów swojej rodziny. Próbuję coś notować, ale fala wzruszenia mąci rozum i ciągle zapominam, że powinnam zapisywać. Tak naprawdę jestem oszołomiona. Oto dowiaduję się, że mój dziadek Zygmunt miał nie pięcioro, ale dziewięcioro rodzeństwa. Było ich dziesięcioro!!! To niesamowite! Po raz pierwszy słyszę jak miał na imię mój pradziadek i to, że mój pradziadek, Arkadiusz Sokołowski, był lekarzem! 

Muszę tu zrobić przerwę, ale ciąg dalszy nastąpi :)

Poprzednie „odcinki”  tej opowieści mają numery i można je znaleźć pod tagiem „SAGA”.

wtorek, 13 października 2015

Gram w ciepło-zimno.



Gram sobie w ciepło-zimno kolorami. Latem chętnie wybieram niebieskości, turkusy, szmaragdy, błękity z zielonościami. Czasem do niebieskiego lazuru dorzucam garść piasku, albo korę drzew, albo piankę ecru.

Zrobiło się brrrr, zimno i zawładnęły mną płomienne, ciepłe kolory. Troszkę uplotłam dla siebie, trochę dla innych, którzy jeszcze na to nie wpadli, że mogą mieć jakieś moje rękoczyny w swojej szafie ;-)

Wraz z nastaniem chłodów ulice znowu stały się szaro-bure. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego my się jeszcze dodatkowo dołujemy tym czarno, brązowo, szaro, no w porywach granatowym, odzieniem?

A ja jak koliber, jak papuga, jak paw, jak zachód słońca i tęcza na niebie! I kto mi zabroni?



































A ten komplet dla mnie :)


Rogata czapka, jak rogata dusza !


Mojej modelce kupiłam turkusową perukę.
Może kiedyś mi pożyczy?




I torebkę sobie uszyłam z bosko winno-czerwonej, aksamitnej spódnicy. 






Ach, jak ja to lubię :)

Gramy w ciepło-zimno? A może komuś pokolorować szaro-bury świat?

niedziela, 4 października 2015

Moje polsko-niemieckie pojednanie


Życie samo pisze niesamowite scenariusze. Wielkie i małe historie mają swój dalszy ciąg. Do piątkowego wieczoru 2 października 2015 roku nawet mi przez myśl nie przeszło, że stanie się ze mną coś takiego. 

Tego dnia rano pędziliśmy Pendolino do Krakowa, do Muzeum Lotnictwa Polskiego, na otwarcie wystawy poświęconej osiągnięciom naukowym Instytutu Max`a Planck`a. Wiedziałam, że otwarcie wystawy nawiązuje do mającej nastąpić dnia następnego 25 rocznicy oficjalnego zjednoczenia Niemiec Zachodnich i ich wschodnich landów. Nie przypuszczałam jednak, że to wydarzenie, a nie ekspozycja Instytutu, będzie tego wieczoru najważniejsze. Gdybym wiedziała, pewnie bym się nie wybrała...

Ci, którzy bliżej znają historię mojej rodziny, choćby z tego bloga, wiedzą, że II wojna światowa w okrutny sposób ją dotknęła. Ja sama, choć urodziłam się 16 lat po jej zakończeniu, od najmłodszych lat miałam okazję słuchać najprawdziwszych, bo rodzinnych, opowieści o okrucieństwach dokonywanych przez Niemców w czasie wojny. Pasiasty, szorstki i dziurawy płaszcz dziadka Jaśka z czerwonym trójkątem i numerem 66777 z KL Auschwitz, wisiał w szafie u mojej Babiśki pomiędzy paltami.  Ja nigdzie go nie oddałam i nadal przechowuję, choć już nie wisi między naszymi rzeczami.
 Bolesna pamięć o rodzicach mego ojca, o dziadkach ojczystych, których nigdy nie było mi dane poznać, tkwiła w sercu jak zadra. Hanna i Zygmunt Sokołowscy, ledwie trzydziestoletni, oboje zginęli w Powstaniu Warszawskim w 1944 roku. Osierocili troje dzieci, a mój tata Rafał miał wtedy 5 lat. Siostra dziadka Zofia Sokołowska powróciła po czterech latach uwięzienia w kobiecym obozie koncentracyjnym w Ravensbrück będąc wrakiem człowieka. 

Zawsze wiele czytałam na ten temat. „Kamienie na szaniec”, „Chłopcy ze Starówki”, „Kolumbowie, rocznik 20”, „Pożegnanie z Marią”, czy „Dymy nad Birkenau” Seweryny Szmaglawskiej – książka z autografem autorki, stojąca na półce obok łóżka mojej Babiśki – to były moje dziecięce i młodzieżowe lektury. 

Kiedy na warszawskiej ulicy wpadał w mi w ucho dźwięk niemieckiej mowy, po plecach przebiegał dreszcz, a serce nagle zaciskało w bolesnym skurczu. Nawet w małych niemieckich dzieciach widziałam ich poprzedników w mundurach Hitlerjugend. Patrząc na dorosłych Niemców zawsze się zastanawiałam, kim byli w czasie wojny oni sami, ich rodzice, dziadkowie, wujowie. 

Nie żałowałam zestrzelonych niemieckich pilotów Luftwaffe, zamarzniętych pod Leningradem żołnierzy Wermachtu, ani tym bardziej esesmanów, czy gestapowców. Myśl, że jednak trochę ich wybiliśmy,  przynosiła odrobinę ulgi. Nie wzruszał mnie widok zrujnowanego Drezna, ani nawet cywilnych ofiar alianckich nalotów. Przecież niemal cały niemiecki naród uwielbiał swego Wodza i wierzył, że jest rasą panów. Miliony niemieckich patriotów, mężczyzn, kobiet i dzieci, wznosiło ręce w geście przynależności do idei zapanowania nad światem i podporządkowania sobie innych narodów, bez względu na morze cierpień i okrucieństwa. A jeśli pojawiała się we mnie nutka współczucia, to jedynie do tych najmłodszych dzieci, które przecież nie miały wyboru. 

W moim sercu odkąd pamiętam, obok dobroci, wrażliwości, miłości i czułości, obok zachwytów nad pięknymi zachodami słońca i urokiem kwitnących jabłoni, wcale nie w najdalszym kątku, mieszkał sobie strach. Zupełnie realny lęk, że Niemcy mogą kiedyś powrócić do pomysłu Wielkiej Rzeszy. Nie cieszyłam się więc ze zjednoczenia Niemiec, ani z upadku muru berlińskiego. I nie uważałam, że im się to należy. To, że Polski Sierpień 1980 stał się przyczynkiem też do ich korzyści i radości, przyjmowałam jako swego rodzaju efekt uboczny.

I oto ja, ze swoją szczerą i wielką niechęcią do Niemców i Niemiec, z poczuciem niezawinionej i niepowetowanej polskiej krzywdy doznanej od nich w tamtej wojnie, stałam w muzealnej sali słuchając pięknie zaśpiewanych hymnów: niemieckiego, polskiego, a potem w tych dwóch językach, hymnu unii europejskiej.  Tyle razy w szkole uczyłam śpiewać dzieci „Odę do radości”, ale dopiero w ten piątkowy wieczór słowa „Wszyscy ludzie będą braćmi, tam, gdzie twój przemówi głos” uderzyły we mnie jak grom. 


A potem w wielkim skupieniu wysłuchałam wygłoszonego po polsku przemówienia Pana doktora Wernera Köhler`a, Konsula Generalnego Republiki Federalnej Niemiec w Krakowie. 
Pan Konsul, starszy, siwy mężczyzna, powiedział między innymi, że dzisiejszy kształt Europy jest naturalny dla młodych ludzi, ale starsi pamiętają jak było kiedyś, zanim bohaterowie polskiego sierpnia w 1980 roku uruchomili machinę europejskich przemian. Długo mówił też o krzywdach wyrządzonych przez Niemców Polakom w czasie II wojny światowej. Wspomniał uroczyści w niemieckim obozie zagłady w Auschwitz.  Nie zastępował słowa Niemcy określeniem naziści, faszyści, czy okupanci. Mówił wprost, szczerze, tak po ludzku. Jego słowa poruszyły mnie do głębi, dotknęły mieszkającej we mnie nienawiści i  tego, co moim najbliższym i milionom innych ludzi zrobili Niemcy. Dzięki tym słowom, które dotarły do mnie tak niespodziewanie i bezpośrednio, skonfrontowałam się ze swoją nienawiścią i odrazą obejmującą nie tylko niemieckie zbrodnie, ale też Niemców jako ludzi, niemiecki narodu. Spojrzałam w głąb siebie na nienawiść żyjącą we mnie odkąd pamiętam. A przecież jest już 70 lat po wojnie. 

Wiele ważnych słów Pana Wernera Köhler`a, brzmiało mi w uszach przez cały wieczór. Już po otwarciu pięknej, kolorowej wystawy Instytutu Max`a Planck`a, gdy uroczystości powoli dobiegały końca, zostaliśmy wraz z mężem przedstawieni Panu Konsulowi Generalnemu przez gospodarza tego wydarzenia, Dyrektora Muzeum Lotnictwa w Krakowie Krzysztofa Radwana, jako jego przyjaciele i przyjaciele muzeum. I wtedy właśnie podziękowałam Panu doktorowi Wernerowi Köhler`owi za te słowa, które wymiotły nienawiść. Opowiedziałam o pasiaku dziadku Jaśka i o śmierci Hanki i Zygmunta. O tym, że nigdy, przenigdy, nie wolno zapomnieć. Rozmawialiśmy o tym, że nasza wspólna pamięć ma ogromne znaczenie dla przyszłości. Pan Konsul powtórzył, że Niemcy w czasie wojny zrobili mnóstwo straszliwych rzeczy i że to jest okrucieństwo nie do zapomnienia. Ja pierwszy raz wyznałam, że warto zamknąć drzwi niszczącym uczuciom, że trzeba się już pożegnać z poczuciem krzywdy, której nigdy nie da się wyrównać. Pan Köhler słuchał bardzo uważnie, był poruszony moimi słowami. Znów podaliśmy sobie ręce, oboje bardzo wzruszeni. Poczułam ciepło naszych dłoni. Tego wieczoru pierwszy raz w życiu ściskałam rękę Niemca.  




Następnego dnia, w sobotę obudziłam się z uczuciem ulgi. Nie muszę już nienawidzić, wystarczy, że będę pamiętać. Wszyscy ludzie będą braćmi, tam gdzie twój przemówi głos.