wtorek, 26 maja 2015

Wzruszenia :)


... czyli Dzień Matki.


Bardzo się cieszę, że jest taki radosny dzień. Dzień, w którym jestem wciąż  dzieckiem i mogę Mamie składać życzenia i powiedzieć: „Kocham” i „Dziękuję”. I że jest to jednocześnie dzień, kiedy sama mogę poczuć, jakie uczucia wzbudza dziecko okazujące Matce miłość i pamięć. Obdarowana tym co najbardziej lubię – własnoręcznie narysowaną laurką przez mocno dorosłego Jedynaka :)  i kwiatuszkami. Rysunki mojego dziecka wzruszają mnie najbardziej...

Wracając z psem ze spaceru spotkałam przy windzie przemiłą sąsiadkę. Pani już po osiemdziesiątce, zawsze jest uśmiechnięta, pogodna, serdeczna, choć mieszka sama i dręczą ją różne dolegliwości. Zgaduje też często do mojej suczki i pyta, czy ze zdrowiem nie jest gorzej. Dziś powiedziała do niej: Ty to piesku jesteś szczęśliwa, szczęśliwsza ode mnie, bo masz wokół ludzi, którzy cię kochają. I łzy jak groch potoczyły się po policzkach.

Jedyny syn mojej sąsiadki wyemigrował z Polski do Australii dziesiątki lat temu i właściwie przestał z matką utrzymywać kontakt. A serce matki pęka z żalu codziennie, nie tylko w Dzień Matki.

Kwa, kwa, kwa :)

środa, 20 maja 2015

Od zwątpienia do nadziei (2)


... czyli w życiu wszystko jest możliwe.O tym jak się czułam wtedy w 2004 roku pisałam w poprzednim wpisie Tylko jedno jedyne zdjęcie.  Był czerwiec i Warszawa powoli przygotowywała się do uroczystych obchodów 60-tej rocznicy Powstania Warszawskiego. Wówczas postanowiłam zrobić cokolwiek, szukać grobu ojczystych dziadków, Hanny i Zygmunta Sokołowskich po prostu „na chybił-trafił”, może będzie mi sprzyjać szczęście. Dziś wiem, jak zupełnie się nie znałam na genealogicznych poszukiwaniach.

Na pierwszy ogień wybrałam Cmentarz Powstańców Warszawy na Woli. Pojechałam tam i zaczęłam przeszukiwać kwatery rząd po rzędzie, ale na tablicach upamiętnionych były dziesiątki, setki, tysiące osób. Nie sposób było przeczytać wszystkich wyrytych na tablicach z piaskowca nazwisk. Alejki mi się poplątały, nie wiedziałam, gdzie jeszcze nie sprawdzałam. Przytłaczał mnie ogrom zgromadzonego tu nieszczęścia...

  Gdy po dwóch godzinach zniechęcona wychodziłam z cmentarza natrafiłam na tablicę informacyjną, oznajmiającą że ewidencja pochowanych znajduje się w Urzędzie Dzielnicy Wola. Od razu tam pojechałam. Urzędniczka, której podałam dane moich dziadków to znaczy imiona i nazwisko, bo tylko tyle wiedziałam, znalazła pod literą „S” bardzo wielu Sokołowskich. Niestety nie było na liście żadnego Zygmunta, ale za to była jedna Hanna lat 30. Nie wiedziałam ile lat miała moja babcia kiedy zginęła, więc ta wskazówka była mi na nic. Uprzejma Pani nie dawała też gwarancji, że ta osoba to moja Hanka, bo to było popularne imię. Ręce mi opadły i byłam bliska płaczu. Widząc moją zrozpaczoną minę powiedziała:
– Niech pani szuka przez Polski Czerwony Krzyż.
– Jak to? – zapytałam zdziwiona – Sześćdziesiąt lat po II wojnie światowej mogę szukać rodziny tak jak szukały się one tuż po jej zakończeniu?
Byłam zdziwiona, bo wydawało mi się, że PCK zajmuje się obecnie jedynie pomocą dla ofiar klęsk żywiołowych, oraz zbiórką odzieży i żywności dla ubogich.
– Musi pani napisać do PCK podając takie dane, które Pani posiada, a oni założą kwerendę i będą szukać w swoich zasobach. Będą też mogli potwierdzić, czy osoba pochowana na Cmentarzu Powstańców na Woli to pani babcia – poinstruowała mnie jeszcze szczegółowo. Na pożegnanie podała mi numer kwatery i rzędu, abym mogła trafić do grobu.

Wyszłam z wolskiego urzędu dosłownie w podskokach. Oto zaświtał dla mnie promyk nadziei, że może nie wszystko stracone. Postanowiłam od razu wrócić na cmentarz, aby zlokalizować wskazaną mogiłę.

Kiedy wysiadłam z tramwaju na przystanku „Sowińskiego” kupiłam biało-czerwone znicze. Cmentarz Powstańców Warszawy przylega do Cmentarza Wolskiego i wygląda jak park poprzecinany alejkami. Po lewej stronie głównej dróżki teren gwałtownie opada tworząc nieckę, na dnie której widać staw z kaczkami. Stojąc na ulicy Wolskiej twarzą do stawu, w oddali zobaczyłam znany mi już pomnik Polegli Niepokonani otoczony niezbyt rozległym placem. Okrążyłam staw i idąc drogą tuż przy jego lewej krawędzi w jednej z bocznych, wysypanych szutrem alejek znalazłam zbiorowy grób, w którym pochowana została jakaś Hanna Sokołowska (kwatera 30 rząd II).
Był to pierwszy z brzegu grób oddzielony od asfaltowej alei i wzroku przypadkowych spacerowiczów rozłożystym zimozielonym krzewem tui. Tak naprawdę każda z tych mogił to był wytyczony niskim krawężnikiem trawnik, w którego centralnej części umieszczono dwupłytową tablicę z piaskowca. Nie było na nich symboli religijnych, a zakamuflowaną rolę krzyża pełnił wyryty wizerunek wojskowego odznaczenia - Krzyża Grunwaldu, którym w czasach PRL honorowano kombatantów. Nazwiska poległych wyryte były po obu stronach kamiennej płyty, przy żołnierzach AK pojawiały się stopnie wojskowe, albo funkcje, czasem wiek lub miejsce śmierci. Jakaś litościwa ręka oparła o płytę małą, szarą figurkę Chrystusa oderwanego od krzyża. Unosił ręce w górę jakby wołając o pomstę za te tu tysiące niewinnie zabitych.  




Do grobu Hanki podeszłam z bijącym sercem. Od razu odnalazłam wzrokiem napis
Hanna Sokołowska lat 30. Stanęłam na przeciwko tych liter układających w moje panieńskie nazwisko. Jeszcze nie byłam pewna, czy to moja babcia i czy to jej szczątki spoczęły tu u kres ziemskiej wędrówki, ale już po chwili oczy miałam pełne łez. Serce waliło mi jak młotem, a ręce drżały, gdy próbowałam zapalić zapałkę i przytknąć do knota znicza. Nagle całą sobą poczułam, że właśnie ją znalazłam, tę moją zagubioną, biedną, osamotnioną na dziesiątki lat babcię. Już nie miałam wątpliwości, że ona tu jest. Cicho szeptałam do niej … widzisz Haniu, jestem, to ja Aka, twoja wnuczka. Nie znasz mnie, ani ja ciebie, ale to się teraz zmieni. Będę cię tu odwiedzać i opowiem ci o sobie, zobaczysz…


Łzy mieszały się z uśmiechem, radość przeganiała smutek, zwątpienie i żal. Rodziła się we mnie nadzieja, że uda mi się dowiedzieć czegoś o swoich ojczystych korzeniach i że to będzie piękna opowieść. W tę podróż wyruszałam nic o nich nie wiedząc.
Ta niewiedza czasem prowadziła mnie w ślepe uliczki
albo na manowce. Pamiętam, że kiedy 1 sierpnia tamtego roku otwarto Muzeum Powstania Warszawskiego, na jego internetowej stronie w wyszukiwarce wpisałam zupełnie bez przekonania „Hanna Sokołowska”. Pojawiła się wtedy taka odpowiedź: „Hanna Sokołowska pseudonim „Isia”, sanitariuszka”, ale gdy to przeczytałam od razu uznałam, zgodnie ze swoją ówczesną wiedzą, że to jakaś inna Hanna Sokołowska. Moja babcia zginęła jako osoba cywilna – tak wskazywał napis na wolskim nagrobku. Zresztą, jeśli naprawdę miała 30 lat, to na sanitariuszkę była „za stara”.
 

Wtedy nawet nie przeczuwałam ile jeszcze niespodzianek i wzruszeń jest przede mną...

Zapraszam też do lektury innych wpisów w dziale "Korzenie" oraz tego:
.Tylko jedno jedyne zdjęcie

niedziela, 17 maja 2015

Noc w Muzeum Lotnictwa


... czyli u Przyjaciół z Krakowa.





To już tradycja, że na Noc Muzeów jedziemy do Krakowa do Muzeum Lotnictwa Polskiego. Tym razem podróż miała być atrakcyjniejsza za sprawą pociągu Pendolino. Reklama: „Wypoczynek rozpoczyna się już w podróży” niestety nie sprawdziła się. Pociąg nas rozczarował. Dwa rzędy dwumiejscowych foteli i wąskie przejście po środku.

Wybraliśmy kiepskie, choć z pozoru atrakcyjne miejsca przy wolno stojącym stoliku, przy oknie na przeciwko siebie. Każde z nas miało jeszcze z boku sąsiada. Miejsce jest tak ciasne, że nogi trzeba trzymać zgięte i nieruchome przez całą podróż. Fotele są wąskie, ale w miarę wygodne. Osoby o znacznej tuszy powinny zajmować miejsca skrajne, aby móc trochę wystawać w przestrzeni przejścia. Chcąc wyjść, albo zdjąć coś z półki nad głową, osoba siedząca obok musi wstawać i przenosić się do wąskiego korytarzyka. Pociąg jest rzeczywiście bardzo cichy, co powoduje, że kiedy rozmawia kilkadziesiąt osób, a do tego dzieci hałasują chodząc ciągle wąskim przejściem, w wagonie jest jak w ulu. Można zapomnieć o możliwości czytania książki, jeśli nie ma się w uszach zatyczek, albo słuchawek z muzyką. Do siedzenia bardziej komfortowe wydają się miejsca podwójne, jedne za drugimi, jak w autobusie. Mają dodatkowe podpórki pod stopy i dość duże odchylane stoliczki. Pendolino z Warszawy do Krakowa jedzie dwie i pół godziny, czyli pół godziny krócej niż Intercity, ale to przyspieszenie wynika chyba z faktu, że on ma pierwszeństwo i po prostu jadąc nie zwalnia i nie zatrzymuje się. Ma niewątpliwie jedną zaletę – jest nowy, więc czysty i pachnący. Gdybym miała do wyboru, wybrałabym tradycyjny wagon z przedziałami, bo do siedzenia w takim było wygodniej.
Identyfikator ułatwia poruszanie się po Muzeum

W Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie po całej dekadzie odwiedzin i współpracy czujemy się prawie jak w domu. Serdeczne powitania, przytulanki, pocałunki, radość z możliwości przyjacielskiej rozmowy. Takie dobre, ludzkie ciepło i sympatia.




W tegoroczną Noc Muzeów u naszych lotniczych Przyjaciół mieliśmy okazję zobaczyć kilka oczyszczonych i odrestaurowanych elementów wydobytego z dna Bałtyku w październiku ubiegłego wraku samolotu Douglas Boston. To jeden z nielicznych egzemplarzy na świecie. Amerykański samolot latający w czasie II wś w lotnictwie radzieckim. Rozmawiałam z pracownikiem Muzeum, który się tą żmudną i odpowiedzialną pracą zajmuje. Na każdej części wraku są kilogramy zbitego na kamień piasku, bryłki soli, muszle, omułki, elementy roślinności i oczywiście rdza. Efekt – jak na tym fragmencie – wspaniały.

Przed...

I po...


Karta informacyjna
Drugim rarytasem jest dopiero pozyskany w depozyt od Finów samolot Caudron-Renault CR.714. Cyclone. Na tzw. „Kodronach” latali Polacy w maju 1940 roku we Francji w Dywizjonie „Warszawskim”. Kiedy ZSRR zaatakowało Finlandię, te francuskie samoloty z polskimi załogami miały być włączone tam do walk powietrznych, lecz tak się w końcu nie stało. Fiński samolot, który można oglądać teraz w Krakowie to jeden z dwóch istniejących na świecie egzemplarzy. Będzie w Muzeum poddany renowacji w zamian za co najmniej pięcioletnią ekspozycję.






Z okazji zbliżającej się 75 rocznicy Bitwy o Anglię otwarto niewielką wystawę przypominającą pełen chwały udział Polaków w tej Bitwie, która zmieniła losy II wojny światowej.





Ten model Spitfire jest późniejszy niż latające w Bitwie.

Ekspozycję ożywiali przedstawiciele wielu grup rekonstrukcji historycznej.

Rekonstruktora - Kobiety w RAF i następca :)
Ekspozycja plenerowa zachęca do spaceru o zachodzie słońca. Baloniarze stawiają właśnie balon z Tadeuszem Kościuszką...


Li-2 czyli DC-3 i tzw. Ciotka JU.
To amerykański myśliwiec F-108 pilotowany podczas wojny w Wietnamie
przez pilota polskiego pochodzenia, stąd te polskie elementy malowania.
W tak zwanym dużym, przedwojennym hangarze mieli swoje stoisko
 przedstawiciele Małopolskiego Stowarzyszenia Strzelców i Kolekcjonerów Militariów. Jednak tu najważniejsze są samoloty. Klimat tego miejsca jest niezwykły...





Zlin Grupy Akrobacyjnej Żelazny
Tiger Moth, taki jak żółty Jacka Mainki :)


"Jenny" Marka Szufy, który zginął w Płocku w 2011 roku. Przy tym
samolocie zawsze postać Marka staje przed oczyma jak żywa ...
I Harward, taki jak ten latający w Konstancinie :)



.



Futrzany zwiedzający urzeczony lotnictwem :)

Tymczasem na dworze balony już stoją, dumnie prezentują się Panie i Panowie, a słońce pięknie zachodzi.



Już gdy zapadła noc zostałam przez najmilszych Przyjaciół Ewę i Karola K. niespodziewanie i z zaskoczenia udekorowana  ... srebrną odznaką Królowej Kaczki :))) Było też krótkie okoliczności przemówienie na cześć miłościwie panującej kaczej Królowej. Ależ mi radość sprawili :))) Kwa, kwa :)




A potem, aż do trzeciej nad ranem razem z Dyrektorem Muzeum i Jego Gośćmi gadaliśmy, jak to w gronie dobrych znajomych o wszystkim, o samolotach, o pozyskiwaniu eksponatów do muzeum, o lataniu, o dawnych latach i dawnych lotach w trudnych warunkach pogodowych, o polityce, o naszych obecnych chorobach ;-) i o dzieciach, psach i kotach. No i tak się trudno rozstać ... 





niedziela, 10 maja 2015

Przyszło mi z wiekiem


... czyli feeria barw:)


Kiedy byłam młodsza, tak jakoś do połowy lat czterdziesiątych miałam ulubione kolory. Wybierałam raczej brązy, szarości, zgniłe zielenie, czasem z dodatkiem miodowym. Zdarzało mi się ożywiać czarny czerwienią. Nie lubiłam i zupełnie eliminowałam z życia niebieskości, z wyjątkiem indygo w dżinsach. Nie cierpiałam też różowości pod żadną postacią, ani fioletów, ani cytrynowych żółtek, ani pomarańczowych oranży. No, może w letnich sukienkach miałam więcej swobody w wyborze kolorów, chociaż opalacz też miałam czarno-biały. 


I coś się ze mną stało dziwnego przed 50-tką. Jakbym otworzyła duszę i ciało na  kolory. Nie ma już „nie lubię”. Wszystkie mi się podobają, a największą sympatię wzbudzają te intensywne, wyraziste, papuzie, tęczowe. Turkusy, kobalty, szafiry, błękity paryskie, amaranty, fuksje, róże wcale nie pudrowe. I liliowe i wrzosowe i fioletowe. I żółcienie wszelkich odcieni i pomarańczki soczyste i świeże, chrupiące zielenie. Po prostu mniam :)



Odbieram to tak, jakby mi się poszerzyła tolerancja i zgoda na rzeczy, na które kiedyś bym sobie nie pozwoliła. Mam 54 lata i nikt mi nie zabroni :) Ostatnio chodziły za mną turkusy i w nich się zanurzyłam.



A do tego ta wiosna, barwna, świeża, pachnąca, karmiąca nową energią. 



I to lotnisko z łanem rzepaku i zieloną łąką. I żółte samoloty na tle błękitnego nieba.

Ech, kocham cię życie :)

P.S. Niech no ja tylko doczekam emerytury, to zostanę najbardziej kolorową emerytką Warszawy :)))

Właśnie skończyłam niebiańską, szydełkową chustę:)


Turkusowa modelka na ogonie Tiger Moth`a










Piękny Harward :)








Chusta powstała dla ocieplenia mojego szalonego
morskiego wdzianka.

To oczywiście moje DIY bluzy z SH za 10 zeta.
Kaptur zrobiłam obcinając rękawy.
Ta technika szydełkowania to free form crochet.

Może nie jestem stała w kolorowych uczuciach, bo już chodzą za mną takie.
Oj, będzie szalochusta, czyli szalona chustka :)

Posyłam Wam Kochani żółto-niebieskie uśmiechy :))) I dziękuję, że jesteście...