piątek, 31 lipca 2015

Jutro nadejdzie na przekór...




Jest we mnie oczekiwanie. I zawsze w tym czasie jakiś nieokreślony niepokój, napięcie, dziwna nostalgia. Jutro nadejdzie na przekór, po raz 71-szy od 1944 roku. Znowu wstanie w tym mieście nad Wisłą pierwszy dzień sierpnia.
Stojąc na balkonie i patrząc w dal podziwiam siłę i wolę życia tych, którzy przeżyli i tych, którzy tu przyjechali z daleka, aby odbudować zgliszcza. Od siedemdziesięciu lat rosną tu nowe domy, dzielnice i nowe pokolenia. Przede mną cała nowa Warszawa.



A ja znowu ostrożnie stawiam kroki na śródmiejskich, mokotowskich, staromiejskich, żoliborskich ulicach. Ostrożnie, żeby nie rozdeptać wspomnień. Uważnie przyglądam się ocalałym budynkom, tym nielicznym prezentującym jeszcze ślady po pociskach. 



Jutro w naszych sercach znowu wybuchnie Powstanie Warszawskie, choć pozostaje tylko jedność miejsca, a czas już inny. Czy można odczuwać ból niezadanych ran i czuć swąd spalenizny, gryzący dym i strach, choć nigdy się tego nie doświadczyło? Czasem wystarczy popatrzeć w słońce i poczuć, że wciąż tu zachodzi, tak samo jak wtedy.  



Jutro poświęcam tym Wszystkim, którzy TU byli wtedy.




A już dziś Msza Święta i Apel Poległych na Palcu Krasińskich. W TVP1 o 20.20 film „Powstanie Warszawskie”, ten złożony z kronik powstańczych, udźwiękowionych i pokolorowanych. Unikalna szansa, aby spojrzeć Im w oczy. A potem drugi „ Miasto ruin”, kilka minut lotu samolotu nad Warszawą, POTEM...



A może i Ty, mój drogi Gości, jutro o Nich pomyślisz, może się pomodlisz, może wywiesisz biało-czerwoną flagę, a może zapalisz w oknie świeczkę? Może jutro, 1 sierpnia, zatrzymasz się w biegu o godzinie 17-tej ... na chwilę... gdziekolwiek będziesz...

Dziękuję.




Hanka i Zygmunt Sokołowscy - moi dziadkowi
zanim jeszcze nadszedł sierpień 1944 ... ostatni w Ich życiu.



Zapraszam też do lektury:
.W Warszawie Powstanie będzie...
.Dwa światy, jedno słońce.
.Sierpniowe zaduszki.
.

sobota, 25 lipca 2015

Nie umiem go nienawidzić.


Nie ma w tym mojego udziału, ale urodziłam się w Warszawie, w mieście, w którym przede mną i po mnie na świat przyszło wielu członków mojej rodziny. Tak też się działo w wielu innych rodzinach. Odkąd pamiętam najwyższym punktem na horyzoncie był Pałac Kultury i Nauki. Od trzeciego roku życia, przez dziewiętnaście lat patrzyłam na niego z balkonu mieszkania, w którym wyrosłam. Potem przez kolejne dziewiętnaście lat, żeby go zobaczyć nie wystarczyło wyjść na balkon. Kiedy kupując mieszkanie, w którym żyjemy obecnie, zobaczyłam że znów z balkonu jest widoczny, naprawdę się ucieszyłam.
I nie potrafię go nienawidzić, jak wielu obecnych warszawiaków oraz decydentów mających ochotę go zburzyć. Wiem, że wybudowali go ludzie radzieccy, w dowód „przyjaźni” polsko-radzieckiej. Wiem, że jest podobny do wielu takich stojących choćby w Moskwie. Pałac w mijającym tygodniu obchodził swoje 60-te urodziny. Podarowany został 22 lipca 1955 roku, a 22 lipca to data... no cóż, chyba każdy wie jaka. Otrzymał imię Józefa Stalin. Wszystko to wiem.

Moi dziadkowie oddali życie za to miasto w Powstaniu Warszawskim, a brat dziadka Mieczysław Sokołowski zginął tu w 1946 roku z rąk komunistycznych oprawców. Tych, którzy utrwali „władzę ludową”. Wybudowanie Pałacu Kultury też było w pewnym sensie utrwalaniem tej władzy. Symbolem zapanowania nad Warszawą, a nawet nad całą Polską, bo był to budynek najwyższy w Polsce. A jednak nie potrafię nienawidzić cegieł i betonu, granitów, marmurów i stali, choćby nie wiem jak demoniczną rolę im przypisywano. Dziś bowiem stoi sobie w środku Warszawy bez intencji. Po prostu jest. Jest tylko świadkiem historii. Także mojej historii.


Ponieważ nie oglądam TV medialna nagonka na ten budynek szczęśliwie mnie ominęła. Ale wiem, że była. O na przykład TU

W Warszawie zameldowanych jest obecnie 1.700.000 mieszkańców. Bez zameldowania żyje w stolicy, według różnych szacunków, od 300 tysięcy do 500 tysięcy przyjezdnych. Razem to ponad dwa miliony osób.

Przed wojną Warszawa liczyła 1.200.000 ludności, w tym jedną trzecią, 400 tysięcy, stanowili Żydzi. W czasie II wojny światowej zginęło łącznie 800 tysięcy mieszkańców przedwojennej Warszawy. Byli to prawie wszyscy Żydzi, też 200 tysięcy warszawiaków w powstaniu, a kolejne 200 tysięcy, w czasie całej wojny rozstrzelano na ulicach lub w okolicy, albo wywieziono do obozów, w których zginęli. Po powstaniu cała pozostała ludność została z Warszawy wygnana. W ruinach zostało około 1000 osób, zwanych warszawskim Robinsonami. Jednym z nich był muzyk Władysław Szpilman. Spośród 400 tysięcy ocalonych warszawiaków pewna liczba tu nie wróciła, bo wspomnienia były zbyt bolesne.

Ciekawi mnie skąd pochodzą dzisiejsi warszawiacy, którym zawadza Pałac Kultury ?









Dziś w Warszawie jest wiele wieżowców.

Zdjęcia z samolotu- Ania J.

sobota, 18 lipca 2015

Miłosne listy nie-napisane.


Mógłby się zaczynać tak: Ukochana Blogerko Moja :). Ale ten list nie został napisany. Zamiast niego mój mąż przyniósł dwie butelki coli. Na jednej jest napis „Ukochana”, na drugiej „Blogerka”. Szkoda, bo troszkę mi żal tamtych czasów, gdy pisaliśmy do siebie listy, chociaż i tak codziennie się spotykaliśmy. Dziś już tylko wysyłamy takie krótkie sms`y – kwa, kwa i dajemy sobie kartki z życzeniami, w których zawsze dobre słowa się znajdą, ale to jednak nie to samo, co list...


Bo list, zwłaszcza taki o miłości, to coś szczególnego. Dla mnie jest niezwykłą pamiątką chwili, w której powstał oraz świadectwem uczuć i dowodem odwagi. Tak, odwagi, bo ulotne słowa zostają w nim przygwożdżone do papieru na lata, a może na wieki. Przecież nie wiadomo, jakie będą losy listu i jakie jeszcze oczy będą go czytać, choć wydaje się, że list ma tylko jednego adresata. Nieznane są też przyszłe losy naszych miłości...
 
Listy bardzo mnie rozczulają. I to nie tylko te pisane do mnie, do których wracam po latach, ale też te pisane przez bliższych i dalszych członków mojej rodziny. Ci ostatni nawet nie przeczuwali – bo i skąd mogli przypuszczać, że po dziesiątkach lat ich słowa poruszą moje serce do głębi. 

Cały plik listów o miłości dostałam od Mamy na swoje 50-te urodziny. To był najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać. To w przeważającej większości listy pisane przez mojego Ojca do Mamy, gdy leżała w szpitalu położniczym w czasie mojego przyjścia na świat, ale także od mojej Babiśki i Dziadka Jaśka. 

Do paczki pożółkłych już kartek papieru Mama dołączyła, tytułem wstępu, swój list do mnie. Za każdym razem, gdy go czytam nie mogę powstrzymać łez. To łzy radości, wdzięczności, czułości, ale chyba nade wszystko łzy miłości... Czas spędzany z tymi listami jest dobry też dla mego wewnętrznego dziecka, pozytywnie je karmi, a tym samym buduje moją z nim więź. Jeszcze kiedyś o tym napiszę :)

Pod wpływem tej ponownej lektury listu od mojej Mamy, kilka dni temu napisałam do swojego Jedynak list o tym jak go kocham, o tym jak matka taka jak ja kocha dziecka takie jak on. Ciszę się, że przyszło mi to do głowy. Zresztą to nie był pierwszy list o miłości, i o życiu, napisany przeze mnie do mojego Synka. On nigdy na dłużej nie opuścił gniazda, więc zwykłej w takich sytuacjach okazji do napisania listu dotąd nie miałam. Schowało je sobie dzieciątko i kiedyś wyjmie, gdy będzie potrzebowało treści tych słów i obrazu liter nakreślonych moją ręką. To wystarczający powód, aby to zrobić. 

No, właśnie. W pisanych ręcznie listach jest zachowany również charakter pisma jego nadawcy... To jedna z tych naszych niepowtarzalnych cech, które mogą wzruszać...

Podzielę się pięknem starych listów, które dostałam przeszło cztery lata temu. Może ktoś jeszcze zaczerpnie z nich pozytywną energię, a może staną się inspiracją do czegoś dobrego. Nazywam je „zielonymi”, bo mój Ojciec – Rafał, pisał głównie zielonym atramentem. Zacznę jednak od fragmentów wspomnianego wyżej listu od Mamy.
To zdjęcie moja Mama podarowała swojej Mamie, czyli Babiśce
z okazji 20-tych urodzin.
Z tyłu jest dedykacja: "Najdroższej Mateńce- córcia, która tak wyglądała
w najszczęśliwszych chwilach swego 20-letniego żywota - 14 X 1959r. Warszawa" 


„Kochanie, zapraszam Cię do tej cennej lektury o dniach grozy, które wstrząsnęły pól wieku temu Twoimi najbliższymi. Pewnie to zabrzmi górnolotnie, ale przekonaj się sama, że jesteś owocem prawdziwej miłości. Powinnam dać Ci te listy wcześniej, chociaż myślę, że teraz jest właściwy moment, kiedy tak starannie z wielkim zaangażowaniem śledzisz losy rodziny Twego ojca. Tu znajdziesz dowód jak Cię kochał, oczekiwał z niecierpliwością na Twoje przyjście, przygotowywał się na nie.

Ponieważ tak okrutnie zawodzi mnie pamięć, czytam te listy z ogromnym wzruszeniem. Listy o miłości i wielkiej trosce Rafała.

Czytając listy Babiśki teraz dociera, co przeżywała, jak bardzo kochała. (...)
Niezwykle wzruszające są dopiski Jaśka – [niesamowite], że potrafił być tak wspaniałym ojczymem. Zwróć uwagę jak Babiśka pisze, że do tej pory modlił się na stojąco [odnowiona, wojenna kontuzja nogi], a teraz modli się klęcząc, prosząc Boga o życie dla mnie i dla Ciebie
.
Myślę, że dziś zatrucie ciążowe nie stanowi takiego zagrożenia życia matki i dziecka jak wtedy.Jest też, szczególnie w listach Babiśki, wzmianka o tym, jak zdobywało się pomarańcze.

No, niestety, przeczytasz też o mojej głupocie, niedojrzałości, czym dokładałam im kolejnych zmartwień. Nie wiem, czy wiek [21 lat] mnie usprawiedliwi...

(...) Ty i Piotrek jesteście dla mnie wszystkim, osłodą i balsamem i lekiem na całe zło okropnej [bardzo schorowanej] starości. Mało już mogę dla Was zrobić w podzięce, więc nieustannie modlę się o Wasze zdrowie, powodzenie w domu,  w pracy, by nikt nigdy nie zrobił Wam krzywdy.
                       Mama
(Luty 2011r.)

Zapraszam też do lektury innych listów z zakładki „LISTY”     
 

sobota, 11 lipca 2015

Lawina wątpliwości... (5)


... czyli Powstanie Warszawskie na Ochocie. 

Wracam do historii dziadków Sokołowskich. Ostatnio pisałam o pierwszym liście z PCK Niespodziewany ratunekTyle razy potem próbowałam wyobrazić sobie ich ostatnie dni i godziny. Jakże naiwne były tamte moje pierwsze wyobrażenia.  Być może mogło to tak wyglądać, ale pewnie było inaczej. Zresztą potem jeszcze nie raz przekonywałam się, że z posiadanych niekompletnych przesłanek wysnuwałam fałszywe wnioski. Błądzenie okazuje się typowe dla niewprawnych, domorosłych genealogów. Opisuję również te „fałszywe” tropy, bo informacje, jakie z nich czerpałam, też zasługują na uwagę. Stanowią ważne uzupełnienie historycznego tła.



Świadomość okoliczności śmierci dziadków Hanki i Zygmunta Sokołowskich była smutna i bolesna, ale zarazem cieszyłam się, że w końcu tyle się o nich dowiedziałam, i że potwierdziłam miejsce ich wiecznego spoczynku. Jednocześnie liczba rodzących się nowych pytań wprowadzała mnie w stan pobudzenia i niepokoju. Dlaczego oni mieszkali na ulicy Filtrowej? Nigdy nie słyszałam o takim adresie. I co to za fabryka, którą miał posiadać dziadek? Co oni właściwie robili w czasie wojny? Dlaczego Zygmunt urodził się w Nieżynie, i gdzie to właściwie jest? Co robili tam jego rodzice i rodzeństwo? Jak to się stało, że znaleźli się w Warszawie i mieszkali na ulicy Mickiewicza? Nie wyobrażałam sobie jak mogłabym znaleźć odpowiedzi na te pytania

Wydawało mi się wówczas, że po południu 1 sierpnia 1944 roku moi dziadkowie byli w warszawskim mieszkaniu na Filtrowej 62, bo taki adres zamieszkania potwierdził PCK, i że tam zostali odcięci od reszty miasta. To znaczy, że wcale nie byli na Żoliborzu, ale na Ochocie. Może, kiedy stamtąd wyszli, a raczej uciekli, Hanka została ranna. Jakiego dnia między pierwszym a 11-tym sierpnia mogło się to stać? Z literatury powstańczej dowiadywałam się, że w tej dzielnicy Powstanie Warszawskie właściwie się nie udało, gdyż powstańcy nie opanowali strategicznych dla dalszej walki miejsc obsadzonych przez Niemców i byli skazani na porażkę. Szczególnie okrutny los spotkał mieszkańców dzielnicy Ochota, których pacyfikowali żołdacy z kolaboracyjnych oddziałów SS RONA (Rosyjska Ludowa Armia Wyzwoleńcza).To była prawdziwa rzeź Ochoty – masowe pogromy, grabieże, podpalenia, rozstrzeliwania i okrutne gwałty. Szczególne potworności działy się na tzw. Zieleniaku – dawnym ochockim targowisku, które oprawcy zamienili na miejsce tymczasowego przetrzymywania ludności przed odprowadzeniem do dalszego kolejowego transportu do obozów.

W końcu trafiłam na książkę Lidii Ujazdowskiej „Zagłada Ochoty”. To zbiór relacji mieszkańców Ochoty, którym udało się przeżyć, o zbrodniach hitlerowskich dokonywanych na ludności tej dzielnicy w czasie Powstania Warszawskiego. To bardzo wstrząsający dokument. Na kartkach tej książeczki szukałam oczywiście śladów Hanki i Zygmunta Sokołowskich i czytałam ją z kołaczącą się w sercu nadzieją na odnalezienie unikalnych śladów ich historii. Jest tam bowiem relacja mieszkanki domu przy ulicy Filtrowej 62. To przypuszczenie, że musiała spotykać Hankę, Zygmunta i dzieci choćby na podwórku, przydało tej relacji bardziej osobistego wyrazu. Tym bardziej, że wciąż nie byłam pewna, czy w tym czasie dziadkowie byli w tej kamienicy, czy też nie. Treść tego opisu przytoczę prawie w całości, bo jej bohaterami są sąsiedzi moich dziadków, a powstańcze ochockie losy bardzo mało znane.

 Relacja 21.
Stanisława Trylińska, urodzona w 1903 roku.
W 1944 r. mieszkałam na ul. Filtrowej 62. Bardzo szybko zostaliśmy odcięci od działań powstańczych i zagarnięci pod władze ronowców. W naszym domu były bardzo duże schrony, obszerne piwnice, wielu ludzi schroniło się podczas strzelaniny. Wśród ludności znajdowało się wiele dzieci. Zorganizowano więc samopomoc. Początkowo mieliśmy zapasy wody w łazienkach i żywność, którą się dzieliliśmy, nawet gotowało się trochę dla dzieci. Na ulicy Raszyńskiej, w magistracie sąsiadującym z naszym domem, była nieczynna studnia. Wiedzieliśmy, że filtry przestaną działać, należało więc zaopatrzyć się w wodę. Wtedy ogłoszono apel, aby dać skóry na uszycie dzwonu, który mógł studnie uruchomić. Okazało się, że zgłosiło się wielu chętnych do pomocy i część zgromadzonej skóry okazała się zbędna. Pompę uruchomili p. Tryliński i p. Mucha. Czerpanie wody z tej studni jeden z ludzi przypłacił życiem.

Współżycie w domu układało się dobrze. Niektórzy, co odważniejsi mieszkańcy chodzili spać do swoich pokoi. Do schronów przynosiło się poduszki i koce. Wody starczało nawet do wzięcia kąpieli. 
W naszym domu mieszkał ks. Oraczewski, który codziennie odprawiał Mszę świętą. Zbieraliśmy na ten cel opłatki z całego budynku z dawnych świątecznych zapasów. Ks. Oraczewski został później wezwany przez Niemców do szpitala na ul. Raszyńskiej (obok szkoły nr 13). Tam udzielał sakramentów rannym Niemcom. 
9 sierpnia ronowcy  wypędzili nas na podwórze. Kazali usiąść nam na trawniku, ustawili karabiny i co jakiś czas strzelali na postrach nad głowami. Nie zabili wtedy nikogo. Byli pijani. Biegali po całym domu z wrzaskiem, grozili granatami. Wreszcie kazali nam wyjść. Ludzie znieśli do piwnic swoje walizki. Niektórzy Niemcy, to chyba byli Ślązacy zachowywali się względnie przyzwoicie. Gdy ktoś z grupy młodzieży spytał Niemca, czy mogą zostać w domu, ten odparł: „Wy nie powinniście, ale musicie wyjść”.

Wyszliśmy z białą płachtą na kiju. Widok był straszny. Szliśmy przez plac Narutowicza, na którym leżało bardzo wiele trupów. Napuchnięte zwłoki już rozkładały się, panował potworny zaduch. Trzeba je było przekraczać. Ale szliśmy. Po drodze dołączały do nas coraz to nowe grupy ludzi. Na rogu ulicy Barskiej wśród porozrzucanych sprzętów i śmieci, stał oficer niemiecki i grał na skrzypcach, zresztą bardzo dobrze grał. 

Pędzili nas ul. Grójecką, aż pod bramę Zieleniaka. Kiedy bramę otworzono, okazało się, że nie ma już dla nas miejsca i mamy iść dalej. Byliśmy zadowoleni z tego faktu. Poszliśmy więc. Doszliśmy aż do skrzyżowania z Włodarzewską. Po drodze mijaliśmy Niemców, którzy nie interesowali się nami. Nasza kolumna była ogromna. Obok nas szli dwaj młodzi chłopcy, prowadzili pod rękę staruszkę. Prowadzili ją tak, że prawie nie dotykała nogami ziemi. Zapytani, odrzekli, że to jest ich babcia i nie chcą jej zostawić. Wyciągnęli ją siłą z łóżka. Gdy zbliżaliśmy się do ul. Włodarzewskiej, wszyscy myśleliśmy, że odzyskamy upragnioną wolność, gdy nagle wyrósł przed nami bardzo młody, elegancko wyglądający oficer niemiecki. Zapytał, dlaczego idziemy. Gdy uzyskał odpowiedź wyjął rewolwer, kazał nam zawrócić i on jeden z rewolwerem w ręku odprowadził całą kolumnę ludzi z powrotem na Zieleniak. Po drodze obszarpywali nas ronowcy. Przed bramą Zieleniaka, gdzie znaleźliśmy się powtórnie, zaczęła się grabież. Zabierano nam podręczne torby, zegarki i obrączki. Brama otworzyła się i weszliśmy na plac. Dochodziła godzina 18. Na Zieleniaku zaczęliśmy orientować się w sytuacji. Dotarły do nas wiadomości, co tu się dzieje. Szczególnie uważaliśmy więc na dziewczęta. Przypominam sobie, że gdy wychodziliśmy z domu poleciliśmy dziewczętom wysmarować sobie błotem twarze, rozczochrać włosy i poszarpać ubranie tak, aby nie zwracały na siebie uwagi (...)”.

Mąż Pani Trylińskiej znający język niemiecki zorientował się, że jeszcze tego dnia ze stacji kolejowej na Dworcu Zachodnim odjedzie pociąg do obozu przejściowego w Pruszkowie. Mieszkańcy kamienicy ponownie uformowali kolumnę i wraz z pierwszą nadarzającą się okazją szczęśliwie udało się im opuścić Zieleniak jeszcze tego samego dnia. 

Wspomnienia osób zamieszczone w książce Ujazdowskiej ukazują obraz przepotwornego okrucieństwa żołdaków RONA wobec cywilnej ludności Ochoty, a zwłaszcza kobiet, które były w straszny sposób gwałcone, okaleczane i zabijane. Po tej lekturze jeszcze przez długie tygodnie prześladowały mnie nocne koszmary. Poznawszy autentyczne relacje mieszkańców Ochoty opisujące to, co działo się w tym kwartale Warszawy między pierwszym a 24-tym dniem sierpnia, uznałam, że może to dla Hanki było lepsze, że nie dostała się w łapy ronowców i że mogła umrzeć w szpitalu wśród swoich. Zresztą rozważanie, co by było gdyby nigdy nie ma sensu....
Po opuszczeniu przez mieszkańców domów przy ulicy Filtrowej mieszkania zostały splądrowane przez ronowców, a potem domy podpalano. Wypalone kikuty kamienic czekały potem aż do początków 1945 roku na powracających ocalonych mieszkańców. Nie było wśród nich moich dziadków Hanny i Zygmunta Sokołowskich.

Fotografia z książki "Zagłada Ochoty"
Fotografia z książki "Zagłada Ochoty"

Zapraszam też do lektury:
.Niespodziewany ratunek z PCK.
.Największy jest w Warszawie.
.Od zwątpienia do nadziei.
.Tylko jedno jedyne zdjęcie.

niedziela, 5 lipca 2015

Minimalizm? Nie wiedziałam, że to się tak nazywa...


To mi się zaczęło w dniu 51 urodzin. Była zimna i szarobura lutowa sobota. Coś spowodowało, że z naszego małego mieszkania w bloku wyniosłam chyba dziesięć 120-litrowych worów ze swoim rzeczami. Były w worach głównie szmaty: moje ubrania, w które zmieściłabym się gdybym schudła, choć dwa kilogramy i takie, których nie miałam na sobie od dwóch, trzech lat. Były tam jeszcze nie użyte do uszycia czegokolwiek materiały. Były rzeczy, które kupiłam w SH ze względu na piękno tkaniny, wzoru, koloru i od razu przewidziane były do przerobienia na coś innego, tyle, że minęły dwa lata, a ja nic z nich nie uszyłam. Nie miałam czasu, albo zapomniałam, że je w ogóle mam. Były torebki pod kolor do butów, których już dawno nie miałam i buty, w których nie chodziłam, bo zaczęły mnie obcierać. 

Już przy drugim worze pod śmietnikiem czekał odbiorca moich „dóbr”, a przy czwartym podjechał samochodem i odbierał moje wory bezpośrednio z klatki schodowej. Nie ciekawiło mnie, co z nimi zrobi, czy sprzeda na wódkę, czy na chleb dla głodnych dzieci. Byłam w desperacji, bo właściwie nie chciałam się pozbywać „swoich ukochanych skarbów”, które zaległy szafy, pawlacze i schowek. Moje skarby wyzierające z kątów zawadzały, ale przecież miały mi się kiedyś przydać. Na przykład taki piękny strój do tańca brzucha, który własnoręcznie wyszyłam dzwoniącymi, srebrnymi krążkami. Leżał sobie w szafie na przekór opinii lekarza, że postępująca, uogólniona choroba zwyrodnieniowa stawów oraz nawracające zapalenie rozścięgna piętowego nigdy już nie pozwolą mi tak tańczyć. Leżał razem z drugim strojem do tańca, i z trzecim strojem...
Strój taki jak mój :)


Po wyrzuconych szmatkach, ciuszkach, fatałaszkach przyszła kolej na ozdoby, drogocenne pamiątki i różne gadżety. Te rzeczy wystawiałam na klatce schodowej, na parapecie przy portierni. Sąsiedzi, a może ich sobotni goście, zabrali je do swoich domów, bo obok przezornie pozostawiłam torby, żeby łatwiej było je zabrać. Ciekawi mnie troszkę, jakie kwiaty osłaniają teraz moje pięknie, niemieckie, ceramiczne osłonki na doniczki w pastelowych kolorach zielonego groszku, niebieskiego, przydymionego lekko nieba i żółtawego słoneczka. A tak je starannie dobrałam do paseczków na okiennym lambrekinie. U mnie, od kiedy w wakacje ususzyłam ostatni doniczkowy kwiatek, służyły za łapacze kurzu, wymagające za to regularnego mycia. Albo ten wiklinowy koszyczek w kształcie buta, w którym trzymałam pędzelki do malowania, choć ostatni raz malowałam 10 lat temu? 


No i wreszcie książki, też poszły na parapet przy portierni, a stamtąd w drugie ręce. Z książkami najtrudniej było mi się rozstać, a przecież ustawiałam je na półkach w dwóch, albo i w trzech rzędach i o tych z tyłu w ogóle nie pamiętam, że je mam. Niektóre przeprowadzały się ze mną już trzy razy. Z nich wszystkich to może kilka przeczytałam więcej niż jeden raz, ale wiele z nich zdobywałam w czasach, gdy książki się właśnie zdobywało, a nie po prostu kupowało, były więc bardziej cenne. Przeczesałam książki tak, że nie stały już w trzech, ale w dwóch rzędach.

Wreszcie wzięłam się za najbliższe sercu superpamiątkowe pamiątki i superprzydatne prezenty. A także za biżuterię, tę cenną i tę po prostu kolorową, błyskotkową. Najtrudniej rozstać się z pamiątkami, bo to wspomnienia, albo coś otrzymanego od bliskiej osoby. Coś, co się kurzy i wymaga dodatkowej pracy i zabiera czas  i zajmuje cenne miejsce w domu. A powinno zabierać tylko miejsce w sercu.

Tamten ponury, zimowy dzień stał się początkiem wielkiego procesu oczyszczania. Oczyszczania z niepotrzebnych już rzeczy, a także rzeczy nie bardzo potrzebnych. Od tamtej pory, co jakiś czas pozbywam się kolejnych przedmiotów. Choćby taki sobie ozdobny, żeliwny dzwonek z gąskami poszedł na Stragan dla Wzruszaczy do Ori i tam został sprzedany za 50 złociszy :) 

Muszę się pozbywać rzeczy, bo także zdarza mi się kupować inne rzeczy. Próbuje pilnować się zasady „rzecz za rzecz”. 



Uwalnianie moich rzeczy zaczęło mi się podobać. Potrzebuję tego, aby nie czuć się nimi przytłoczona. Choć ten pierwszy, wymuszony okolicznościami raz, kiedy wyrzuciłam mnóstwo rzeczy był naprawdę bolesny i wiele razy potem żałowałam swojego pięknego stroju do tańczenia. Dziś trudno mi sobie przypomnieć jakieś inne konkretne rzeczy, które poszły sobie precz w dziesięciu worach. Chyba więc nie były takie dla mnie ważne.  

Nie tak dawno wyprowadziłam z domu w szeroki świat pewien uroczy, sentymentalny łapacz kurzu, czyli pięknego misia pilota, którego z szacunkiem nazywaliśmy Misiem Weteranem. Był taki fajny i bardzo go lubiliśmy ... Nasz kochany miś dziś służy jako eksponat w Grupie Historycznej Lotnictwa Polskiego i bywa na ważnych piknikach lotniczych. A na szafce w przedpokoju jest trochę więcej miejsca:)  


Dopiero pisząc bloga dowiedziałam się z Prostego Bloga, że takie ograniczanie posiadanych rzeczy to część zjawiska zwanego  minimalizmem. A przecież zakładając swego bloga i nazywając go „Wystarczająco PL” czułam, że coś jest na rzecz :)))) 
Kącik lotniczych wspomnień i łapania kurzu. Miś Weterana stoi w kącie.
Miś idzie w świat.


Miś po raz pierwszy jedzie metrem :)
Ostanie chwile z Misiem ...
Nowe życie Misia Weterana - stoi w kubku na stoliku
na bardzo ważnym lotniczym pikniku :)