sobota, 31 maja 2014

Zakochana para.

To był maj. Trzydzieści pięć lat temu. Dokładnie. Zielony Żoliborz. O czym marzy dziewczyna, gdy dorastać zaczyna? Oczywiście o miłości.

Miałam dopiero 18 lat, choć wtedy uważałam się za zupełnie dorosłą. W czasach bez internetu, za to z telefonami na kablu, On znalazł numer mojego telefonu w papierowej (!) książce telefonicznej. Znaliśmy się z widzenia. Mieszkał na następnej ulicy i chodziliśmy do tego samego liceum ogólnokształcącego. Kiedy ja byłam w I klasie, On był w maturalnej. Razem z kolegami prowadził szkolne dyskoteki, czyli DJ (tak dziś mówią :)). Więc znalazł ten numer, zadzwonił i zapytał, czy mogłabym mu pożyczyć książkę do geografii do III klasy. Jeśli mam oczywiście. Tak się składało, że ja akurat byłam w III klasie. Nie było to trudno obliczyć. No pewnie, że mogłam pożyczyć. Nie szkodzi, że właśnie powinnam się przygotowywać do sprawdzianu na koniec roku szkolnego.
Rok później, wakacje, z moim braciszkiem.


Trzydzieści pięć lat temu umówiliśmy się koło domu kultury. W połowie drogi między naszymi domami. Wśród bujnej, wiosennej zieleni komary tylko czekały, aby ktoś usiadł na ławce i został na kilka godzin. Gadaliśmy o wszystkim, wypytywaliśmy się o siebie. No dobrze, głównie ja gadałam. A On więcej słuchał niż mówił. Nie mogłam potem zasnąć, wciąż widziałam Jego twarz. Tamten dzień to był początek. Spotykaliśmy się, trzymaliśmy się za ręce, całowaliśmy się. Zakochaliśmy się w sobie. Tak bardzo, że tęskniliśmy za sobą, kiedy tylko dzieliła nas odległość większa niż zasięg wzroku. I tak się trudno było się rozstać nawet na kilkanaście godzin. Czasem w nocy pisaliśmy do siebie listy (papierowe, bo nie było maili i sms’ów). Wymienialiśmy się nimi następnego dnia. Tęskniły za sobą nasze serca, nasze ciała, nasze dusze. To zakochanie było tak silne, tak wszechogarniające, że nie wyobrażałam sobie, że mogłoby nie być na całe życie. Z czasem miłosny amok ustąpił miejsca spokojnej miłości. Po czterech latach pobraliśmy się.

O czym marzy dziewczyna, gdy wychodzi za mąż? O domu, o dziecku, o stabilizacji. Zakłada, że miłość już ma do końca życia. Wiliśmy więc gniazdo – ja na maszynie do szycia ( firaneczki, poduszeczki, zasłoneczki), On z wiertarką w ręce. Po kolejnych czterech latach stworzyliśmy Syneczka. Wychowywaliśmy (jak najlepiej umieliśmy).A stabilizacja? No cóż, życie to droga: raz z górki, raz pod górę. Ważne, że razem.Wiem, że bez miłości to się nie może udać.

Wiem też, że choć na co dzień nie czuję jej już z taką wściekłą intensywnością, jak kilkadziesiąt lat temu, to ona ciągle jest w nas. Miłość, która jest jak ogród. Trzeba o nią dbać, podlewać czułością, dobrym słowem, pielęgnować pomocną dłonią, a czasem ręką wyciągniętą na zgodę. Trzeba mieć gotowość dostrzeżenia i zrozumienia swoich i Jego potrzeb. Trzeba pieczołowicie wyrywać chwasty: raniące słowa, chęć stawiania na swoim za wszelka cenę, małostkowość czy rutynę. Trzeba też mieć odwagę i gotowość zmieniania siebie, a nie Jego. Trzeba słuchać i patrzeć, trzeba próbować zrozumieć. Poświęcać sobie czas. Trzeba się po prostu wzajemnie kochać.

Dziś mam wrażenie, że tamten majowy dzień był tak niedawno. Jak to szybko minęło. Szkoda, że tak szybko...
Dziękuję Ci Miśku Mój. Kocham Cię. Twoja Kaczka.
P.S.
Ci, którzy mnie znacie wybaczcie, ale muszę to znowu powiedzieć: „Bo miłość jest ... najważniejsza!” 


Kilka dni temu - kiedy rano wstałam :)
 

czwartek, 29 maja 2014

Jak dostałam po nosie – lekcja komunikacji nr 1.


Na pewnym internetowym forum przy okazji wpisu o oglądaniu seriali przedstawiono pogląd, że osoby, które nie oglądają telewizji robią z tego misję i że z tego powodu się wywyższają. Potem toczyła się dyskusja na temat „Czy wstydzicie się oglądać seriale?”. Właściwie wszystkie głosy były deklaracją „oglądamy i bardzo lubimy” i do tego kilka głosów o osobach „atelewizyjnych”, że pozują na nie wiadomo kogo.

Diabeł chyba mnie podkusił, a właściwie jego adwokat, że napisałam tam: „A ja nie wstydzę się przyznać, że nie oglądam seriali. Czasu mam niewiele, a uwagę zupełnie niepodzielną, żeby tak i sprzątać i oglądać jednocześnie”. Natychmiast dostałam po nosie, a właściwie po oczach, bo po chwili przeczytałam dwie odpowiedzi: „Snob zawsze znajdzie sposób, żeby swój snobizm okazać.” I drugi trochę łagodniejszy: „No co ty, seriale są fantastyczne.”

Nie wiem czemu (czyżby?) tak jakoś niemiło się zrobiło, bo niby dlaczego od razu snob i to jeszcze taki, który nie wie co jest fantastyczne. No dobrze, przyznam się, nawet mnie ciut zabolało. I dlatego zaczęłam się nad tym zastanawiać. To znaczy nie nad serialami, bo sądzę, że w tej kwestii każdy ma prawo wyboru, ale nad tym CO TAK BOLI.

To też dobra okazja, aby poćwiczyć „na sucho” NVC, czyli Porozumienie bez Przemocy. A więc, najpierw uderzenie we własną pierś. Po pierwsze to ja sprowokowałam taką reakcję odpowiadając na jasno sformułowane pytanie: „czy wstydzicie się oglądać seriale?”, pisząc, że ja nie wstydzę się przyznać, że ich nie oglądam. To sformułowanie, będące kijem wsadzonym w mrowisko, można zrozumieć w ten sposób: ci co oglądają, to jednak mogą się wstydzić. Lepiej byłoby zatem napisać: „A ja nie oglądam, bo nie mam czasu.” 

Moja respondentka mogła poczuć się oceniona, więc odpowiedziała oceną. Co prawda jej ocena była agresywna, ale tak to już jest, że ocenne wypowiedzi rodzą agresję. Zamiast używać słowa „snob” mogła przecież napisać „ktoś, kto nie ogląda seriali zawsze znajdzie sposób, żeby nieoglądanie usprawiedliwić.” Oczywiście, że tak nie napisała, bo chciała mi przywalić, a nie pogłaskać.

M. Rosenberg w „Porozumieniu bez przemocy” tłumaczy, że osądy moralne (snob) sugerują, że ci spośród nas, którzy robią coś co jest niezgodne z naszym systemem wartości (rozmiłowanie w serialach), nie mają racji albo po prostu są źli. Kto nie jest z nami ten przeciwko nam! Wymienia też różne formy osądu: etykietki, obelgi, zarzuty, lekceważące słowa (snob), a nawet wszelka krytyka, porównania i diagnozy.
Kiedy się nad tym zastanawiam dochodzę do wniosku, że tego właśnie uczymy się nieomal od urodzenia: jakie ładne „pa,pa”, albo o jaka brzydka mina. I tak ćwiczymy nie tylko władanie językiem osądu, ale też myślenie w tych kategoriach. Taksujemy, oceniamy, klasyfikujemy – ludzkie zachowania i wygląd. Ładny- brzydki, szczupły-gruby, miły-gbur. Dobry, albo zły, sprytny, albo niedorajda, normalny albo… 

I powiem więcej – nawet jeśli nieświadomie nadajemy naszej wypowiedzi taki charakter, to i tak stajemy po drugiej stronie muru – odcinamy się od naszego rozmówcy. Każdy z nas nieustannie oceniając innych, sam też nastawia się na to, że jest oceniany. Pani, z którą wymieniłam tamte nieszczęsne wpisy właśnie tego się po mnie spodziewała – tego, że uważam za gorsze osoby oglądające seriale, a siebie za lepszą – bo nie oglądam i się nie wstydzę. I nie ma to znaczenia. że tak nie uważam.
Od dłuższego czasu staram się zwracać baczną uwagę na ten ocenny rys zdań wypowiadanych przez mnie i innych ludzi. Spróbujcie sami się temu przyjrzeć, a zdziwienie jest gwarantowane.

Na początku napisałam, że „snob” nieco mnie zabolał. „Poboli i przestanie”, jak mawiała moja babcia, gdy się przewróciłam. Gorzej jest wtedy, gdy czyjaś krytyka, ocena, etykieta nie tylko zaboli ale coś w nas złamie. Zadrapie, porysuje, wyszczerbi nasze poczucie własnej wartości, zaufanie do ludzi i świata, a choćby nawet to, że takim momencie powiemy sobie, „ale byłam głupia”. Takie słowa i takie doświadczenia są świetną pożywką, dla naszego wewnętrznego krytyka. Każdy z nas nosi w sobie takie słowa, które zraniły do żywego. I po co one padły? Dlaczego? O tym kiedy indziej. 
Od czasu kiedy spotykam się z żyrafą (NVC) myślę sobie, że tablica dziesięciu przykazań jeszcze nie jest zamknięta. Ja do swojego dekalogu dopisuję kolejne: „Jedenaste – nie oceniaj”.
.

poniedziałek, 26 maja 2014

Babskie marzenia na świeżym powietrzu.

Wczoraj pojechałam na lotnisko z mężem i jego modelami. Jest niedaleko od Warszawy takie fajne, zielone miejsce. Tym razem nie było nikogo oprócz nas.
Mąż montował swoje samoloty i szykował je do lotów. Ja rozłożyłam leżaczek nie opodal męża, ale jednak nie za blisko, żeby sobie nie przeszkadzać. Zasiadłam i wystawiłam dziób do słońca, a jakże. Wiatr wiał dość silny i przyjemnie chłodził. I jeszcze szumiał w uszach, prawie jak nad morzem. Zamknęłam oczy i zupełnie się rozmarzyłam.

W ręce trzymałam skaner radiowy – to takie urządzenie przypominające wyglądem pilota do telewizora, tyle, że z antenką. Służy do podsłuchiwania rozmów, które piloci z samolotów prowadzą z wieżą kontroli lotów. Kiedy przyjeżdżamy na lotnisko ja słucham tych komunikatów, żeby ostrzegać modelarzy, że właśnie nadlatuje „prawdziwy” samolot. Tym razem jednak skaner milczał. Cisza, spokój, słońce i tylko słychać śpiew skowronków latających ponad polem. Czasem po pobliskiej drodze przejedzie rowerzysta lub samochód (niestety).

Więc tak sobie leżakuję całkiem wyluzowana, gdy do moich uszu dobiega pytanie:
- Mąż na pilota? To naprawdę świetne rozwiązanie! – i słyszę kobiecy śmiech.
Otwieram oczy i widzę jadącą drogę rowerzystkę. Starsza, krzepka kobitka rozradowana od ucha do ucha mocno naciska na pedały i jedną ręką wskazuje na trzymany przeze mnie skaner.
Minęła dłuższa chwila zanim zrozumiałam, o co jej chodzi. „Mąż na pilota?” A, że niby sterowany przy pomocy anteny. Ha, ha, ha – i ja zaczęłam się śmiać, kiedy dodarł do mnie sens tego pytania. Chciałam do niej zawołać, że może lepszy byłby na aparaturę do zdalnego sterowania, najlepiej taką dwunasto kanałową, ale nie zdążyłam, bo mogłam już dostrzec tylko jej plecy i przyczepioną do bagażnika roweru butelkę na wodę.



Wróciłam do wylegiwania się, ale głowę miałam już zajętą tą myślą: co byłoby lepsze – na pilota, czy na aparaturę? Rozważając wszystkie za i przeciw tych dwóch rozwiązań, stwierdziłam, że oba mają istotne wady, np. trudność zaprogramowania wszystkich koniecznych wariantów zachowań męża wynikających z moich rozlicznych przecież potrzeb. Ojej, taki dobry pomysł, a jednak, chyba nie do wykorzystania…
I nagle eureka! A może po prostu za każdym razem, kiedy będę coś chciała od Niego, powiem mu o tym i zwyczajnie poproszę? Bo przecież to, że sam się domyśli, co ja mam na myśli, kiedy o czymś myślę, to bardziej nierealne niż „mąż na pilota”.
Ha, ha, ha... 


Nasz samolot gotowy do startu.
 Leci a pilot na ziemi, w zasięgu pilota :)
A to cudzy. Pilot jest w środku.
I wylądował...

Chwast w zbożu ... szkodliwy ale piękny.

wtorek, 20 maja 2014

Korzenie cz. 3. Tylko mama?




Kościół Św. Krzyża , Warszawa
Dużo już napisano o znaczeniu ojców w wychowaniu dzieci. O tym jak ważny jest ojciec dla syna i o tym, że nie jest mniej ważny dla córki wie chyba każdy. A jednak, kiedy myślimy o śmierci któregoś z rodziców, to wydaje nam się, że „mniejszym złem” jest śmierć ojca. Matka, która zwykle w większym niż ojciec zakresie zabezpiecza podstawowe potrzeby małego dziecka, wciąż postrzegana jest jako główna (ważniejsza?) jego opiekunka. Dziś podział na matczyne i ojcowskie obowiązki przestaje mieć takie znaczenie, gdyż współcześni ojcowie angażują się w wychowanie dzieci znacznie bardziej i częściej niż dawniej.






Święto wieszania pieluch ;)


Jako dziecko, które straciło ojca często spotykałam się z opinią, że najważniejsze jest to, że mam mamę. Trochę to tak, jakby ojciec miał być mi mniej potrzebny. Buntuję się przeciwko takiemu stawianiu sprawy, choć nie wiem jak bym się czuła, gdybym nie miała mamy. Pewnie byłoby gorzej. A może nawet na pewno.
Tu jednak nie chodzi o to, żeby oszacować straty. Chodzi o to, żeby przyznać dziecięcej, a potem dorosłej żałobie po ojcu, taką sama wagę. Mam wrażenie, że umniejszanie mojego żalu po stracie ojca, jeszcze bardziej go potęgowało. Gdybym już jako dziecko mogła tę śmierć przepracować, to w dorosłe życie weszłabym znacznie silniejsza.
Ja się bardziej zmęczyłam tymi pieluchami :)


Mama, jeszcze na ul. Mickiewicza
Moja mama była bardzo młoda, gdy została wdową. To był dla niej straszny cios. Po jakimś czasie chciała zacząć życie od nowa i na nowo je ułożyć. Wtedy, gdy byłam mała postrzegałam to jak zdradę. Zresztą nie tylko wtedy. Dziś jestem pewna, że miała do tego absolutne prawo i że dobrze zrobiła. Dzięki temu ma dwoje zupełnie różnych dzieci, a przede wszystkim mogła w ponownym macierzyństwie niejako się odrodzić. Ja dzięki temu mam przyrodniego, dużo młodszego brata, a mój syn ma dużo młodsze od siebie wujeczne rodzeństwo. Nie jestem sama, a moja rodzina jest powiększona.


Moja mama bardzo mnie kochała i nadal kocha. Towarzyszyła mi we wszystkich ważnych momentach życia. Była powiernikiem i doradcą w jednym. Jeszcze długo, gdy byłam zupełnie dorosła „biegłam” do niej z każdym problem i z każdą radością.
Od kiedy jestem z moim mężem w naturalny sposób moje życie stało się oddzielne od jej życia, a moja więź z mamą nabrała innego wymiaru.  Dziś staram się już nie obarczać jej wszystkimi swoimi kłopotami, bo ma wystarczająco dużo swoich zmartwień związanych ze szwankującym zdrowiem. Ciągle dzielę się radościami, sukcesami, czy zwykłą codziennością, bo wiem, że ją to cieszy. Mama zawsze życzy mi jak najlepiej, nie tylko z okazji urodzin.
Moje drugie urodziny 1963r.  Na ul. Złocienia, u dziadków Rychłowskich


Ja, braciszek Piotruś i mama, wiosna 1974r. 
Był jednak czas, gdy uważałam, że mama nie dość mnie kocha. W pożądaniu niepodzielnej miłości byłam zaborcza i wręcz bezwzględna. Uważałam, że brak ojca upoważnia mnie do oczekiwania w zamian idealnej matki i tego, że należy mi się więcej, bo jestem pokrzywdzona.

Koncentrowałam się na brakach, a nie na tym, co mam. Wolałam zazdrościć, niż cieszyć się z tego, co mnie przypada w udziale. Ciągle porównywałam się do mojego młodszego brata i punktowałam każdą różnicę, tak jakby życie można było położyć na wadze.


Uważałam, że mogę ją pouczać i że "moje" jest najważniejsze.

Musiało upłynąć dużo czasu zanim przyznałam mamie prawo do popełniania błędów, prawo do życia zgodnie z własnymi wyborami i tym, co sama uznaje za dobre i stosowne. Byłam surowym krytykiem i to musiało ją bardzo ranić. Wiem, że byłam niesprawiedliwa.

Wreszcie nadszedł czas, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że moja mama – tak jak i ja – nie może być IDEALNA, bo nikt nie jest idealny. Popełniała błędy, tak jak i ja je popełniam, sama będąc matką. W końcu zrozumiałam, że tak jak ja dla swojego dziecka, tak i ona dla mnie zawsze starała się być najlepszą matką, jaką potrafiła być w jakich trudnych okolicznościach losu. Jest wystarczająco dobrą matką dla córki bez ojca. Dzięki temu, że to zrozumiałam, sama wreszcie poczułam ulgę i radość.


Jestem jej bardzo wdzięczna za całą miłość, którą mnie obdarzyła, za poświęcenie i pomoc, jakiej mi udzielała, zawsze, gdy tego potrzebowałam. Smutno mi, że miała takie trudne życie. Bardzo mi żal, że teraz tak cierpi na skutek różnych schorzeń.


Jest jeszcze coś, za co jestem bardzo wdzięczna mojej mamie. Nigdy nie starała się zająć miejsca mojego ojca i nie postrzegała swojego rodzicielstwa tak, jakby musiała mi go zastąpić. Nie obdarzała mnie podwójną miłością – przecież to niemożliwe kochać swoje dziecko jeszcze bardziej niż się je kocha. Dla mnie to niezwykle istotne, że nikt, również mój ojczym, nie przymierzał się do zajęcia miejsca z napisem „Tata”. To miejsce, choć fizycznie niezajęte, nigdy nie było wolne. Ja akurat taka byłam (i jestem), że nie potrzebowałam  nikogo w zamian. Nikogo na zastępstwo. Nikogo innego. 


Może dzięki temu wciąż odczuwam jakąś metafizyczną obecność ojca w moim życiu. Trochę tak, jakby stał obok, albo prowadził mnie za rękę. Jest ciągle młody i nie ma wad. Ja nie mam żadnych powodów, żeby mieć do niego żal, albo jakieś pretensje, bo nie zdążyło dojść między nami do nieporozumień, czy kłótni. Nie zdążyły nam się zdarzyć żadne trudne momenty. Nie poznał mnie jako ekscentrycznej nastolatki, ani ja jego, jako łysiejącego, starszego pana, przeżywającego swoją drugą młodość. Znam go, a może wcale nie znam? Ciągle jest mi bardzo bliski, coraz bliższy…
Moi rodzice: Jolanta i Rafał Sokołowscy nad Morskim Okiem.

Korzenie cz. 2. Pożegnanie z ojcem - z powodu mojego błędu wylądowało jako pierwszy pierwszy wpis w dziale "Korzenie".

środa, 14 maja 2014

Nie kupuj kota. Weź psa. Cz. 2.



Nie rozważałam nigdy kupna kota. Ani nawet wzięcia kota za darmo. Nie dlatego, że mi się nie podobają, albo, że ich nie lubię. Po prostu wiem, że tryb życia kota bardzo byłby dla mnie uciążliwy, a najgorsze to te nocne harce. Pogłaskać cudzego, żeby pomruczał, a to co innego. Popatrzeć jak się fajnie bawi bardzo miło. Jednak wziąć do domu i się wściekać, że wszędzie wlezie i spać nie daje, to by było nie porządku, wobec kota oczywiście. 


Poza tym prawie od urodzenia wiem, że ja jestem psiarą. Marzenie o psie było chyba jednym z pierwszych, które sobie uświadamiam. Zresztą pisałam już o tym w poście "Nie kupuj Kota. Weź psa Cz. 1." 

Był jednak taki czas, gdy świadomie rezygnowałam z tego marzenia. Tak bardzo smutne i przykre było rozstanie z naszym psem Kajetanem, że myśl o powtórzeniu takich przeżyć, to marzenie zabijała. Marzenia jednak mają to do siebie, że nie zaspokojone lubią powracać. Mijający czas przytępił ostrość przykrych chwil i po pięciu latach znowu zaczęłam oglądać się za psami. 
Zanim zapadła taka decyzja rozmawialiśmy o tym we trójkę, z mężem i z synem. Pies w domu dotyczy bowiem wszystkich. 


Było to prawie jedenaście lat temu. Syn przeszukał internetowe strony różnych schronisk. Czytaliśmy smutne, a czasem przerażające opowieści o losie niechcianych przez nikogo psów. Mieliśmy jednak swoje preferencje: musi to być niezbyt duża suczka, najlepiej krótkowłosa i na krzywych łapkach. Syn wreszcie znalazł psinę, której historia najbardziej chwyciła nas za serce. Suczyna była bardzo delikatne i wrażliwa, bała się wszystkiego, ale chciała ufać ludziom, pomimo tego, czego od nich doświadczyła. Nowi właściciele musieli być odpowiedzialnymi ludźmi, najlepiej z psiarskim doświadczeniem. 

Pomyślnie przeszliśmy rozmowy kwalifikacyjne i spotkanie zapoznawcze. I wreszcie Dinga – bo tak dano jej na imię w schronisku – trafiła pod nasz dach. Nieznająca miasta, bojąca się nawet śnieżnego bałwana i podniesionego głosu, wymagała naprawdę odpowiedniego treningu adaptacyjnego, a także leczenia. Oswajanie psich fobii i nauka życia w mieszkaniu w bloku zabrała trochę czasu, ale Dinga okazała się bardzo pojętnym psem. Przede wszystkim jednak, miała i ma bardzo przyjazne usposobienie. I chociaż to ja jestem jej przewodnikiem Alfa, to do moich chłopaków również odnosi się miłością. Jest urocza, piękna, zrównoważona i oddana. Kocha nas nie tylko za żarcie, choć jedzonko jest dla niej bardzo ważne – kiedy trafiła do schroniska wyglądała jak szkielet. 

Nie sprawia żadnych kłopotów, poza tym, że jest chorowita. Alergiczka- jada tylko domowe gotowane jedzenie: pierś z kurczaka i ryż z warzywami. Na wszystko inne jest uczulona. Jest też uczulona na trawy i kiedy pylą gryzie łapy. Gigantyczne wprost kłopoty z paszczęką (zaburzona mineralizacja śliny) i kamień nazębny nie do opanowania, pomimo zabiegów jego usuwania. Po latach skończyło się usunięciem wszystkich zębów. Bez zębów odżyła, nabrała wigoru. Nie ogląda się w lustrze i nie chce mieć sztucznej szczęki reklamowanej w TV. Suczka musi się teraz odżywiać jak niemowlę – wszystko miksowane, albo przecierane. Przy tym brudzi niemiłosiernie, bo wywija jęzorem nieomal naokoło głowy. Jednak nie ma to dla nas znaczenia. Spadł nam kamień z serca, że przestała cierpieć. I do tego jęzorek wisi jej z boku zalotnie. W zimie trzeba zakładać wełniany kaganiec, żeby ozór do czegoś nie przymarzł. Sunia jest wierna jak pies, przylepna i towarzyska. I do tego jest bardzo mądra. Codziennie daje nam tyle radości i pozytywnych wrażeń. A głaskanie aksamitnego futra naprawdę uspokaja. Jest po prostu kochana.


Spełniłam po raz kolejny swoje wielkie marzenie o dzieleniu życia również z psem. 

Ustaliliśmy z mężem, że będzie to nasz ostatni pies. Psa bierze się na kilkanaście lat. Trzeba zapewnić mu nie tylko pełną miskę, ale również opiekę weterynaryjną. Trzeba mieć czas, siły i środki. Sami się starzejemy. Po pięćdziesiątce to się ludziom zdarza. Zapewne sami zaczniemy niebawem chorować. Pewnie będzie się trafiać jakiś szpital, albo sanatorium. Jeśli dobrniemy do emerytury i ZUS będzie ją nam wypłacał, to będą to o wiele mniejsze pieniądze niż te, którymi dysponujemy teraz. Mając to na uwadze, wiemy, że branie psa w takich okolicznościach byłoby nieodpowiedzialne.

Jeśli decydujesz się wziąć psa musisz zaakceptować też wszystkie konsekwencje. Jeśli chcesz spełniać swoje marzenia zwracaj uwagę na to, czy nie dzieje się to z krzywdą dla kogoś innego. Nawet jeśli to jest pies.

To TYLKO pies – powiedział AŻ człowiek, i oddał psa z powrotem do schroniska.








Dinga -najlepsza suczka na świecie.

poniedziałek, 12 maja 2014

Nie kupuj kota. Weź psa. Cz. 1.


Wydaje się, choć nie zostało to udowodnione naukowo, że gatunek ludzki dzieli się na następujące podgatunki: psiarze, kociarze, miłośnicy innych zwierząt oraz miłośnicy świętego spokoju. 

Od kiedy tylko stanęłam na nogi polowałam na każde czteronożne futro do przytulania. Szybko jednak moja miłość do futer nabrała zdecydowanej preferencji – kocham psy i już. Bardzo chciałam mieć psa, więc kiedy miałam 7 lat dostałam ... kota. Bo kto by wychodził z psem na spacery? Poza tym z kotem mniej kłopotu (czyżby ?). Mój kot robił wszytko to, co opisała Klarka Mrozek na swoim blogu w poście pt. „Nie kupuj kota” (http://klarkamrozek.blogspot.com/2011/11/nie-kupuj-kota.html). Wszystko oprócz przynoszenia upolowanej zwierzyny. Za to kradł nam schabowe i przez okno wynosił je na sąsiedni dach, aby skonsumować w spokoju.

Kot od razu podjął zakrojone na szeroką skalę prace dewastacyjne: podrapał wszystkie meble łącznie z tapicerką i podarł firanki, że nie wspomnę o ilości pożartych kotletów. Wobec skali zniszczeń na kota wydano wyrok eksmisji: musi wrócić tam skąd przyszedł, czyli do domu z ogrodem. Odzyskał wolność i swoje rodzeństwo, które na pewno tęskniło za biednym braciszkiem porwanym przez znajomych kidnaperów do tzw. Stolycy. 
A ja znowu mogłam mamie wiercić dziurę w brzuchu: bardzo, baaardzo chcę mieć psa, Mamo proooooszę, zgódź się.
 
I w końcu dostałam pierwszego w życiu pieska. Sąsiadka przyniosła popiskujące stworzenie w wiklinowym koszyku na zakupy, bo wzięła je po drodze od chłopa, który miał szczeniaki potopić w Wiśle. Malutki beżowy kundelek, który zaraz po postawieniu na dywanie zrobił piękne siusiu. Ups, kot przynajmniej załatwiał się do kuwety. Mamie zrzedła mina, a ja omal nie zwariowałam z radości.
Dostał piękne, czerwone szeleczki i godne imię „Bej”, a ja książeczkę „Mój pies”, o tym jak wychowywać psa. Bawiłam się z nim, po szkole wychodziłam na spacer na podwórko. Po kryjomu sypiał w moim łóżku. Uczestniczył we wszystkich moich pomysłach i inscenizacjach. Dzielnie odgrywał rolę Szarika w  czołgu zrobionym przez mnie z fotela.


Kiedyś zerwał się ze smyczy i pogonił za jakimś psem. Cały czas płakałam i nie zapomnę tego rozdzierającego moje dziesięcioletnie serce niepokoju, że może się nie odnaleźć, albo, że mógł wpaść pod samochód. Po wielogodzinnych poszukiwaniach wreszcie się znalazł.

Z powodu przywiązania do prawdy historycznej dodam, że uwielbiał wyroby z naturalnej skóry. Gryźć oczywiście. Kapcie, buty, torebki i paski. Zaliczam to psu na plus, bo zawsze łatwiej uzupełnić braki w obuwiu, niż wymieniać meble po kocich dewastacjach. 
Bej był z nami tylko 5 lat. Kiedy byłam w szóstej klasie podstawówki zachorował na nowotwór mózgu. Leczenie nie pomagało, pies miał ataki epilepsji. Mama zawiozła go do kliniki SGGW i tam zastał uśpiony Odtąd już nigdy nie zgodziła się, żeby wziąć psa.


Niedługo potem w moim nastoletnim życiu zaczęli pojawiać się ...chłopcy. Jeśli mieli psa, to szansa na „chodzenie” wzrastała o kilkaset procent. Pierwszy był foxterier, a właściwe –terierka, bo to była suczka. Urocza, z lekko kręconym, szorstkim futerkiem, bardzo wesoła i skora do zabaw.

Drugi był łaciaty, wyżłowaty Jack, czyli Dżek. Ten uwodził mnie swoim spokojem i dostojnością na spacerach. Pierwszy raz „miałam” takiego dużego psa.
A trzeci to ...już był mój przyszły mąż. Miał TRZY psy! Czarnego sznaucera olbrzyma – sukę o imieniu Era, do tego pudla Maćka i skundlonego owczarka nizinnego - Borysa. Dla psiary to po prostu psi raj. Miałam wtedy 18 lat. Wybranek mojego serca też był psiarzem. Oprócz tej niewątpliwej zalety miał jeszcze oczywiście wiele innych walorów. A tak na poważnie, to nie wyobrażam sobie spędzić życia z facetem, który nie lubi psów.

Kajetan.
Po czterech latach pobraliśmy się. Po sześciu miesiącach wzięliśmy sobie psią przybłędę. Kundelek był takiej sobie niespecjalnej urody i do tego czasem kulał. Błąkał się po Żoliborzu. Miał już trochę siwizny na pyszczku i kamień na zębach. Wówczas całe nasze mieszkanie miało ledwie 18 metrów kwadratowych. Prawie nie było gdzie szpilki włożyć, ale taki pies zmieścił się doskonale. 

Jak wiadomo pies ma zawsze jednego właściciela Alfa i może mieć kilku współwłaścicieli. Szybko okazało się, że Kajetan (zwany początkowo Kajtkiem), za Alfę może uznać jedynie osobnika płci męskiej. Cóż, facet, który woli facetów – to się zdarza. Nie pomagały moje tłumaczenia: Kajetan, ty zdrajco – przecież to JA cię chciałam wziąć, ja uszyłam ci posłanie i ja ci gotuję, do cholery.
Zostałam tylko współwłaścicielem, przed którym MÓJ pies bronił rzeczy swojego Pana. W końcu pogodziłam się z podrzędnym miejscem, które w swoim życiu wyznaczył mi Kajetan. I tak bardzo go kochałam.

Najlepsze miejsce dla psa - kanapa przy stole :)
Kajetan był z nami 15 lat. Jego odejście i sposób, w jaki to się stało, było dla nas bardzo ciężkim przeżyciem. Po tym wszystkim myśleliśmy, że już nigdy nie zdecydujemy się na psa. Właśnie z powodu tego nieuchronnego końca. Jednak z psiarską naturą psiary trudno walczyć, a jeszcze trudniej wygrać. Będzie więc dalszy ciąg tej psiej historii. Pesymista myśli, że marzenia raczej się nie spełniają. Optymista sam je sobie spełnia. Zwłaszcza, jeśli marzy o psie.

piątek, 9 maja 2014

Wybaczaj sobie błędy.

Błędy, pomyłki, czy potknięcia przydarzają się każdemu, choć nikt z nas ich sobie nie życzy. Pomimo tego, że nie były umyślne, to bardzo często czujemy się winni. A nawet, jeśli nie mamy poczucia winy, bo sytuacja w żaden sposób nie była przez nas zawiniona, to bywa nam przykro, albo wstyd. Łączyć się z nimi mogą jeszcze inne przykre uczucia: gniew, złość, żal, albo strach.

 Bywa, że konsekwencje błędów są dotkliwe, a nawet bolesne. Tym bardziej bolą, jeśli nie można ich odwrócić. Cóż można zrobić, żeby mniej bolało? To oczywiście zależy od ważności błędu, jego konsekwencji i stopnia, w jakim można go zrekompensować. Poza tym nie ma żadnej uniwersalnej recepty, bo każdemu z nas co innego pomaga.

Rozlane mleko? Nie płacz...
Niektórzy mówią: nie warto płakać nad rozlanym mlekiem, ale czy rzeczywiście, nie warto?

Inni mogą się na przykład pocieszać się, że „jak się człowiek nie przewróci, to się nie nauczy”. To oznacza również, że kiedy uczymy się na błędach nauka jest dość skuteczna. Poza tym znaczy, że błądzenie jest rzeczą ludzką i wpisane jest w nasze życie. Jest nieprzyjemne, ale może być pożyteczne, jeśli wyciągniemy z tego jakiś morał i zapamiętamy sytuację. To może nas uchronić od podobnych pomyłek.

 Można je również bagatelizować, ale dla mnie nie jest to dobry sposób. „Trudno, nic się nie stało” – to brzmi fałszywie, kiedy naprawdę boli. Gdyby się nic nie stało, to by nie bolało.
Trudniej też jest pogodzić się z własnymi (i cudzymi) błędami, jeśli mamy naturę perfekcjonisty. Wtedy margines błędu jest bardzo cieniutki. Ciężko jest wtedy, kiedy hodujemy w sobie wygadanego wewnętrznego krytyka, dla którego nasze omyłki, są jak porcja dobrego toru. Właśnie niedawno mogłam sobie przećwiczyć taką sytuację.

Kilka dni temu popełniłam głupi błąd, który wyprowadził mnie z równowagi. Przez pomyłkę usunęłam z bloga większość zdjęć. Nie zrozumiałam ostrzeżenia, które się pojawiło. Kliknęłam do kosza, a potem opróżnij kosz i … po ptakach. Mój wypieszczony, ukochany blog był szpetnie ogołocony z fotek. W ich miejscu pojawiły się szare puste miejsca ze znakiem „zakazu wjazdu”. Pozostały jedynie podpisy. O jasna cholera!

 Niby to tylko bolg i tylko zdjęcia na nim. A jednak, gdy to odkryłam targnęły mną różne uczucia. Najpierw ŻAL, że popsułam sobie coś, w co włożyłam już tyle pracy i tak ładnie wyglądało. Potem STARCH, bo nie wiedziałam, czy zachowałam sobie te wszystkie zdjęcia i czy będę mogła to jeszcze odtworzyć. Szybko żal zamienił się w GNIEW na siebie: jak mogłam to zrobić! I od razu mój wewnętrzny krytyk nawyzywał mnie od głupiej baby, która nawet do prowadzenia bloga się nie nadaje. Poczułam się naprawdę niewystarczająco dobra. No bo, czy krytyk nie ma racji? Doprawdy, czyż nie jestem idiotką? Skoro było napisane „po usunięciu tego albumu, wszystkie zdjęcia umieszczone w sieci Google zostaną usunięte”, to po jaką cholerę to zrobiłam? Zrobiłam, bo nie wiedziałam, że nie chodzi tylko o usunięcie całego albumu. Nie wiedziałam, że to oznacza też  pojedyncze zdjęcia. Nie zrozumiałam, choć mój synek, który tego bloga zakładał, coś mi tam tłumaczył, że te zdjęcia to nie są tu (na blogu) tylko tam (w tym tam albumie). Gniew skierował się też wobec synka, który przecież nie kazał mi tych zdjęć usuwać, ale nie dość jasno wszystko wytłumaczył, skoro nie zrozumiałam! No nie, tu to już przegięłaś kochana! Szukaj winnego gdzie indziej.

 Idąc tym tropem powoli jakoś się uspokoiłam. Znalazłam sposób na wyjście z „błędnego koła”.  A oto co mi pomaga w takiej sytuacji:
1. Kilka głębokich oddechów i próba zobaczenia tego co się stało z dalszej perspektywy – BEZ OCENIANIA – tylko spostrzeżenia „gołych” faktów.
2. Próba odszukania „zewnętrznej przyczyny”. W tym przypadku pomocne dla mnie było to, że ostrzeżenie, które przeczytałam było nie dość jasno sprecyzowane – mówiło o albumie, a nie o pojedynczych zdjęciach.
3. Sprawdzenie, w jakim stopniu błąd jest odwracalny. Nie wszystkie zdjęcia były do odtworzenia, ale większość tak.
4. Zaprzestanie roztrząsania sprawy – pomogło mi zajęcie się naprawą błędu.
5. Poproszenie o pomoc w naprawieniu błędu – jeśli to możliwe i konieczne. Własne błędy lepiej naprawiać samemu – uczymy się i mamy satysfakcję.

6. Podjęcie działań naprawczych – o ile to możliwe.
7. Szukanie pożytków z nauki, która wynika z popełnienia błędu – w końcu zrozumiałam jak działają blogi J

8. Uciszenie wewnętrznego krytyka – nie jestem taką idiotką skoro tyle sama na tym blogu zdziałałam. A już na pewno nie jestem „blondynką”, jestem baaardzo mądrą szatynką.
9. Zrozumienie powodów, dla których ten błąd tak mnie dotyka i uczuć jakie się z nim wiążą – zaangażowałam dużo czasu w umieszczenie zdjęć, które nie zawsze wczytywały się we właściwych miejscach. Teraz było późno, a ja chciałam wszystko od razu naprawić. Lubię też czuć, że wszystko – nawet bloga –mam pod kontrolą. 
10. Poszukanie potrzeb, które kryją się za tymi uczuciami – 
brakowało mi wiedzy z dziedziny blogów i czasu na podjęcie jego naprawy. Mam potrzebę uznania i bycia „idealną” a to kłóci się z byciem niedoskonałym błądzącym.
11. Przyznanie sobie prawa do popełniania błędów – rozprawienie się z perfekcjonistą: i  powiedzenie sobie : MAM PRAWO POPEŁNIAĆ BŁĘDY. Nikt nie jest nieomylny i nikt nie może być idealny. Zresztą bycie idealną jest szkodliwe dla zdrowia … psychicznego.
12. WYBACZENIE SOBIE, że popełniłam ten błąd. Powiedziałam sobie „wybaczam Ci kochana” i naprawdę to poczułam.
13. PROŚBA do innych o wybaczenie – jeśli kogoś dotyka nasz błąd, albo boli nasze zachowanie w związku z popełnieniem błędu, wyjaśnijmy tę sytuację i ich również poprośmy o wybaczenie. „Synku wybacz, że się zezłościłam na Ciebie. Wpadłam w panikę, że tego nie odkręcę. A kiedy powiedziałeś, że przecież mi tłumaczyłeś, poczułam się jeszcze gorzej, jak zupełna idiotka i nieudacznik. Potrzebowałam Twojej podpowiedzi, co mogę z tym zrobić. Przepraszam, że mówiłam podniesionym tonem.” 
13. Danie sobie CZASu, na pogodzenie się z tym, co się stało.

Kiedy jednak stanie się coś, co spowodowało naprawdę ogromną szkodę, nie zależnie od tego, czy po naszym błędzie (wypadek komunikacyjny, pożar, utrata zdrowia, czy mienia) doznamy uczuć opisanych jako PTSD  (zespół stresu pourazowego). Wtedy żadne "domowe" sposoby nie pomogą.

To mój sposób na zwykłe codzienne błędy. To pewnie nie jedyne sposoby na błędy. Jeśli Mój Gościu masz swoje sposoby czekam na podpowiedzi.
Zieloności dla gości. :)