czwartek, 26 marca 2015

Rok blogowania :)

... czyli moje pierwsze urodziny.

Właśnie minął rok od założenia bloga Wystarczająco PL i od napisania pierwszych wpisów. Chciałabym zawołać: jak ten czas leci, ale nie zawołam, bo to truizm przecież. Pomysł na pisanie bloga dopadł mnie w czasie rocznej, twórczej i rozwojowej pracy nad sobą w programie „Kobieta w wewnętrznej podróży” w Dojrzewalni Róż (oczywiście :)). Tak mną zawładnęła chęć na dzielenie się swoją historią (wystarczaniem, korzeniami, talentami i skrzydłami), że z pomocą Jedynaka blog została postawiony iiiii poszłooooo....

Czasem sobie myślałam, że to nieładnie tak innymi czas zajmować swoimi sprawami i oczekiwać, że będą czytać, a nawet może komentować. Cieszę się z tej swojej nieskromności, bo dzięki temu odkryłam świat blogosfery, ale przede wszystkim poznałam bardzo miłe, otwarte i niezwykłe osoby. Odwiedzając się na swoich blogach, odkrywamy swoje karty, opowiadamy o sobie, a więc się sobą dzielimy, wymieniamy pozytywną energię. To jest niesamowite, że może zadzierzgnąć się taka szczera nić sympatii pomiędzy ludźmi, którzy nigdy nie widzieli się na żywo. Dziękuję Wam za to najserdeczniej.

Ile nowego pojawiło się moim życiu dzięki Wam i Waszym blogom. Nie wyczerpię listy,  gdy napiszę, że znowu czytam poezję ( nie tylko Małgorzaty:) , słucham muzyki do której zaprowadziła mnie Julia, kibicuję kaczkom w wysiadywaniu jaj i zwykłej codzinności u Alis, zwiedzam Pogórze Przemyskie z Marią, delektuję się architekturą sakralną z Maliną, znowu byłam w piaskownicy ze skakAnką, no i oczywiście SLOWuję    z Wiolą. Obserwuję Matkę Królów i Królewiczów, a u   Riannon we dworze na Woli, dzielę radość z tego, że komuś udaje się powracać do domu przodków.  U Vilejki odkrywam przepiękną historię rodziny żyjącej w tej części Polski, której nie znałam. Dzięki Kasi wpadam czasem do Szwecji a dzięki Nice do Francji i nie tylko. Troszkę się martwię, bo Fibula już dwa tygodnie nic nie pisze. Oczywiście wzruszają mnie Wzruszacze w domu Tymianka, gdzie wciąż pełnia lata. I podziwiam niesamowitą Edytę ze Strzępków i Okruchów. Stąpam po Tęczy Śladzie u Joli, a Klarkę też dziś kocham za-wzięcie ( i za odwagę i za poczucie humoru i za mleczarnię). Serdecznie myślę o Muszce z Zapisków niecodzinności i o Stasince, która pokochała Warszawę. Czytam też (i szczerze podziwiam) pewnego blogującego  faceta, który zwie się Dudi. I jeszcze tu i tam i ówdzie zaglądam i czytam, i czytam, i czytam. To jest strasznie wciągające, a czasu tak mało i tak szybko leci ( bym zawołała, ale nie zawołam :)) I tylko do Basi pójść nie mogę...

Dziękuję też gorąco wszystkim „tajnym” Czytaczkom i Czytaczom – widzę Waszą obecność w statystyce i czuję ósmym zmysłem.

Z okazji moich pierwszych urodzin ślę do Was serdeczne życzenia pomyślności wszelakiej i moc uśmiechów od ucha do ucha. Kwa, kwa, kwa :)))



Nie nauczyłam się robić takich komputerowych laurek, więc zostawiam piękny zachód słońca w mieście, który wcale nie jest symbolem zmierzchu mego bloga.




poniedziałek, 23 marca 2015

Jakie to ma znaczenie, czy Ida była Żydówką ?


Długo biłam się z myślami, czy poruszyć ten temat na blogu. Temat niełatwy, będący źródłem sporów, a nawet wydający się w pewnym sensie wstydliwy.
I wcale nie chodzi mi o film „Ida”, do którego mam zresztą kilka ważnych zastrzeżeń. Właściwie nie zamierzałam oglądać tego filmu. Tematyka dotycząca Żydów, nawet tych mieszkających w Polsce, zbytnio mnie nigdy nie ciekawiła. Nawet to, że film dostał Oskara nie spowodowało, że pomyślałam: muszę go zobaczyć. Jednak coś mnie do kina zaprowadziło. Coś postawiło mnie przed pytaniem: a jakie to ma znaczenie, czy Ida było Żydówką?

Z Idą chodziłam do szkoły. Dziwiło mnie to imię Ida, ale nie na tyle, abym ją kiedyś o to zapytała. Nie przyjaźniłyśmy się, a jedynie kolegowałyśmy. Lubiłam Idę, była spokojna i jakby z dystansem do świata. Nie widziałam, aby kiedykolwiek wdała się w jakąś klasową kłótnię. Nie była też jakoś specjalnie wesoła. Miała trochę starszych rodziców, rudawe, długie włosy i była jedynaczką. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Ida może być Żydówką i w ogóle nie rozważałam takiej kwestii. I oczywiście nie wiem, czy nią rzeczywiście jest.
Nie tylko wtedy gdy byłam dzieckiem, moja Babiśka, która urodziła się w 1918 roku, opowiadała mi o czasach przedwojennej Warszawy i życiu w podwarszawskich miejscowościach. Wspominała, jak kiedyś gdy była mała nie wolno jej było wracać do domu po zmroku, bo straszono ją, że Żydzi łapią chrześcijańskie dzieci na macę. A maca to były takie specjalne żydowskie wypieki, do którego dodawali krwi niewinnych. Brrr, musiałam i ja mieć oczy wielkie ze strachu.





Opowiadała mi również, że Żydzi zawsze trzymali się razem, że wyglądali inaczej niż Polacy, inaczej się ubierali i inne śpiewali piosenki i że ich kościoły nazywają się synagoga. Mówiła, że głównie zajmowali się handlem, do którego mieli niezwykły dar. Zdarzało się, że nie byli w tym handlu uczciwi. Kiedyś za oszczędzone pieniądze z kilku pierwszych pensji poszła do Żyda kupić sobie zimowy płaszcz, taki piękny, beżowy z wielbłądziej wełny. Palto było jednak za duże na moją szczuplutką babcię. Kupiec wciskał jej jednak ten zakup, chwytając z tyłu za kołnierz i zbierając nadmiar materiału, aby się lepiej prezentowało w lustrze. Wspominała też, że trudnili się lichwą, czego Polakom nie wolno było robić. Wyczuwałam nutę niechęci w słowach mojej babci i ton jakiegoś lekceważenia, gdy naśladowała ich specyficzną polszczyznę. Kiedy próbowałam coś na niej wymóc męcząc i marudząc, potrafiła powiedzieć: „przestań targować się jak Żyd”, a na kogoś sprytnego, przebiegłego mówiła „to Szprync”. Dla niej – osoby wzrosłej w okresie międzywojennym wciąż było istotne, czy ktoś jest Żydem. Przed wojną antagonizmy polsko-żydowskie były codziennością, aż w końcu po 1935 roku doprowadziły np. do uczelnianej segregacji rasowej.
  
Babiśka mówiła mi, że Żydzi mieli inne imiona i nazwiska kończące się na –man (człowiek), - berg (góra), albo -stein (kamień), na przykład biegaczka Irena Kirszenstein. Ponieważ w moim dziecięcym środowisku nie było osób o tak brzmiących nazwiskach uznałam, że Żydów w Polsce nie ma. 


Od Babiśki dowiedziałam się też o strasznych rzeczach, które Niemcy robili Żydom w czasie wojny i o getcie warszawskim. To ona pokazała mi ulicę Próżną, na którą jeździłyśmy po nici, igły i gwoździe, i wskazywała okoliczne kamienice, mówiąc, że właśnie tu mieszkali Żydzi. Opowiadała jak w czasie wojny dziadek pomagał załatwiać „lewe” papiery i kryjówki dla tych, którym udało się zbiec z getta. Także o tym, jak później trafiali do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i że palili ich w krematoriach. 
Bardzo mi było żal tych ludzi, tego, że nie mieli swojego kraju i że taki ich okrutny los spotkał w czasie wojny. Podobne uczucia żywiłam do prześladowanych Indian, albo murzynów oglądanych na filmach. Byli dla mnie kimś równie egzotycznym, a jednak silnie związanym z Polską, światem, który   bezpowrotnie zaginął.
Dorastałam, a temat tego, kto był Żydem i jacy są Żydzi wciąż mnie nie pochłaniał, bo się o tym w moim otoczeniu po prostu nie rozmawiało, albo ja nie zwracałam specjalnej uwagi na jakieś o tym wtręty.



Już jako zupełnie dorosła osoba zaczęłam odkrywać, że Żydzi polskiego pochodzenia, a może odwrotnie – Polacy pochodzenia żydowskiego, jednak żyją w Polsce. Do mojej świadomości dotarła również wiedza o tym, jak wielu ludzi spośród komunistycznego aparatu, którzy Polskę urządzali po swojemu, ale przecież nie tylko oni, miało i ma takie żydowskie korzenie i ile z tych osób otrzymało nowe imiona, nazwiska i nowe metryki. 



Do tego jeszcze dowiedziałam się o historii mego stryjecznego dziadka kpt. Mieczysława Sokołowskiego, który stracił życie przez tych właśnie ludzi. Pisałam o tym w poście Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. W dokumentach ze śledztwa są przecież nazwiska funkcjonariuszy, którzy go w Głównej Informacji Wojskowej brutalnie przesłuchiwali, potem w farsie zwanej procesem skazali na śmierć i w końcu rozstrzelali. Wiem, że niektórzy z nich byli Żydami. A przecież takich jak nasz Mietek były tysiące, ściganych, torturowanych, mordowanych, albo „tylko” przetrzymywanych w więzieniach latami.  
Najbardziej znane nazwiska oprawców to choćby Henryk Podlaski (Hersz Podlaski – syn Mojżesza i  Szpryncy Austern) prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej albo Helena Wolińska (Fajga Mindla Danielak zresztą warszawianka) – przyklepała areszt gen. Fieldorfa „Nila”, jej udziałem było wiele tzw. sądowych mordów. Wśród tych ludzi byli przecież także Polacy, choćby taki Eugeniusz Chimczak – krwawy śledczy z mokotowskiego więzienia na Rakowieckiej.


Nie raz i nie dwa, może i naiwnie zastanawiałam się, jak to się stało, że członkowie narodu żydowskiego tak ciężko doświadczonego w historii, zdolni byli do czynów jakże podobnych.
  Nawet już zaczęłam się uważnie rozglądać wokół siebie i dostrzegać ludzi, którzy z wyglądu pasowali do żydowskiego pochodzenia. Pojawiała się też myśl: ciekawe, kto był jego ojcem, dziadkiem i czy utrwalał władzę ludową i kiedy zmienił nazwisko? 



Jakże łatwo byłoby poddać się temu tokowi myślenia, znaleźć sobie w Żydach winowajców wszelkiego powojennego zła. No bo czyż nie był Żydem pan Egelmajer, który od przybyłych, aby wywłaszczyć Wólkę Pracką namiestników nowej władzy, otrzymał nad nią zarząd? Albo ci inni, Żydzi z UB i GZI, którzy pastwili się nad Mietkiem? Albo Żydzi – komuniści, którzy stali się nową „elitą” w Polsce. I do tego tajemnicza, niewyjaśniona śmierć mego ojca i smutni panowie z bezpieki towarzyszący rodzinie na pogrzebie. 
O tak, naprawdę łatwo byłoby mi przyjąć taką postawę, mieć cel i obiekt do złości,  wściekłości i nawet nienawiści.
   
A jednak nie. Po prostu nie. Dawniej nie miało,  i teraz – już zupełnie świadomie - nie ma dla mnie znaczenia, czy ktoś ma żydowskie korzenie, czy ma za długi nos, smutne oczy, albo przyrośnięte uszy. Nie ważne jest dla mnie, kim byli jego rodzice, dziadkowie, albo pradziadkowie. Czy ktokolwiek z nas miał na to wpływ kim byli nasi przodkowie? Co ja mogłabym zrobić, jeśli okazałoby się, że mój pradziadek Arkadiusz Sokołowski nie był poważanym lekarzem,  ale rzezimieszkiem? Nic, zupełnie nic nie mogłabym zrobić z takimi korzeniami. I nie stawiam tu oczywiście wcale znaku równości między rzezimieszkiem i Żydem.
 Dla mnie zatem liczy się tylko to jakim ktoś jest człowiekiem. Czy jest uczciwy, czy ma dobre serce i otwartą głowę, czy swoim zachowaniem nie krzywdzi innych ludzi albo stworzeń? Dla mnie nie ma więc to znaczenia, czy Ida była Żydówką. I czy jest Żydówką Ania, Mania albo Leon.
Zawsze brzydziła mnie odpowiedzialność zbiorowa, fanatyzm i rasizm.
Jedyne co mnie boli, to to, że osoby winne konkretnych zbrodni popełnianych „za komuny” na niewinnych ludziach uszli odpowiedzialności i kary za swoje czyny. I proszę mi nie mówić, że temu też są winni Żydzi. Zawsze, od małego dziecka, marzyłam o świecie wolnym od wojny, przemocy i okrucieństwa. Chciałam świata rządzącego się sprawiedliwością i szacunkiem dla ludzi i zwierząt. A jeśli już nie całego świata, bo może tego się nie da zrobić, to przynajmniej takiej Polski. 



Nieczęsto chodzę do kościoła, ale w przeddzień Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych, 28 lutego byłam na mszy świętej im poświęconej w swoim rodzinnym kościele Św. St. Kostki na Żoliborzu. Chwila z księdzem Jerzym i z jego słowami: zło dobrem zwyciężaj zawsze dobrze mi robi. Ewangelia na ten dzień zawierała trudne wyzwanie: 
„Bądźcie doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski.
A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych.”
A potem w kazaniu ksiądz podkreślał, że miłować nieprzyjaciół to nie znaczy tylko zostawić ich w spokoju, ale to znacznie więcej, to opiekować się nimi i służyć im, tak jak tym naszym najbliższym którego kochamy. 



Bardzo to trudne do zrobienia, a nawet bardzo trudne do zaakceptowania. Dla mnie to niemal program świętości. Mnie na razie musi wystarczyć to, że nie ulegam antysemityzmowi, który zaznacza się nawet w kręgach bliskich mi osób. To co mogę dziś zrobić to jedynie stwierdzić, że nie ma to dla mnie znaczenia, czy Ida była Żydówką. I zaczęłam mówić to głośno. Podobno, jeśli chce się dotrzeć do źródła, trzeba iść pod prąd…


środa, 18 marca 2015

Huraaa, wygrałam !!!!!!!

... czyli jak zostałam posiadaczką karnetu na kobiecą sobotę :)


Kobiety mają wiele umiejętności. Jedną z tych, które zapewne pomogłaby nam przeżyć na obcej planecie jest zdolność tworzenia kobiecej wspólnoty. Następną - czerpanie siły z bycia w takiej grupie. Kolejną specyficzną predyspozycją jest łatwość dawania i korzystania ze wsparcia innych kobiet. I przeczy to obiegowym opiniom o kobietach zazdrośnicach, podstawiających sobie nogę i szarpiącym się za włosy w przypływie zawiści.

Bardzo sobie cenię kobiecą wspólnotę i dlatego wzięłam udział w konkursie Dojrzewalni Róż – wygraj bilet na WZLOT KOBIET. Ułożyłam zgrabne hasło reklamowe i ... wygrałam udział w całodniowych zajęciach rozwojowych. Huraaaa, jestem wielka – wreszcie coś wygrałam! Bo ja z reguły niczego nie wygrywam. W końcu, kto ma szczęście w miłości, ten nie ma szczęścia w kartach :)



W minioną sobotę z Dojrzewalnią Róż wszystkiemu przyświecała myśl, że kobiety mogą być dla siebie wsparciem w realizacji marzeń. Był to blok mini wykładów o tym co nam pomaga, a co przeszkadza w ich spełnianiu. Pierwszy raz miałam też okazję posłuchać pani Renaty Dziurdzikowskiej, która pisuje m.in. do „Zwierciadła”. Było więc o tym, że czasem wystarczy usłyszeć „Wiem, że możesz to zrobić” i o tym, że marzenia mają wielką moc. Było o Małyszu i bułce z bananem i mądrości naszego kobiecego ciała. Dało do myślenia – kim dla siebie jestem w drodze do ich realizacji: sojuszniczką, czy sabotażystką?
Były też niesamowite zajęcia ruchowe – nie wiedziałam, że zginam się w tylu miejscach :) I wystarczy tylko zamknąć oczy, żeby nikt mnie wtedy nie widział. Nie mogę wspomnieć o wszystkim, ale można sobie poczytać na stronie Dojrzewalnia Róż



Każda z nas czegoś pragnie. Jedna chciałaby wreszcie uwierzyć w siebie, inna odnaleźć utracony sens. Któraś marzy o karierze zawodowej, awansie, dużej kasie. A druga chciałaby „tylko” , aby w pracy mogła realizować swoje pasje – wtedy bowiem, kiedy się kocha (!) swoją pracę nie jest się w pracy ani jednego dnia. I a propos` kochania – wiele kobiet marzy o miłości. O tym, żeby być kochaną i móc kogoś pokochać. Niektóre pragną naprawić swój dotychczasowy związek, albo ... wreszcie się rozwieść i zacząć od nowa. 

Innej Kobiecie brakuje udanego życia towarzyskiego, a jeszcze innej ciszy i spokoju w leśnej głuszy. Na pewno każda (ale i każdy) chciałaby żyć tak jak tego pragnie. 
Kiedy jest się w wieku „środka”, gdy połowa życia za nami wtedy pojawia się bum na marzenia. Mnie sama niepokoje przełomu dopadły i najważniejszą rzeczą była zmiana zawodu i pracy. Byłą zmiana lokum i dzielnicy zamieszkania. Był też taniec brzucha, odkrycie lotniczego Krakowa i wzięcie psa, chociaż sobie obiecywałam, że nie chcę przeżywać kolejnego bolesnego rozstania. No cóż, marzenia były silniejsze. 
Jednak cały czas brakowało mi w moich dążeniach ... kibiców, a właściwie kibicek. Kobitek, które by rozumiały, wspierały i które też by tak miały z tymi marzeniami. Jest szansa, że właśnie trafiam do takiej grupy.

Ideą bowiem sobotniego babskiego (W)zlotu było zainicjowanie Drużyn Mocy – grup kobiet, które byłyby środowiskiem wymiany i wsparcia. Podzieliłyśmy się według pragnień. Była drużyna równowagi życiowej, udanego związku, a też chcących zacząć żyć zdrowo i ćwiczyć. Dość liczna była grupa pragnąca sukcesu w tzw. biznesie, czy po prostu sukcesu finansowego. Ja zapisałam się do drużyny „kontakt z kobietami i kobiece wsparcie”. 

Każda drużyna dostała swojego coach`a, który będzie nam towarzyszył(a) jeszcze na dwóch spotkaniach. Potem Drużyna powinna stanąć na własnych nogach. 
Już w sobotę poznałam kilka sympatycznych dziewczyn, nie tylko z mojej grupy. Brakuje mi klanu kobiet, które chcą podobnych rzeczy w życiu i mogą poświęcić czas na spotkania w realu. W dobie istnienia wszystkich nas w cyberświecie, gdzie wystarczają (ale czy na pewno?) kontakty w sieci, zaczęły zanikać prawdziwe, żywe więzi. Do podtrzymania kontaktu wystarczy kilka mejli, albo sms na święta (ale czy wystarcza?). Z braku czasu (?) zamieniamy kontakt osobisty na jego można by rzec formy przetrwalnikowe. I gdzieś umyka rzeczywisty człowiek i dłuższa rozmowa twarzą w twarz. 

Na sobotnim spotkaniu każda z nas dostała mini poradnik „Jak stworzyć Drużynę Mocy, czyli kobiecą sieć kontaktów, wymiany i wsparcia”. A w nim tyle mi bliskich, ważnych przekazów wyniesionych z ukończonego w Dojrzewalni Róż rocznego programu „Kobieta w wewnętrznej podróży”... Najpierw w swojej drużynie,  w parach zadałyśmy sobie pytanie: za czym tęsknisz? A potem jeszcze jedno: Co by ci to dało, gdyby pragnienia się spełniły? Ileż trzeba mieć zaufania i otwartości w sobie, aby obcym, dopiero co poznanym osobom powierzyć takie intymne sprawy. To potrafią chyba tylko kobiety i też pewnie nie wszystkie.

W otrzymanej broszurze znalazłam zestaw 50 podpowiedzi, inspiracji. Niektóre, a właściwie wiele, było dla mnie zaskakujące. I zastanawiające – dlaczego tego nie robię ? Oto kilka z nich:
- często pytam siebie, czego TAK NAPRAWDĘ  potrzebuję;

- nie boję sie marzyć o wielkich rzeczach;
-proszę innych o to, czego potrzebuję – wierzę, że moje potrzeby są ważne i cenne;
- tańczę kiedy tylko mogę i tak , jak mam na to ochotę...

Nie wiem kiedy i dlaczego przestałam zawiązywać wokół bioder brzęczącą chustę , włączać muzykę i pląsać brzuchem.... Muszę do tego wrócić, z uważnością na chore stawy.

I kolejne z podpowiedzi:

- potrafię być tu i teraz;
- zarządzam swoim czasem tak, że mam go na wszystko;

- oddycham głęboko.
I cóż wcale nie zwracam uwagi na to, że oddycham. A marzenia? Gdzie jesteście moje marzenia? I gdzie jest moja moc, aby je spełniać? 



O kobiecej mocy pisałam też tu:
.Apartament dla nie-znajomych
.

niedziela, 8 marca 2015

Ponad pustynią z betonu

... czyli koniec Warszawy pod lasem.


Wychowałam się w przedwojennej żoliborskiej kamienicy. Wyszłam za mąż i ... nie wróciłam zaraz. W dorosłym życiu trzy razy się przeprowadzaliśmy, aby w końcu wylądować niemal pod Lasem Kabackim. Wokół betonowa pustynia, na szczęście z widokiem na niebo. Czasem nad tą pustynią mogę oglądać Teatr Chmur. Tak jak dziś.

 I jeszcze raz dziś wszystkiego najlepszego Wszystkim Świętującym.

Uśmiechy zostawiam :)))












Minimalistyczne świętowanie

... czyli na żółto po kaczemu.

Z okazji dzisiejszego pięknie słonecznego i nieśmiało ocieplającego się Dnia wszystkim Dziewczynom, Kobietom i Babkom z utęsknieniem wyglądającym wiosny oraz Marcowym Beatom ślę uśmiechów szczerych wiązkę :)

Podzielę się też otrzymanym kaczym bukiecikiem :)





I pochwalę właśnie skończonymi wesołymi koszyczkami wiosennymi na cokolwiek bądź. Na wielkanocne Święcone są trochę zbyt głębokie.







Uścisków moc i serdeczności mnóstwo załączam. Jeśli lubicie świętujcie – tak jak lubicie :)))

Kwa, kwa, kwa...  

środa, 4 marca 2015

O Jęczmieniszkach i o tym, że gość nie przyjedzie

... czyli dawno temu na Litwie.


To już ostatni odcinek opowieści o litewskim okresie życia mego Dziadka Jana Rychłowskiego.
Jestem wdzięczna losowi, że śród wojennej pożogi uratował się ten list. Papier pożółkł i nosi ślady niegdysiejszej wilgoci, atrament nieco wyblakł i miejscami się rozmywa, a koperta się postrzępiła. Nie szkodzi, tym gorętsze uczucia wzbudza, gdy biorę go do ręki. Przenosi mnie do czasów, które jakże inne były od naszej współczesności. Pokazuje jak na Litwie, ważni byli dla siebie mieszkający tam Polacy. tworzyli polską wspólnotę, kultywowali tradycje, spotykali się i gościli nawzajem. Tak było dawno temu na Litwie, na Ukrainie, na Kresach... I te specyficzne nazwy miejscowości: Jęczmieniszki, Pikieliszki – inne -iszki, tak typowe dla tamtych terenów, a  tak bliskie wielu polskim sercom.

Czuję, że majątek Korwie, który w nieodgadniony sposób zaistniał w życiu Dziadka Jaśka był swego rodzaju egzotyką w życiu młodzieńca, który opuścił rodzinny Grójec jako ledwie kilkunastoletni chłopiec. Nie znał takiego życia, bo mieszkał w mieście, a jego ojciec był felczerem, a nie właścicielem ziemskim. Pewnie też dlatego, że była to niezwykła w jego życiu sytuacja przechowywał ten list pieczołowicie.

List adresowany jest „Jaśnie wielmożny p. J. Rychłowski. Dziedzic maj.(ątku) Korwie. Datowany 22 listopada 1923r. I tak pięknie podpisany „Piszę się oddanym przyjacielem p. dziedzica. Ks. St. Możejko”.
Uwielbiam czytać te stare listy – taki w nich piękny język i fakt, że przetrwały tyle lat i dziejową zawieruchę bardzo mnie wzrusza. Czytam w nim: 


Szanowny Panie! Miło mi mieć przyjaciół nie tylko w swojej parafji, ale też w parafjach sąsiednich i ogromnie bym chciał uczynić zadość prośbie p. Michała z jednej strony, a z drugiej być gościem Zacnego Dziedzica na Korwiu. Ta druga racja jeszcze bardziej trafia mi do przekonania, bo już mam pojęcie o wielkiej życzliwości p. Dziedzica już z przeszłości. To też ogromnie przykro mi jest, że muszę tylko serdecznie podziękować za zaproszenie i gościnę, z której postaram się jednak w przyszłości nie raz skorzystać. Jak również muszę najgrzeczniej przeprosić, że tym razem pomimo najszczerszych chęci z mojej strony nie mogę w niedzielę być w Korwiu, bo u mnie w parafji nie zapowiedziano, że księdza nie będzie, a więc muszę być z nabożeństwem u siebie. Po nabożeństwie zaś będzie już zapóźno, a wcześniej jak o 4-tej po obiedzie nie mogę wyjechać z Jęczmieniszek. Myślałem o różnych sposobach by być w Korwiu w niedzielę, ale wszystkie te sposoby nie są w stanie usunąć przeszkód niemożliwości. Toteż jeszcze raz dziękuję za pamięć i za ogromne względy p. Dziedzica względem mojej osoby i proszę z łaski swojej powiadomić p. Michała o tem, opowiadając moje życzenia, które Mu składam od serca na drogę nowego stanu i życia. Piszę się oddanym przyjacielem p. Dziedzica.
Ks. St. Możejko. d. 22-XI- 1923.


Ten list czytała mi Babiśka kiedy byłam mała, a może nawet coś opowiadała, ale niestety nic nie pamiętam. Dziś musi starczyć tylko wyobraźnia. W tle tego listu pojawia się postać księdza Stanisława pochylonego na płatchetką papieru w migoczącym świetle lampy naftowej. W parafii Jęczmieniszki zapadł już listopadowy zmrok...

No cóż, znowu same zagadki, dziś już nie rozwiązania. Kim był Michał, który ożenił się widać wówczas i mieszkał, a może tylko zatrzymał się w Korwiu? Kim była oblubienica Michała? A może to siostra Maryny? I kto 22 listopada tamtego roku wyświadczył grzeczność księdzu i jego list do Korwia przywiózł, o czym świadczą dwie małe literki na kopercie "pg"?




W internecie, w którym ponoć jest wszystko, odnajduję za to wzmianki o księdzu Stanisławie Możejko. Urodził się w 1894 roku, był więc tylko o trzy lata starszy od mego Dziadka. Młody wiek też pewnie ich do siebie zbliżał. Stanisław pełnił kapłańską posługę najpierw jako wikary w latach 1919-1920 w Janowie w dekanacie Sokółka. W roku 1921 JE ksiądz biskup posyła go do Podborza, gdzie właśnie urządzono kaplicę, o którą ponoć starano się jeszcze za życia Adama Mickiewicza. Podborze leży również w okręgu wileńskim i nie jest stąd tak daleko do Korwia. Nie jest nic co prawda napisane o rzeczonych Jęczmieniszkach, ale ks. Stanisław i tam nabożeństwa odprawiał, o czym sam przecież w liście do Dziadka pisał. W latach 1922-1924 w Jęczmieniszkach była kaplica, a kościół oddano wiernym w 1924r. Internauci wspominają, jak ks. St. Możejko im tam pierwszej komunii udzielał. W latach 1927-1929 ksiądz Możejko trafił do Borodzienicz, które wówczas należały do Kurii Wileńskiej. I tak po Kresach ksiądz nosił Słowo Boże, aż do wybuchu II wojny światowej. Co się z nim działo w czasie okupacji nie wiem. Po wojnie był proboszczem w Zdunach, a w 1946 roku podobno wyjechał na Ukrainę. Powróciwszy do Polski w 1948 roku objął parafię w Gorzkowie, a od 1949 pracował w administracji kościelnej w Olsztynie. Zmarł w 1969 roku w Giżycku. 



W ubiegłym roku 15 czerwca obchodzono jubileusz 90-lecia kościoła pod wezwaniem Św. Antoniego z Padwy w Jęczmieniszkach na Litwie. I tak tradycja trwa...



Kościół w Jęczmieniszkach
 zdjęcie stąd:
 http://www.wilnoteka.lt/pl/artykul/jubileusz-kosciola-w-jeczmieniszkach   


Zapraszam też do lektury:
.Jak mój dziadek został dziedzicem
.Zazdrość o pierwszą żonę
.Nie wiedziałam, że dziadek był buntownikiem