niedziela, 31 stycznia 2016

Drugi blog - Talent w Rękach.



Prawie po dwóch latach blogowania na Wystarczająco.PL doszłam do przekonania, że blog typu „mydło i powidło” nie jest dobrym rozwiązaniem. Tu na Wystarczająco.PL piszę o tym, co mi wystarcza do szczęścia, o korzeniach, o miłości ... do samolotów.


Ponieważ mam też zakładkę „Talenty”, czasem wstawiałam wpisy o moim rękodzielnictwie. Czułam się jednak w pewien sposób skrepowana myślą, że pewnie nie wszystkich Czytelników takie robótkowe wstawki mogą ciekawić. Skąpiłam więc sobie we wstawianiu zdjęć, albo w ogóle nie „chwaliłam się” tym, co aktualnie udziergałam.

Dlatego właśnie odkurzyłam blog, który założyłam trzy lata temu, a na którym wówczas uczyniłam jeden wpis. Ubrałam go w nowe ubranko i coś już tam powkładałam, żeby nie był taki pusty. Bardzo się z niego cieszę. Nowy-stary blog nazywa się Talent w Rękach.

Najserdeczniej zapraszam:  Talent w Rękach 

środa, 27 stycznia 2016

Bal w I-szym Gimnazjum w Kijowie w 1910. (J.R. cz. V)


Na każdej kolejnej stroniczce pamiętnika Janki Rybówny szukam śladów moich Sokołowskich. Znalazłam już Władka, ale wciąż mi mało. Tymczasem Janka chętniej opisuje swoje życie towarzyskie, niźli rodzinne. Do tego wpisuje tylko imiona krewnych, bez nazwisk, albo wstawia co najwyżej pierwszą literę nazwiska. Szkoda. To pewnie dlatego, że kiedy ten pamiętnik pisała, nawet jej przez myśl nie przeszło, że ja go będę czytać.

Ha, ha, ktoś się dopominał o większe fragmenty, więc dziś krótko nie będzie.

„22 lutego [1910r.] poniedziałek
Z powodu zmęczenia świętowałyśmy z Mamą dziś. Cały czas był poświęcony na obranie mego kostyumu. Mama obrała mi kostyum „Lato” delikatny i ładny, a ja sobie tak nim zapszątnełam
głowę że ani kijem do książek a to VII klassa. Byłyśmy po południu u wujka Wiktora w hotelu. (...)
Wruciwszy do domu zastałam p. Michalinę, a wkrótce przyszedł Danielski M z pierwszą wizytą z Kaziem Mezer. Wszystośmy obmówili co do wieczorku u p. Fredro no i ogromnie zostaliśmy zadowoleni. Kazio i Michałek grali na fortepianie.”

Nie mogę spisać całego pamiętnika. Miałam ograniczyć się tylko do tych fragmentów, które pokazują związki Janki Rybówny i jej mamy Amelii (z Borewiczów Rybowej) z rodziną jej ciotki, a mojej prababki, Stanisławy (z Borewiczów Sokołowskiej). Oto odnalazłam, chce w to wierzyć, w wujku Wiktorze odwiedzonym w hotelu, Wiktora Sokołowskiego, brata mojego pradziadka Arkadiusza Sokołowskiego. Skoro Arkadiusz był wujkiem Janki, to i jego brat zapewne też był nazywany wujkiem. Mam bowiem przekonanie, że Janka tytułowała mianem wujków i cioć wszystkich swoich krewnych i dalszych członków rodziny.

Obiecałam sobie prezentować tylko wątki rodzinnych koligacji, ale nie mogę się jednak powstrzymać od pokazania Wam opisu tego pięknego balu w I-szym Gimnazjum w Kijowie.

„25 lutego czwartek
Zaczęło się od czyszczenia mundurka etc. Aż wystrojona z Lubą Natenson poszłyśmy do szkoły. Naturalnie jak przewidywałam zaczęła się rewizja ubrania itd. No fr. Meyer była dziś w świetnym chumorze więc usadowiła się na stół i oznajmiła o siurpryzie jaki nam użądził Rammal. Jak zwykle na wieczorku nie miało być chłopców ale on zezwolił na to i zaprosił całych trzydziestu a uczennic aż cztery starsze klassy, ale i to dobrze.

Nareszcie zebrałyśmy się wszystkie no i na czele z Krauze i Richmann pojechałyśmy do Iego gimnazjum. My z Asią i Lubą jechałyśmy zwyczajnym kogucikiem, a żydzi tylko i kszyczeli „.... .... .....”. Szczęśliwliwieśmy dojechały no i wchodzimy: szwajcarzy w paradnych formach i czapkach Napoleona. Rozebrałyśmy sie a Iwanow już czekał, aby nas przedstawić dyrektorowi. Po drodze każda dostała po ślicznym bukiecie i karneciku. Na dyrektorze zrobiłyśmy dobre wrażenie. Wkrótce zaczęły się tańce. Sala był udekorowana serpentin i nacjonalnemi chorągwiami bardzo elegancko.

Podleciał do mnie jakiś uczeń i zaprosił zacząć polonez. Nie spostrzegłam się ,że to był dyrygujący, no ale odważnie zaczęłam. Po tańcach była kolacya bardzo wystawna: jesiotr, kawior itd i massa rużnych słodyczy z najlepszych cukierni. Następnie znowu tańce. Rozdawali ordery panom i paniom. Dostałam bardzo ładniutki i gdy podeszłam do madamoczki to ona mówi mojej koleżance mającej wielką chęć jej przyczepić swój order, że u mnie taki ładny, ona tak jego chce a ja jej nie daję, więc ja natychmiast chciałam jej przyczepić swój, ale ona się nie zgodziła, więc wzięłam konfeti i całą obsypałam.

Wtem podleciał jeden z uczni, których poznałam tak dużo, że nie wiedziałam kogo znam kogo nie, i ofiarował mi makochon z różami i wstęgami. Dyrygujący znów ze mną tańczył no i przypiął mi wstążki jako dama dyrygującego. Wtem podchodzi do mnie jeden z nauczycieli i prosi iść fotografować się, gdyż formują gruppę. Tak jakoś było mi oryginalnie, ale poszłam i na czele popieczytiela Ziłowa fotografowali, ale gdy wybuchnął magnij ja tak sie przestraszyłam, że głowę schowałam.


Nareszcie kotylion huzarski. Dostałam dwie śliczne czapeczki podobne do cygańskich, pelerynkę, no i chorągiew i jazda mazura. Ciągle strzelali we mnie bąlami (? leglami ?) tak że gdy wróciłam to wszędzie było pełno i za kołnierzem, i we włosach i nawet w ustach, cały pokój, jednym słowem jak śniegiem posypana, no ale i ja sypałam pożądnie, jak kto ze znajomych uczni ziewnął, to ja trach jemu pełne usta. Ale że miałam trzy karneciki to moi kawalerowie na gwałt tańczyć i w drugiej odmianie kotyliona, ja stanowczo odmawiałam, ale musiałam przetańczyć, aż wreszcie poczułam jak strasznie nogi bolą. Myślałam że już dosyć, ale jak była trzecia odmiana kotyliona w chińskich strojach, to na prośby tańczyć nie odmówiłam i w stroju japonki dalej do mazura, ale już potem nie mogłam.

Poszłam spacerować do zimowej sali, całej w jodłach niby śniegiem posypanych. Po tańcach były jeszcze smaczne bardzo lody i lemoniada, a że moi kawalerowie dbali o mnie, to wszystkiego było aż nadto. No ale władza nasza chciała już wracać a więc na zakończenie jakeś my wychodziły zagrali „Boże caria chroń” i masse baloników wypuścili, poleciały do góry,  w gorącej atmosferze natychmiast pękając z hukiem i krzykiem ura. Jakeśmy wyszły dziękując dyrektorowi, madamoczka mnie tak okutała, że nie miałam czem oddychać, a pożegnawszy się z uczniami wyjechałyśmy na dorożkach do domu.

 „Czegoś” był bardzo oryginalny z początku, a pod koniec to tak sypał na mnie konfeti że aż szczypać zaczęły za kołnierzem. Bardzo miły był najnowszy znajomy Jasiński, który mi ofiarował order. Z Załotko tańczyłam solo oberka no i cały czas obwijali mnie serpentin. Koleżanki mi mówiły des complementi. Teraz ani rusz nie mogę się nacieszyć, że tak wesoło aż do wariadztwa było, i tak się wytańczyłam, że ciągle jeszcze w łóżku już, i to jeszcze tańczę.”

Kochana Janko,

Cieszę się Twoją radością, Twoją młodością i beztroską. Tyle w Tobie energii i zapału do zabawy. Wiem, że niedługo karnawał się skończy i trzeba będzie przysiąść fałdów ślęcząc nad książkami, ale na razie tańcz i baw się.

Nie mogę rozszyfrować wtrąceń czynionych po rosyjsku, jakieś "baryszki, wy ... coś tam ... o prakincyje" ??? A, i nie rozumiem, co to jest makochon z różami. Podobnie nie wiem, czym w Ciebie strzelali przy huzarskim mazurze, bąlami, czy leglami, tak czy siak to dziwne. 
Rozczuliły mnie te poprzyklejane kolorowe kółeczka konfetti. To takie słodki, dziewczyński zwyczaj, przyklejać kwiatuszki, papierki, coś na pamiątkę. Ale jest to też namacalny dowód, że ten bal naprawdę się odbył, wtedy 25 lutego (starego stylu) w 1910 roku w Kijowie.
I nieomal do łez rozśmieszyłaś mnie tym wyznaniem, że tak się roztańczyłaś, że nawet w łóżku tańczysz. 


P.s. Wybaczam błędy ortograficzne, a może pisownia wtedy była inna?

Wiktor Sokołowski, brat mojego pradziadka
Arkadiusza Sokołowskiego






Poprzednie wpisy o Jance Rybównie pod tagiem Janina z Rybów Henneberg

niedziela, 24 stycznia 2016

Ach, ta Janka z Kijowa. (J.R. cz. IV)



Wracam do lektury pamiętnika Janki Rybówny. Wciąż mnie rozczula, wciąż zadziwia, fascynuje, uwodzi. Ta możliwość zajrzenia do jej życia, do tamtego świata, jest ekscytująca.


„16 lutego [1910r.] wtorek

(...) Zaszczepiła dziś Lwenson (?) całej klasie ospę, no teraz mnie strasznie łamie ręka.


17 lutego środa
(...) Aleksandra Iwanowna zaczęła mi szyć liliowy kostyum, który mi się ogromnie podoba. Nieoczekiwanie wpadła dziś do nas p. Henneberg i po paru godzinach wyjechała do [I ???]. Widziałam dziś „Czego” zamaszyście się ukłonił milutki.

Czwartek 18 lutego
(...) Idąc po obiedzie po sprawunki odprowadziłam Manię do rogu Tuszk., a tu raptem przede mną staje Czegoś i daje mi dwa bukieciki fiołków. Przedstawił swego kolegę no i prosił odprowadzić mnie. (...) Czegoś mi dziś tak wesoło na duszy, jedna tylko ospa tak świerzbi, że nie wiem dokąd uciec. (...)

Piątek 19 lutego
(...) Wieczorem przyszła Oleńka i jak zwykle łobuzowałyśmy. Przyniosła mi butelkę wody kolońskiej i inne drobnostki. Nie chciała wracać do domu, no ale musiała powiedzieć dobranoc. Dziś przychodził Jura Nieczajeski i zapraszał na wieczorek do  I-go gimnazjum (...)

20 lutego sobota
W bibliotece Idzikoskiego spotkałam Zosię Mezer i Zosię Ditrych, a więc wesoło mi było wracać, przytem spotkałyśmy po drodze Kazia Mezera, a więc jeszcze lepiej. Odprowadzili mię no i zapowiedziałam wizytę. Jakeśmy się zebrali więc mimo pewności że będą nudy, stało się odwrotnie. Chłopców 5 (Kazio Mezer, Michał Poeta Jan Filozof Danielscy, Stanisław Żmudzki i Ślepy Łoś wierszokleta) a panienek 3 no i mazurek gotowy, nawet z wieńcem. Dość tego , że było tak wesoło, żeśmy się nie spostrzegli, że już 2-ga godzina. Na zakładzie z Michałem, trzy dni zdychałem, wygrałam wierszyk, który z innym mam odebrać wkrótce. A jego wierszyki bardzo są miłe. Chłopcy nas odprowadzili, a ja byłam w tak świetnym chumorze, że zupełnie spać nie chciałam i właśnie o tej późnej porze nie wytrzymałam, żeby nie zapisać świeże wrażenia.”

Ach, Janko, ty moja roztańczona dziewczyno.
Wydaje mi się, że Twoje życie jest beztroskie, wypełnione jedynie nauką i zabawą. Cóż, karnawał trwa, więc grzechem jest nie tańczyć. 
Taniec jest jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie. Muzyka i ruch. Przenika nas całych. Daje bliskość z drugim człowiekiem. Dotykamy się, muskamy, przytulamy. Zaglądamy sobie w oczy. Czarujemy i płyniemy... 

Szukam biblioteki „Idzikoskiego”. Domyślam się, że chodzi o największą w Kijowie, wybudowaną 
w Alei Kreszczatik,  księgarnię połączoną z magazynem i bibliotekę . Jej twórcą i właścicielem był Leon Idzikowski, księgarz i wydawca. 

Czytam, że odwiedziła wasz dom Pani Henneberg. Ciekawa jestem, czy już wtedy z Twoją mamą omawiały Twoje zamążpójście za jej syna Stanisława. Pewnie takie właśnie podłoże miały wówczas te wizyty składane w domach panienek. A Ty, widzę, chłopcom się podobałaś. I nic dziwnego, bo byłaś piękną panienką.


Oto Janka Rybówna w czasach gimnazjalnych



Poprzednie wpisy o Jance Rybównie pod tagiem: Janina z Rybów Henneberg

niedziela, 17 stycznia 2016

Poznajcie Pledzisko – gwiazdę tegorocznej zimy :)




Uwielbiam takie zlecenia, gdy osoba, którą lubię i cenię, chce, abym coś dla niej udziergała. W dodatku pozostawia mi wolną rękę w doborze kolorów i wzorów. Poza tym wcale się nie gniewa, gdy zamówiony rozmiar powiększa się do XXL, uznając, że tak widocznie miało być. A największą zaletą tego zleceniodawcy jest to, że pięknie się cieszy z dzianiny, którą udało mi się stworzyć. Dostałam tyle dobrych słów, tyle głasków i pochwał, że radość z tego dziania jest zwielokrotniona. 



To Tesia z bloga T.S. wymyśliła, że może uplotę dla niej pled. Pled, to rzecz, którą robiłam po raz pierwszy, a pierwszyzna ma w sobie coś szczególnie pociągającego. Takie dzianie jest najbardziej kreatywne. Takie dzianie po prostu uwielbiam, bo jest jak włóczkowa przygoda.



Dziękuję Ci Tesiu :) 






Wymiary: 2 metry na 160 cm.
























czwartek, 14 stycznia 2016

Kijowski karnawał 1910, czyli wieczorki kostyumowe. (J.R. cz. III)





I u nas nadszedł czas karnawałowych balów, choć może częściej są to dyskoteki niż wielkie imprezy. Niektórzy chętniej spotykają się w klubach, inni zaś balują na tak zwanych domówkach. Za czasów Janki Rybówny nazywano je wieczorkami kostyumowymi. 



„14 lutego, niedziela [1910r.].
Byłam w Kościele. Wracałam z Alą i szedł Mezer z Danielskim. Okazało się, że z kosyumowego wieczorku nic nie wyszło. Po kościele poszłam ze Stasiem i wujkiem Eugeniuszem do kupieckiego na muzykalny poranek i czas mi zszedł ogromnie wesoło. Była Anielcia Fredro, z którą obmawiałyśmy projekt kostyumowego wieczorku u nich. Po powrocie do domu zastałam Władka. Od wujka dostałam ładny bukiet z palmą i jak go niosłam, każdy się oglądał z pytającym wzrokiem. Dowiedziałam się, że przyjechali wujostwo Ż z zagranicy i przywieźli mi moje marzenia, śliczne złote serduszko w dowód pamięci od wujka, a od Cioci ładny modry soczek. Niewiem dla czego ale i Mania mi przywiozła z kontraktów miłą, japońską jedwabną chusteczkę. Jednym słowem dostałam sporo upominków. Wieczorem przyszła p. Masia, Kamcia i Oleńka, no i dzień był zakończony tańcami, wesolutki.”



Janko, miła moja, najmilsza, podążam Twoimi kijowskimi śladami. Idę obok i patrzę na Ciebie. Widzę, jak łowisz ciekawskie spojrzenia przechodniów. Lubisz skupiać na sobie czyjeś zainteresowanie. Przypominasz mi mnie samą, kiedy byłam w Twoim wieku. Ubierałam się ekstrawagancko i też sprawiało mi radość, kiedy przykuwałam czyjś wzrok. Teraz mam prawie 55 lat i przegapiłam, ten moment, w którym mężczyźni na ulicy, czy w autobusie, jeszcze na mnie spoglądali. Kiedy zdałam sobie sprawę, że już tego nie robią, zrobiło mi się smutno. No, ale to nie miało być o mnie, ale o Tobie, Janko kochana.



Szkoda, że nie wspomniałaś, do którego kościoła chodziłaś. Wiem, że wtedy w Kijowie funkcjonowały już dwa kościoły katolickie, ten pod wezwaniem Św. Aleksandra przy ulicy Kościelnej, nieomal w centrum jednaj z polskich dzielnic oraz nowo wybudowany pod wezwaniem Św. Michała. 



Bardzo mnie nurtuje, kim był Staś, a tym bardziej tajemniczy wujek Eugeniusz. Nie wydaje mi się, żeby mógł to być wujek - brat mamy, bo to by znaczyło, że również moja prababka, a Twoja ciotka, Stanisława Sokołowska, miała brata. Przecież Eugeniusz Borewicz nie pojawił mi się w żadnym z widzianych przez mnie drzew genealogicznych. Fakt, że wszystkie narysowała ta sama osoba, więc może to o niczym nie świadczy. Równie zagadkowe jest dla mnie wujostwo Ż.



No, cóż, przyznam się, że zżera mnie ciekawość, czy Anielcia Fredro to jakaś krewna TEGO Fredry. Być to może, wcale nie jest wykluczone, bo i to imię takie fredrowskie.



Ucieszyłam się przeczytawszy, że taką radość sprawiły Ci karnawałowe upominki i że złote serduszko stawiasz na równi z modrym soczkiem. Poza tym, widzę, że lubisz muzykę i tańce. Ja też kiedyś najlepiej bawiłam się tańcząc, a tańczyłam często, nawet sama ze sobą. Będąc w Twoim wieku do odtwarzania muzyki miałam gramofon, magnetofon najpierw szpulowy, potem kasetowy, do tego radio, a w telewizji też zdarzały się ciekawe koncerty. A Ty, Janko, z czego słuchałaś muzyki? Chyba w grę wchodzi tylko fonograf. A może sama grałaś na jakimś instrumencie? Nic o tym nie piszesz, a szkoda...



W Domu Kupieckim przy ulicy Chraszczatyk (Kraszczatyk), w którym byłaś na muzykalnym poranku, dziś mieści się Narodowa Filharmonia Ukrainy. Widać budynek miał świetną akustykę, skoro nadal jest taki „muzykalny”.



Jednak najbardziej ze wszystkiego uradowała mnie wzmianka, że po powrocie do domu zastałaś Władka. Jestem pewna, że to Władek Sokołowski, starszy brat mojego dziadka Zygmunta. Władek urodził się w Nosówce w 1893 roku, w 1910 roku miał 17 lat, mógł być Twoim rówieśnikiem. Pewnie, kiedy przyjeżdżał do Kijowa zawsze odwiedzał Ciebie i Twoją mamę, a swoją ciotkę Amelię. Coś mi się zdaje, że lubił Cię Janko i że chyba mu się podobałaś. Kiedy go poznałam, ja byłam małą dziewczynką, a on nie był już Władkiem, ale groźnie wyglądającym Władysławem. Na ścianie swojego malutkiego, warszawskiego mieszkania powiesił sobie wielgaśny portret „Władysław Wielki w wielkim fotelu” i już sama nie wiem, którego bardziej się bałam, tego prawdziwego, czy tego namalowanego. Dopiero w ciągu ostatniej dekady dowiedziałam się, jak ciężko go los doświadczył, ale o tym wspomnę kiedy indziej.



Tymczasem wesoło mi na duszy, że dzięki Twojemu pamiętnikowi mogę Cię poznać i polubić, Janko. To nasze spotkanie po 106 latach, to prawdziwy cud :)

Władek,
czyli Władysław Sokołowski,
wygląda na tym zdjęciu właśnie na 17-18 lat.
Może to rok 1910 ?


Dom Kupiecki w Kijowie
zdjęcie stąd: Tu

Kościół św. Aleksandra w Kijowie
zdjęcie stąd: TU


Poprzednie wpisy o Jance Rybównie są tu:
.Część I - wehikuł czasu
Część II - Kijów 1910


niedziela, 10 stycznia 2016

Korzenie i Kijów w 1910 roku. (J.R. cz. II )



Najpierw muszę napisać o tym, skąd mi się ta Janka Rybówna wzięła w drzewie genealogicznym. Wiem, wiem, że to trochę nudne, kto z kim, i jakie dzieci mieli, ale chcę i tutaj uporządkować rodzinne koligacje.


Moim najstarszym, ustalonym przeze mnie przodkiem ze strony dziadka ojczystego jest Teofil Palmirski, mój praprapradziadek. Moją prapraprababką, a żoną Teofila Palmirskiego, była Katarzyna Palmirska z domu Czaykowska. To moi praprapradziadkowie. Mieli (co najmniej) dwoje dzieci: moją praprababkę Annę Marię Palmirską (raz widziałam odwróconą kolejność imion - Maria Anna) oraz syna Andrzeja Palmirskiego (urodzonego 27 listopada 1832 roku w Piotrkowie [Trybunalskim]). A tak na marginesie, słowa praprapradziadkowie nie ma w słowniku języka polskiego. Kim oni są dla mnie, bo chyba nie obcy?

Moja praprababka Anna Maria (lub odwrotnie) Palmirska wyszła za mąż za Józefa Borewicza. Mieli (co najmniej) dwoje dzieci, dwie córki: Stanisławę Borewiczównę (moją prababkę) i Amelię Borewiczównę (matkę owej tajemniczej Janki Rybówny). Amelia Borewiczówna wyszła za mąż za mężczyznę o nieznanym mi imieniu, o nazwisku Ryb. Podobno to nazwisko o węgierskim pochodzeniu. Dziś w Polsce nie żyje już nikt noszący to nazwisko. Państwo Rybowie mieli (co najmniej) dwoje dzieci: Wacława Ryba (urodzonego 05.09.1895r., który zginął w wojnie polsko-bolszewickiej 10.05.1920r.) oraz Janinę Rybównę, której daty urodzenia niestety nie znam. Ponieważ pamiętnik jest z roku 1910, a Janka jest wtedy w VII/VIII klasie gimnazjum, zaś gimnazjum poprzedzała wówczas jeszcze edukacja początkowa w domu, albo w szkole (około 2-4 lata) to myślę, że Janka ma wtedy około 16-17 lat, czyli może urodziła się około 1892-1893 roku. 

Natomiast moja prababka Stanisława Borewiczówna (urodzona 20.05.1867 roku w Wojtaszówce na Ukrainie, zmarła 23.04.1952 r. w Warszawie) wyszła za mąż za Arkadiusza Sokołowskiego (syn Franciszka i Apolonii, urodzony w Brusisławiu, gubernia Czernichowska na Ukrainie, zmarł 04.03.1929 roku w Żyrardowie). Moi pradziadkowie, Stanisława i Arkadiusz Sokołowscy, mieli dziesięcioro dzieci, z których najmłodsze, Zygmunt, urodzony 27.02.1912 roku w Nieżynie, gb. Czernichowska na Ukrainie, jest moim dziadkiem, ojcem mojego ojca Rafała Sokołowskiego. 

Jak wynika z powyższego Janka Rybówna była cioteczną siostrą mojego dziadka, choć kiedy w 1910 roku pisała swój pamiętnik, dziadka Zygmunta jeszcze nie było na świecie. 

To dzięki Jance wyruszyłam do Kijowa. Szukałam informacji w Internecie. Kijów, metropolia wielkiego imperium rosyjskiego, na przełomie XIX i XX wieku bardzo szybko się rozwijał. Czytałam o tym pięknym mieście położonym na wzgórzach i w wąwozach w dolinie Dniepru, że w tym czasie zamieszkiwali je głównie Rosjanie i Ukraińcy, ale też Żydzi, Polacy, Niemcy, Tatarzy. W 1914 roku mieszkało tu około 700 tysięcy osób. Procesy demograficzne były bardzo dynamiczne, a Polaków wciąż przybywało. Kijów bogacił się na sprzedaży cukru, „białego złota” destylowanego, albo rafinowanego tu z buraków cukrowych. To właśnie przez przemysłowe zanieczyszczenia woda w Dnieprze miała żółty kolor i w 1907 roku podobno nie nadawała się do picia. Obowiązującym językiem był wówczas rosyjski. Brzmiał w szkołach, urzędach i teatrach. Co prawda po zamieszkach w 1905 roku Car Rosji trochę poluzował kaganiec rusyfikacji i między innymi zezwolono na jedną szkołę z językiem polskim, ale trzeba pamiętać, że Janka Rybówna i inni Polacy na Ukrainie byli wtedy carskimi poddanymi. Polacy, choć nie najliczniejsi, w XIX i na początku XX wieku stanowili w Kijowie elitę społeczną i intelektualną. Wykładali na tamtejszym Uniwersytecie Kijowskim, a i żacy to głównie byli Polacy. W tym czasie były zbudowane już dwa kościoły katolickie, tłumnie odwiedzane przez Polaków.  Funkcjonowało tu wiele polskich magazynów, sklepów i księgarń, prywatnych szkół i gimnazjów. Działały też liczne polskie firmy. Kijów słynął również z pięknych, zabytkowych budowli, cerkwi, monastyrów i synagog, z bogatych kamienic i posiadłości arystokratów, a z „naszych” byli tu Potoccy i Braniccy. Kijów był miastem aspirującym do grona wyróżniających się urodą i  europejskim sznytem metropolii. 

Tamten Kijów to świat, który już nie istnieje. Sprawia na mnie wrażenie archaicznego, odległego, a po prostu jest nieznany. O ludziach z tamtej epoki mieszkających tak daleko od brzegów Wisły myślałam trochę jak o mieszkańcach innej planety. To się zmieniło  od czasu przeczytania pamiętnika Janki Rybówny. Po tej lekturze Janka stała mi się bardzo bliska. To wesoła dziewczyna, nastolatka, nieco zadziorna gimnazjalistka. Czasem trudno mi uwierzyć, że to wszystko działo się ponad sto lat temu, kiedy nie było radia, TV, ani elektrycznej kolei i pasażerskich samolotów, kiedy panie nosiły długie do ziemi suknie z gorsetami i kapelusze z piórami, a końskie siodła dzieliły się na męskie i damskie. 

Pytam Jankę, czy nie miałaby mi za złe, gdybym troszkę z jej zapisków pokazała światu. Mam opory, bo to przecież pamiętnik, rzecz niezwykle osobista, sekretna. Skoro miała go ze sobą, aż do śmierci, to znaczy, że był cenną pamiątką, wspomnieniem miłej przeszłości, minionej, beztroskiej młodości.. Na to pytanie sama sobie odpowiadam, że skoro „włożyła” mi do rąk tę perełkę, a ja jestem blogerką, to chyba właśnie po to to zrobiła. Wierzę, że to nie jest przypadek. 

Zresztą chyba należy jej się zaistnienie, bo tak się złożyło, że zupełnie zniknęła. Nikt o niej nie wspomina, nawet w publikacji, gdzie wymienia się jej męża i jej syna. Poza tym, że Janka pisze o swoim życiu, pokazuje też swoich krewnych, znajomych, szkołę, panujące wówczas obyczaje, wydarzenia. Cóż dziwnego, że korci mnie, aby obraz świata, który odszedł na zawsze, pokazać, choć w małym wyrywku, w kilku migawkach? 

A więc jest 13 lutego, poniedziałek w Kijowie.
„ Wciąż mi na myśl przychodzi niedawno przeczytana śliczna książeczka Солов..ева Злые В..ры”. Nie zapomnę jej długo. To takie podobne, tak dużo przypomina Alina. A on jaki biedny. Tu troszkę inaczej, ale nie, śliczna!... Ja po jego stronie. Teraz zaś czytam „Касс..мъвская    .......” tegoż autora. Ciągle tak się zaczytuję, że nawet i na lekcyi nie pogardzam i z tego powodu troszkę mi ulatuje od Richmann [chodzi o lekcje u nauczycielki o tym nazwisku].
  Dziś mamy sobotę, dzień przeznaczony do przyjmowania gości i oprucz tego przyjemnym mi jest perspektywa wyspania się a następnie zobaczenia się ze znajomymi.”

Ach, Janko, kiedy ja chodziłam do liceum soboty nie były wolne od nauki, ale popołudnia i wieczory to już był najmilszy czas spotykania się ze swoją „paczką”, czasem prywatki, czasem szkolne dyskoteki. I też zdarzało mi się czytać na nudnej lekcji jakąś porywającą książkę włożoną dla kamuflażu do podręcznika. Myślałam, że kiedyś wszystkie uczennice były bardzo pilne i nigdy nie przekraczały szkolnej dyscypliny. A jednak było inaczej.  

P.S. 
Janka zapisuje rosyjskie nazwiska i tytuły alfabetem różniącym się od znanej mi cyrylicy, stąd problem w rozszyfrowaniu słów i z odwzorowaniem znaków graficznych liter. Robi też błędy ortograficzne, choć może wówczas obowiązywała inna pisownia. Poza tym czasem wkrada się chaos do datowania wpisów. Często jest to data poczynienia notki, a nie opisywanego dnia.  

To Józef Borewicz, mój prapradziadek, a dziadek Janki Rybówny.

Siostry Borewiczówny. Od lewej Stanisława ( moja prababka),
po prawej Amelia (matka Janki Rybówny)

Moja prababka, Stanisława z Borewiczów
Sokołowska z córką, ale nie z Marylką, a z Izą.
Jedyne wśród prezentowanych zdjęć, które mam w oryginale.
Reszta, to niestety kserokopie zdjęć, które otrzymałam
od drugiej żony mojego stryja Krzysztofa Sokołowskiego, obecnie wdowy po nim.

Moja prababka, Stanisława Sokołowska
z córką Wandą.


Mój pradziadek Arkadiusz Sokołowski.



Poprzednio o Jance Rybównie było tu:
-Wehikuł czasu

środa, 6 stycznia 2016

Wehikuł czasu od Św. Mikołaja. (J.R. cz.I)






Dawno żaden prezent nie zrobił mi tyle radości, co ten. Wciąż się cieszę, że go mam, i w dzień i w nocy, bo również mi się śni. I wcale mi nie przeszkadza, że nie mogę go dotknąć, a jedynie oglądać na zdjęciach. A to, że ma prawie 106 lat jedynie nadaje mu walor cudownej niezwykłości. Wciąż jestem podekscytowana, rozemocjonowana i szczęśliwa. Wciąż do niego zaglądam, a ilekroć zajrzę, przenoszę się na Ukrainę do roku 1910. Idę sobie w Kijowie na lody do Cafe Palace, w niedzielę obowiązkowo wędruję do kościoła, albo zatrzymuję się na ulicy, aby popatrzeć na orszak Króla Serbii Piotra I Karadziordziewicia, który akurat sunie główną, kijowską ulicą. 

Na chwilę wpadam też do niezbyt odległego Nieżyna, gdzie dopiero za dwa lata w 1912 roku urodzi się mój dziadek Zygmunt Sokołowski, ten który zginął w Powstaniu Warszawskim. Był dziesiątym, najmłodszym dzieckiem moich pradziadków.

Nieżyn... Gdy w piśmie z PCK
 w 2005 roku przeczytałam, że mój dziadek Zygmunt Sokołowski urodził się w Nieżynie, znalazłam w Internecie taką miejscowość w Polsce w gminie Siemyśl, niedaleko Kołobrzegu. Dopiero podczas spotkania u Zezata dowiedziałam się, że cała rodzina Sokołowskich pochodzi z dalekiej Ukrainy, a Nieżyn to miasto właśnie ukraińskie. To było dla mnie ogromne zaskoczenie, nieomal szok. Bliskie Kresy, Wilno, Jęczmieniszki dziadka Jana Rychłowskiego, tak. Albo Lwów, ze swoimi śmiesznymi, przedwojennymi piosenkami, czemu nie. Ale pochodzić zza Dniepru, z obszaru I Rzeczpospolitej? Jakoś nie mogłam uwierzyć w to, że moje korzenie mogą mieć źródło tak daleko od Polski. To tak jakbym w jednej czwartej była nieomal cudzoziemką, Polką, ale jakby nie z Polski… I to ja, której cały świat to Warszawa. Chociaż, to moje panieńskie nazwisko, Sokołowska, powinno mi było już wcześniej dać do myślenia. Hej, sokoły, omijajcie pola, lasy, góry, doły ... na zielonej Ukrainie, przy kochanej mej dziewczynie ... Tę pieśń często śpiewałam będąc harcerką i zawsze mnie dziwnie rozczulała.

A teraz, kiedy właśnie są wakacje w lipcu 1910 roku, mogę na moment poczuć atmosferę majątku w Nosówce. To tam, w Nosówce, niedaleko od Nieżyna, ani nie tak daleko od Kijowa, przychodziło na świat rodzeństwo mojego dziadka Zygmunta. Na pewno urodził się tam Władysław Sokołowski, Amelia (Klementyna) Sokołowska, zwana Muszką i Zosia Sokołowska. W dzieciństwie dane mi było poznać całą tę trójkę, ale wtedy owej Nosówki nawet nie przeczuwałam. A Nosówka, ta gospodarka, która stanowiła z pewnością ważne zaplecze życiowe dla mojej licznej rodziny mieszkającej na tej dalekiej Ukrainie staje mi dziś jak żywa. Ona NAPRAWDĘ istniała i moi tam byli, tam żyli. Istniała tak jak Nieżyn i jak Kijów, do którego moi wpadali do swoich mieszkających tam krewnych i przyjaciół, gdzie studiował Władysław. Moje myśli wciąż krążą wokół roku 1910, na to wspomnienie serce mocniej bije, a wyobrażenia tamtego życia wciąż nasuwają się przed oczy. 

Mail, którym ta przesyłka trafiła do mnie miał tytuł „Świąteczny prezent” . Jednak to jest więcej niż prezent, to po prostu jest skarb, którego istnienia jeszcze niedawno nie mogłam przypuszczać. Poza tym, zanim przekroczyłam próg mieszkania Zezata w maju 2005 roku, nigdy nie słyszałam o jego autorce. Bez niej moje dzisiejsze, ogromne wzruszenia nie byłyby możliwe. Jakże jestem jej wdzięczna! 

Nie mniej gorąco wychwalam szczęśliwy los, za to, że doprowadził mnie do rodziny Hennebergów, których poszukiwałam wiedziona nadzieją na ustalenie powiązań z pilotem Zdzisławem Hennebergiem, o czym pisałam w notce Wierzę w przeznaczenie . A na końcu, a może raczej na początku, bardzo dziękuję Krzysztofowi H., że obdarzył mnie zaufaniem i uznał za osobę godną poznania pamiętnika jego prababki. Jego prababka, czyli siostrzenica mojej prababki Stanisławy Sokołowskiej, to cioteczna siostra mojego dziadka Zygmunta Sokołowskiego. Miała na imię Janina, ale mówili na nią Janka. W czasie, gdy pisała to cudo była panienką i nosiła nazwisko rodowe Ryb. Mój wehikuł czasu to dziennik Janki Rybówny z 1910 roku !!!

Hołdując historycznej, a przede wszystkim genealogicznej ścisłości muszę odtworzyć też na blogu tę część mojego drzewa genealogicznego, ten początkowy fragment, z którego wywodzę się zarówno ja, jak i Krzysztof H. Opisywałam już swoje wrażenia, gdy pierwszy raz je zobaczyłam u Zezata. To smutne poczucie wykluczenia, kiedy zobaczyłam fałszerstwo polegające na pominięciu faktu, że mój ojciec miał mnie, dziecko zrodzone w małżeństwie, noszące nazwisko „Sokołowska”. Ręka, która tamto drzewo nakreśliła nieraz trzymała mnie za rękę. Tamto drzewo rozpisał mój stryj, dając mi sporą wiedzę, ale do większości informacji oraz dowodów pokazujących moje korzenie z mozołem, przez lata docierałam sama i z pomocą wielu innych osób. Jak choćby do tego pięknego pamiętnika Janki Rybówny.

Od tego zacznę, kiedy uchylę rąbka tajemnic skrywanych w pamiętniku Janki. To bowiem daje mi do tego pewną legitymację. Kiedy go pisała była nastolatką, uczennicą gimnazjum, jeszcze należała jedynie do mojej rodziny, choć już w tym 1910 roku widać, że los związać ją może z rodziną Hennebergów. Kiedy zapisywała stroniczki swojego dziennika o moich najdawniejszych korzeniach wiedziała na pewno więcej niż ja dzisiaj. Niestety nie interesuje jej genealogia, ale, broń boże, nie ma jej tego za złe. Mnie w jej wieku też to zupełnie nie obchodziło...







Zapraszam też do lektury:

sobota, 2 stycznia 2016

Okołosylwestrowe barbarzyństwo.


Może jest jakieś światełko w tunelu, skoro w setkach miast we Włoszech zakazano w Sylwestra odpalania petard i fajerwerków. Może i u nas ktoś pójdzie po rozum do głowy.


Co roku serce mi się kraje na widok przerażonych ptaków i psów na spacerach. Jakie to jest okrutne, bawić się cudzym kosztem. 



Pamiętam, kiedy 13 lat temu sprowadziłam się do tego gniazda na 11 piętrze na Ursynowie i zaczęło się sylwestrowe strzelanie, stada ptaków wyrwane ze snu na swoich dachach, latały jak opętane, niektóre rozbijały się o ściany domów. Straszne. Widziałam to po raz pierwszy na taką skalę, bo byłam na poziomie ich lotów. Dziś jakby ptaków mniej, chyba nauczyły się przenosić się w tym okresie do bardzo bliskiego Lasu Kabackiego.   



Co roku schroniska zapełniają się psami, które zrywają się ze smyczy, albo spuszczane przez lekkomyślnych właścicieli uciekają przed siebie przestraszone nagłym hukiem. Strzelanie zaczyna się przecież już przed świętami.



Przed sylwestrem weterynarze sprzedają tabletki uspokajające, ale to tylko półśrodek. Nasz suczka włazi w łazience w najdalszy kącik. To z jej powodu, od kiedy ją mamy, zawsze spędzamy sylwestra w domu, żeby mniej się bała. Ale wszystkie wolno żyjące stworzenia, nie są otoczone opieką i boją się śmiertelnie. I niektóre w tej śmiertelnej panice giną.



Za tzw. komuny inaczej świętowało się Nowy Rok, strzelały tylko korki od szampanów. I wcale z tego powodu nie czułam się nieszczęśliwa. Ta szaleńcza strzelanina to import z zachodu. 


Myślistwo, petardy, fajerwerki, ubój rytualny, okrutne traktowanie zwierząt hodowlanych, człowiek to jednak wciąż prymitywny gatunek. I proszę mi nie mówić, że tak jest od wieków, że to taka tradycja. Przed wiekami człowiek podcierał się liściem i kąpał tylko latem w rzece. Czy ktoś ma ochotę na powrót tych tradycji?











Wcale mi się to nie podoba !