Jestem
zauroczona. Od wielu lat pozostaję pod urokiem lotnictwa, latania, samolotów,
szybowców i innych letadel, no i oczywiście małych i dużych modeli. Nie jestem
pilotem i latam wtedy, kiedy ktoś chce mnie ze sobą zabrać na pokład. Sama to
mogę sobie jedynie polecieć swoim małym, białym modelem Mini-Mag. To znaczy ja
stoję na ziemi, a on sobie lata :)
Miałam
okazję latać i tym i tamtym, ale jedno latanie pozostanie we mnie na zawsze. Pozostanie na zawsze nie
tylko w pamięci, ale i w sercu…
Foto: Lotnicza Spółka Ania i Jacek |
Pewnej pięknej, wrześniowej niedzieli, która była ostatnim prawdziwie letnim dniem tamtego roku, kapitan-pilot Jacek Mainka zabrał mnie na lot żółtym tygrysem. Samolot Tiger Moth to legenda lotnictwa, samolot szkolno-treningowy, a ten konkretnie egzemplarz będący własnością Jacka trafił do Polski w 2007 roku dzięki jego determinacji. Rok „urodzenia” Tiger’a to1940, a więc niejednego już nauczył latać. Do tego właśnie służyły tygrysy i w czasie II wojny światowej i przed nią i jeszcze nawet po niej. Dwupłat, dwumiejscowy, z podwójnym usterzeniem – instruktor siedzi z tyłu, a uczeń z przodu. Najważniejsze w nim jest jednak to, że jest to „kabriolet”, czyli samolot z odkrytą kabiną. Siedzisz sobie na fotelu, do którego przypinają cię tylko cztery niezbyt szerokie pasy. Pasy te schodzą się mniej więcej w miejscu twojej przepony – mają końcówki podobne do tych w samochodzie i są wsadzone do okrągłego zaczepu. Uwolnić się od nich można dosłownie jednym ruchem.
Więc
siedzisz sobie w kabinie, nad głową
żółty baldachim górnego płata, a niżej po obu stronach połowy dolnego płata-
wszystko połączone zastrzałami i spięte linkami. Gondola dość ciasna, ale dzięki temu ma się
wrażenie jakby się człowiek zrastał z tym samolotem. Uruchomienie silnika, jak
to drzewiej bywało, następuje poprzez ręczne zakręcenie śmigłem. Zanim zostanie
uruchomiony silnik pilot zawsze woła: „od śmigła”. To ostrzega mechaników i
osoby znajdujące się w pobliżu samolotu, że śmigło pójdzie w ruch i że nie
wolno się zbliżać. W gwarze lotniczej określenie „(ma) od śmigła” oznacza także
kogoś, kto jest zwariowany, zakręcony
nie tylko na punkcie latania, ale w ogóle szalony i nie z tego świata. Ja
oczywiście jak najbardziej mam od śmigła :)
Wracam
jednak na lotnisko. A zatem pilot sprawdza
wszystko jak należy i już kołujemy na pas startowy. Słońce mamy na „piątej”,
więc za plecami. I wreszcie obroty silnika zwiększają się. Tiger toczy się po
trawiastym pasie posłusznie i tylko czasem podskakuje na jakiejś
nierówności. Dość szybko koła odrywają
się od ziemi. To fantastyczny moment, kiedy człowiek czuje się, jakby zaczął
ważyć mniej, jakoś tak miękko, posuwiście, bez oporu. Jacek jeszcze dość długo leci nisko nad samym
pasem i a gdy pas się kończy systematycznie pnie się w górę.
To
jak się wtedy czułam trudno opisać sławami. Wiatr owiewa twarz, pęd powietrza
oszałamia. Czuję jego zapach, jego gęstość, a nawet smak. Dzięki temu, że
kabina samolotu jest odkryta kontakt z
powietrzem jest tak rzeczywisty, że właściwie namacalny. Skrzydła samolotu jakby wyrastały mi wprost z
ramion. Pilot pochyla samolot raz na prawe, raz na lewe skrzydło, potem zatacza
kręgi w dół. Po chwili znowu pnie się w górę, zakręcając raz w jedną raz w
drugą stronę. Zachodzące już słońce raz po raz zagląda mi w oczy. Chłodny pęd
powietrza odbiera ciepło jego promieniom.
Czuję się jak ptak, czuję jakbym sama była tym żółtym samolotem. I tylko
miarowy dźwięk silnika przypomina, że nie jestem ptakiem. Wszechogarnia mnie
uczucie totalnej wolności, uwolnienia się od wszystkiego, co pozostaje na ziemi, od tych śmiesznie
małych problemików dnia codziennego, bolączek duszy i ciała, a nawet od tych
tam bliskich i znajomych osób , które stoją na dole i machają do mnie rękami. Jestem tylko ja i ten przepiękny świat…
Foto: Lotnicza Spółka Ania&Jacek |
O Boże,
jak tu pięknie. Przestrzeń nieba poprzetykana promieniami słońca i podzielona
przez niewielkie, białe pasemka obłoków.
A pod nami wrześniowe pola rozłożone jak prostokątne dywany, brunatne, albo
ciemno zielone. Niektóre już równo zaorane i czekające na siew oziminy. Inne cieszące
się jeszcze możliwością wzrostu w tych ostatnich dniach lata. Pomiędzy nimi
drogi, polne, asfaltowe, jak wstążki. Przy drogach domy z czerwonymi dachami, z
kominami, z których sączą się strużki białego dymu.
Foto: Lotnicza spółka Ania & Jacek |
Kiedy moim oczom ukazuje się szarobura wstęga Wisły wrzeszczę z radości jak dziecko. Wydaje mi się o wiele węższa, niż być powinna. To dlatego, że bardzo suche lato spłyciło jej wody. Och, jak pięknie wije się w zakolach, w swoim korycie, którego brzegi porastają drzewa i krzewy. Na jej wschodnim brzegu duże połacie piachu. Widać na nich ślady kół krążącego samochodu, którego kierowca szukał tu pewnie wrażeń jak z Dakaru. Wisła jest pełna mielizn i małych, przybrzeżnych wysepek. Wygrzewają się na nich jeszcze plażowicze spragnieni odpoczynku. Widzę jak z entuzjazmem machają do mnie rękami. Niedaleko stąd do Wisły wpływa mniejsza rzeczka, to na pewno Świder. Przez chwilę śledzę na ziemi cień jaki rzuca nasz samolot. Jego zgrabna, nieduża sylwetka prześlizguje się po brzegu rzeki.
Czas
zawracać. Nad lotniskiem Jacek robi „kosiaka” i wyraźnie widzę twarz mojego
męża, wyciągnięte w górę ręce obserwujących nasz lot modelarzy. Jeszcze jedno
okrążenie i zniżamy się do lądowania. W końcu koła dotykają ziemi, samolot
wytraca prędkość, znowu podskakuje na nierównościach terenu. Jacek przez radio
pyta mnie o wrażenia. Jestem tak oszołomiona, że odpowiadam chyba nie zupełnie
składnie. Jedno co wiem, to że odczuwam wielką wdzięczność dla Jacek i oczywiście
dla Ani, za to, że dane mi było przeżyć coś tak niesamowitego. To też
wielki zaszczyt dać się unieść w powietrze tak niezwyczajnej maszynie. Nie jakiemuś tam seryjnemu samolotowi w komercyjnym locie, ale samolotowi „z duszą”, z
takim historycznym rodowodem, staruszkowi-weteranowi. Stojąc już na ziemi rzucam się na szyję
właścicielom samolotu, ściskam i całuję. Wieeelkie dzięki, Kochani.
Zdjęcie zrobiłam innego dnia |
Choć
minęło już wiele miesięcy od tamtej niedzieli wciąż łatwo mi odtworzyć to przeżycie, ciągle pozostaję pod wpływem
tego lotu. Oczywiście nie jest już ono tak intensywne jak wtedy. Wówczas gdy
zamykałam oczy widziałam, wręcz czułam jak lecę, a w nocy ciągle mi się śniło
latanie żółtym tygrysem. To wspomnienie przywołuję zawsze wtedy, gdy coś mnie
chce przytłoczyć, stłamsić i pozbawić radości.
Wyciągam je jak asa z rękawa z kilku ważnych powodów.
Foto: Lotnicza Spółka Ania & Jacek |
Po pierwsze dlatego, że przypomina mi, jak zmiana perspektywy zmienia optykę tego co spostrzegamy. Próbuję wtedy popatrzeć na swój problem „z góry”, z boku, odsiać te nieistotne szczegóły, których z pewnej odległości już po prostu nie widać. To nie mój wynalazek – dawno temu wymyślili to starożytni filozofowie, a konkretnie stoicy, i przekonywali, że na swoje życie warto patrzeć z perspektywy kosmosu.
Po
drugie wracam do tamtego lotu dlatego, że pokazuje, jaką wagę ma WYSTARCZAJĄCE
ZAUFANIE do tego co wokół nas: do Boga, do ludzi (w tym również do siebie), do życia, do świata, a w nim szczególnie do mojej Ojczyzny. Kiedy wsiadałam do
Tiger Moth’a wykazałam wystarczające zaufanie do pilota Jacka Mainki, wystarczające
do tego, aby powierzyć mu siebie na tę chwilę. Podobne zaufanie okazuję
przecież także innym ludziom w zwykłych codziennych sytuacjach i wcale się nad
tym nie zastanawiam. Ufam na przykład motorniczemu metra, lekarzowi pierwszego
kontaktu, czy weterynarzowi. Wierzę, że wystarczająco widzą co robią. Mam zaufanie do bliskich osób, z którymi
dzielę życie. Mam też zaufanie do siebie – po prostu wiem co JA robię, cenię
swoją mądrość życiową, doświadczenie, wiedzę. Nie raz już wychodziłam z różnych
życiowych opresji w całkiem zadowalający sposób. Wiem, że nie jestem doskonała,
ale jestem wystarczająco dobra. Mam intuicyjne
zaufanie do mojego życia i do Siły Wyższej, której obecność nie raz w
swoim życiu odczułam – chcę wierzyć, że jestem otoczona taką Boską Opieką. Mam
zaufanie do swojego życia, to znaczy mam nadzieję, że będzie wystarczająco
dobre, aż do czasu kiedy po prostu się skończy. Mam wreszcie zaufanie do tego świata, którego
cząstką jest Polska. Świata, który jest taki piękny, pełen różnorodności,
harmonii i dobra. Wystarczająco dobry dla mnie…
Beatko - wiesz, że lubię przysłuchiwać się temu, co mówisz... Wielkie dzięki, że stworzyłaś możliwość przysłuchiwania się Twoim słowom w "dowolnej chwili" ;)
OdpowiedzUsuńTen blog też dzięki Tobie. Jestem Wam wdzięczna za tak wiele, wiesz...
OdpowiedzUsuńwędruję tak po różnych postach, ciekawie opisałaś latanie. pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńBo uwielbiam latanie, a TAKIM SAMOLOTEM Z DUSZĄ TO I CIAŁO LATA I DUSZA:)
OdpowiedzUsuńo, i długo nie musiałam czekać by dostać odpowiedź na moje pytanie do poprzedniego postu.
OdpowiedzUsuńI chyba Ci zazdroszczę podejścia do życia.
(Hej, Taka Jedna i cóż, że ze Szwecji ( http://krainatrolli.blox.pl/html ) , i już wiesz jakie jest moje latanie. A podejścia do życia uczę się każdego dnia, bo zasiedlający mnie pesymista ciągle walczy z optymista. Pa i "do zobaczenia"
OdpowiedzUsuńPiękne latanie, piękne!
OdpowiedzUsuńSamą prawdę napisałaś o tym lataniu :-))).
OdpowiedzUsuńNigdy nie leciałam samolotem z otwartą kabiną, ale jeśli tylko zdarzy się okazja, to skorzystam!
Warto :)))
Usuń