niedziela, 26 kwietnia 2015

Tylko jedno jedyne zdjęcie. (1)


Muszę pozostawić na jakiś czas opowiadanie historii moich macierzystych dziadków, w szczególności dziadka Jana Rychłowskiego. Choć zostało jeszcze wiele zdjęć, pamiątek, odznaczeń i ciekawych opowieści to na razie muszę tu postawić kropkę.


Od  dziadków Rychłowskich zaczęłam, bo ich znałam, kochałam, bo byli w moim życiu bardzo ważni od zawsze. Może to przewrotność, a może coś innego, ale ich obecność i ich dzieje mi nie wystarczały. Pewnie dlatego w życiu przytrafiła mi się fascynująca przygoda, która dopomina się miejsca na blogu. 



Przez wiele lat swojego dorosłego życia czułam się ... niekompletna, dziwna, inna. Trochę tak, jakbym patrzyła na swoje odbicie w lustrze w zaparowanej łazience, gdy widać tylko zarysy postaci. Nieomal zupełny brak wiedzy o rodzinie mego ojca Rafała nie dawał mi spokoju. Byłam napiętnowana przez ten brak. Czułam się z jednej strony pokrzywdzona niewiedzą o ojczystych korzeniach, a z drugiej na swój sposób winna, że do nich nie dotarłam. Kiedy byłam dziewczynką, nastolatką, głupią gąską, mogłam iść do mieszkania, w którym wychowywał się mój ojciec i w którym ja zamieszkałam po urodzeniu. Mogłam wtedy wypytać o wszystko mieszkające tam jeszcze dwie ciotki mego ojca. Mogłam, ale tego nie zrobiłam. Od śmierci taty jego ciotki nie utrzymywały z nami kontaktu, podobnie jak wielu innych członków jego rodziny. Widać jego nagła śmierć była ponad ich siły. Zaskoczyła, bo przyszła niespodziewanie i onieśmielała bezsensem. Była okrutna i absurdalna. I nieodwracalna. 


Choć ciotki ojca były jakby nieznajome, obce poprzez nieistnienie w moim życiu, to przecież mogłam tam pójść. Nie były ani niesympatyczne, ani specjalnie miłe. Zwłaszcza ciotka Marylka sprawiała wrażenie surowej osoby. Otworzyłyby mi drzwi na pewno, poczęstowały herbatą, lecz czy odpowiedziałyby na wszystkie pytania? Nie wiem...



Potem brat ojca sprzedał to mieszkanie, a żyjące w nim stare krewne umieścił w domach pomocy społecznej gdzieś na Śląsku. I tak kontakt, który mogłam nawiązać przy odrobinie odwagi i roztropności, stał się po prostu niemożliwy.  

Kiedy wreszcie po latach dotarło do mnie, co jest dla mnie tak naprawdę ważne i dlaczego, było już za późno. Czasu nie da się cofnąć – o, jakie to odkrywcze stwierdzenie! 



W dorosłe życie weszłam z wiedzą o tym, że rodzice mego ojca oboje zginęli w Powstaniu Warszawskim, o tym jak się nazywali i że dziadek był chemikiem. O powstanie próbowałam dopytać moją matkę chrzestną, z którą miałam dobry kontakt i to ona mi powiedziała, że dziadkowie zginęli gdzieś w pobliżu ulicy Chałbińskiego. Nie wiedziała jednak nic więcej, ani tego czy i gdzie byli pochowani. Moją młodzieńczą niefrasobliwość i zaniechanie równoważył jedynie fakt, że zawsze czciłam dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. W ten dzień zawsze moje myśli były przy dziadkach ojczystych, choć nic o nich nie wiedziałam.


Miałam tylko to jedno jedyne zdjęcie – fotografię dziadka Zygmunta Sokołowskiego i nie miałam pojęcia jak wyglądała moja babcia Hanka. Było mi okrutnie smutno, gdy przyglądając się sobie w lustrze nie mogłam dostrzec, w czym jestem do niej podobna. Najbardziej ze wszystkiego nieomal fizycznie bolało mnie to, że może gdzieś są ich groby, na których obce ręce kładą kwiaty i kto inny pali znicze, a może pozostają opuszczone i zaniedbane. Im stawałam się starsza tym bardziej dręczyła mnie niepewność i męczyła konieczność znalezienia ojczystych korzeni. To dziwne uczucie tęsknoty, przywiązania i miłości do zmarłych w kwiecie wieku dziadków, których nigdy nie poznałam i od których już dawno stałam się starsza, falowało we mnie nasilając się w czasie sierpniowym. Śpiewałam powstańcze pieśni, oglądałam kroniki z powstania, a słone łzy bezwiednie toczyły się po policzkach. Tak bardzo chciałam wypełnić pustkę po tej stronie serca, która wciąż czekała na tych nieobecnych... 



Kiedy przekroczyłam czterdziestkę myślałam o nich bardzo często i coraz bardziej czułam się nie w porządku. Musiałam ich odnaleźć, żeby wypełnić lukę, żeby połączyć łańcuch pokoleń. Czułam się tak, jakby oni wołali do mnie i o tę pamięć się upominali.



Dziś już wiem, że to sięganie do korzeni w drugiej połowie życia jest dość powszechnym tak zwanym zachowaniem schyłkowym. W odróżnieniu od skakanie ze spadochronem, albo nowego małżeństwa z dużo młodszą kobietą, nie służy odmłodzeniu siebie, ale jest sposobem na domknięcie, dopełnienie swego wizerunku. Jest jedną z wielu ważnych spraw, które należy uporządkować nie tylko dla przyszłych pokoleń. Potrzebowałam uzupełnić swoją tożsamość i stać się kompletna zanim sama odejdę z tego świata. Kiedy minie się półmetek życia dociera do człowieka, że czas, który jeszcze przed nami jest ograniczony. To też w pewnym sensie tłumaczy, dlaczego nie starałam się dotrzeć do wiedzy o dziadkach, gdy byłam dzieckiem.



Był rok 2004 i właśnie zbliżała się okrągła 60-ta rocznica Powstania Warszawskiego. Dzięki staraniom ówczesnego prezydenta Warszawy, pana profesora Lecha Kaczyńskiego, szykowano otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Musiałam coś zrobić, aby odnaleźć swoich ojczystych dziadków Hannę i Zygmunta Sokołowskich. Obiecałam im i sobie, że to zrobię. Nawet, jeśli miałabym obejść wzdłuż i wszerz wszystkie cmentarze w Warszawie...

Zapraszam też do lektury:
.Ja
.Wystarczająco ważne korzenie
.Pożegnanie z ojcem


wtorek, 21 kwietnia 2015

Potnij jego koszule


… czyli wiosenny festiwal sukienki i nie tylko ;)



Po pierwsze przytyłam. Po drugie nie mam co na siebie włożyć.
Po trzecie naszła mnie chętka na sukienkę. W końcu przyszła wiosna, świeci słońce i tak się chce jakiejś odmiany po smutnych zimowych spodniach.



No i poszły w ruch nożyczki i maszyna do szycia. Mój mąż stracił kilka koszul, bo już w nich nie chodził. Resztę dokupiłam za grosze. Tak oto zyskałam sześć sukienek. Kolorowe szmatki z kolorowych łatek. Uwielbiam przerabiać i dawać nowe życie starym rzeczom. Po prostu DIY  :)))



Powstało też kilka torebek na zakupy, które zasiliły Stragan w Domu Tymianka. I jeszcze dwie podkładki pod świąteczny wielkanocny obiad – też trafiły na stragan.



Oczywiście zdjęcia są kompletnie nieudane i nie pokazują urody moich nowych sukienek. A one urok mają … specyficzny.

Uwaga …. Kurtyna w górę  :)))

Koszule jeszcze w całości...

Cięcie i szycie...

I już jako sukienki :)
















Z wielkanocnej kury jestem dumna :

 Z koszul można też uszyć fajne torby na zakupy :)







Tył torby na guziki i z kieszonką


Odlotowa torba z kurą :)

Mam nadzieję, że nie umarliście z nudów ;-)
I dziękuję, że wytrzymaliście do końca tego szmacianego festiwalu :)))

piątek, 17 kwietnia 2015

Zawodowiec od przodków


... czyli o genealogicznym górniku ;)


Tak mi się wydaje, ale może się mylę, że prawie wszyscy chcielibyśmy wiedzieć, kim byli nasi przodkowie. Niedawno miałam okazję przekonać się o wartości profesjonalizmu w poszukiwaniu korzeni. Może pamiętacie mój wpis o tym, jak Znalazłam cudzego dziadka Ignacego Rychłowskiego. Ten wpis umieszczony na FB przyprowadził na mojego bloga sympatyczną osobę i prawdziwego genealoga Panią Justynę Krogulską, która wraz z mężem Mariuszem zajmuje się poszukiwaniami genealogicznymi. Można o tym poczytać na stronie Szukaj-korzeni.pl



Pani Justyna zajrzała do katalogu w Centralnym Archiwum Wojskowym (tzw. CAW-ie) i z karty katalogowej dowiedziała się, że ów Ignacy Rychłowski z zawodu był kupcem. Urodził się 26 lipca 1895r. w Szymborze (Inowrocław). Był synem Władysława i Katarzyny z domu Holas. Na karcie znajdował się również adres: Inowrocław, ul. Poznańska.


Adres ten Pani Justyna potwierdziła w książce telefonicznej „Urzędowy spis abonentów sieci telefonicznej Okręgu Poczt i Telegrafów w Poznaniu 1926-1927”
 Książka ta ujawnia, że w tym czasie Ignacy Rychłowski mieszkał  w Inowrocławiu na ul. Poznańskiej nr 9 a numer telefonu to 15. To dość niski numer, co może sugerować dwie rzeczy – to, że Ignacy był jednym z pierwszych nabywców abonamentu telefonicznego w tym okręgu co może świadczyć po pierwsze o materialnym powodzeniu, a po drugie o otwartości na nowinki techniczne. Może potrzebował telefonu ze względu na prowadzone kupieckie interesy? Wtedy jednak w książce telefonicznej podałby pewnie jeszcze inne dane – np. handel wyrobami tytoniowymi? Oj, ponosi mnie fantazja, co na ścieżkach genealogicznych poszukiwań jest tyle kuszące, co niebezpieczne.



Pani Justyna z „Szukaj-korzeni” zupełnie bezinteresownie obdarowała mnie informacjami o przodkach mego dziadka Jana Rychłowskiego. Do źródeł dotarła jednego wieczoru. To było fascynujące. Dostałam wiadomość takiej treści:
Pani dziadek urodził się 20 marca 1897r. w Grójcu. Data 8 marca wynika z różnicy pomiędzy kalendarzem gregoriańskim a juliańskim. W zaborze rosyjskim przyjęte było podwójne datowanie w dokumentach” Wiedziałam o tym, bo trafiałam wcześniej na takie dokumenty, w których pojawiało się jeszcze określenie przy dacie „starego stylu”. „Był synem Juliana i Franciszki z domu Strynkiewicz” To też wiedziałam z posiadanych dokumentów, ale od tej chwili dowiadywałam się zupełnie nowych, nieznanych faktów. „Julian i Franciszka wzięli ślub w Grójcu w 1888 roku, co wynika z ich aktu ślubu z dnia 23 stycznia 1888r. Julian miał wówczas lat 50, urodzony był w Pławnie, jako syn Leona i Tekli. Franciszka zaś urodziła się jako pogrobowiec 7 marca 1862 roku w osadzie Błędów. Była córką Andrzeja i Agnieszki z domu Walter. Załączam metrykę chrztu Jana (...)”.


Na skanie aktu chrztu dziadka Jana odnajduję na marginesie dopisek, który potwierdza to, że moi dziadkowie dość długo żyli w tak zwanym związku nieformalnym, a ślub wzięli dopiero 19 sierpnia 1952 roku w Piasecznie. Myślałam, że to się stało zaraz po powrocie dziadka z niewoli w Niemczech.



Pani Justyna wyjaśniała wątpliwości i poszukiwała dalej. Napisała mi tak oto: „Pogrobowiec to dziecko urodzone po śmierci ojca. W akcie urodzenia Franciszki zapisano, że ojciec jej już nie żył. Ojciec Franciszki – Andrzej Strynkiewicz zmarł 1 grudnia 1861 roku. Oto scan... Pani Beato, ciekawą historię może pani opisać :) Rodzice Franciszki Andrzej i Agnieszka Walter pobrali się 9 marca 1861 roku. Przesyłam scany.”

To był wieczór pełen wrażeń. Oglądałam scany, czytałam ich treść i dowiadywałam się tylu ciekawych rzeczy o dziadkach dziadka i o jego matce Franciszce. Nigdy tej dziewczynce nie było dane poznać swego ojca. A jakże ciężko musiało być jej matce Agnieszce, która straciła męża kilka miesięcy po ślubie. Choć różnica wieku małżonków może przemawiać za tym, iż było to małżeństwo z rozsądku, a nie z szalonej miłości 




Najpierw był więc ślub, a akt ślubu spisany pod nr 6 z dopiskiem Dańków. „Działo się w Osadzie Błędów dnia dwudziestego stycznia tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego roku o godzinie w pół do drugiej z południa. Wiadomo czynimy iż w przytomności świadków Karola Walter Akacza lat dwadzieścia sześć i Tomasza Preis bednarza lat czterdzieści mających obudwóch w osadzie zamieszkałych – na dniu dzisiejszym zawarte zostało religijne małżeństwo między Andrzejem Strynkiewicz po Brygidzie zmarłej w Mogielnicy wdowcem lat czterdzieści dwa mającym urodzonym w Mieście Mogielnicy Powiecie Warszawskim synem niegdy Stanisława i Maryjanny z Grzywaczewskich Strynkiewiczów szewców, w Osadzie Błędów zamieszkałym szewcem. – a Agnieszką Walczy panną lat dwadzieścia trzy mającą urodzoną we wsi Fałków Powiecie Wieluńskim Guberni Warszawskiej córką niegdy Karola i Magdaleny z Jędrzejewskich małżonków Walter Akaczy, we wsi Dańków służącą. Małżeństwo to poprzedziły trzy zapowiedzi w dniach niedzielnych” Tu podane zostały daty zapowiedzi. „Małżonkowie nowi oświadczają, iż nie zawarli żadnej umowy przedślubnej. Obrzędu religijnego dopełnił podpisany Proboszcz ksiądz Jan Bogdan. Akt ten stawiającym i świadkom przeczytany został przez Nas i nowozaślubionego podpisany został.” Pod dokumentem widnieje podpis księdza Jana Bogdana i Andrzeja, ale nazwisko brzmi inaczej - to znaczy Strykiewicz, a nie Strynkiewicz. Nie wiem, czemu ominął literkę „n”? 





 W kilka miesięcy po ślubie mąż Agnieszki, Andrzej umiera. Akt zgonu  sporządzono pod numerem 108 i dotyczy wsi Sadurki. „Działo się w Osadzie Błędów dnia drugiego Grudnie Tysiąc Osiemset Sześćdziesiątego pierwszego roku o godzinie szóstej wieczorem. Stawili się Cyryl Pijanowski szewc zięć zmarłego lat trzydzieści dwa i Wojciech Nowacki dział kościelny lat pięćdziesiąt trzy mający i oświadczyli że wczoraj o godzinie pierwszej z południa umarł tu Andrzej Strynkiewicz lat pięćdziesiąt trzy mający szewc we wsi Sadurkach zamieszkały, urodzony w mieście Mogielnicy syn niegdy Stanisława i Maryjanny małżonków Strynkiewicz, pozostawiwszy po sobie owdowiałą żonę Agnieszkę. Po przekonaniu się naocznie o zejściu Andrzeja Strynkiewicz akt ten stawiającym niepiszącym przeczytany przez Nas podpisany został.”
Uderzają mnie dwie rzeczy – po pierwsze wiek zmarłego. W akcie małżeństwa wpisano 42 lata, a tu, po kilku miesiącach 53. Ten wiek wydaje mi się bardziej prawdopodobny, skoro zgon zgłasza jego zięć lat 32, nota bene również szewc. Posiadanie zięcia oznacza, że dziadek mego dziadka – Andrzej miał więc córkę, pewnie z pierwszego małżeństwa z Brygidą. I ta córka mogła być nawet starsza od Agnieszki Walter Akaczy – babci mego dziadka.   




Ostatnim z dokumentów jest wpisany pod numerem 44 akt urodzenia z dopiskiem Osada Błędów. „
Działo się w Osadzie Błędów dziewiątego  marca tysiąc osiemset sześćset sześćdziesiątego drugiego roku o godzinie szóstej po południu. Stawiła się Agnieszka Snopek odbierająca dziecko, we wsi Błędów zamieszkała lat sześćdziesiąt pięć mająca w obecności Władysława Hermann lat trzydzieści trzy tudzież Karola Walter lat dwadzieścia ośm mający(ch) obudwóch płócienników w Osadzie Błędów zamieszkałych i okazała nam dziecię płci żeńskiej oświadczając, i ż takowe urodzone jest w osadzie na dniu siódmym bieżącego miesiąca i roku o godzinie czwartej rano córka Andrzeja obecnie nieżyjącego i Agnieszki z Walterów lat dwadzieścia dwa mającej małżonków Strynkiewicz szewców. Dziecięciu temu na chrzcie świętym w dniu dzisiejszym przez księdza Jana Bogiem odbytym nadane zostało imię Franciszka a rodzicami jego chrzestnymi byli wyżej wspomniany Władysław Hermann i Teofila Pasek. Akt ten oświadczającemu i świadkom niepiszącym przeczytany przez nas podpisany został”.
Z tych trzech dokumentów dotyczących matki mego dziadka – Franciszki ze Strynkiewiczów wynikać może kilka rzeczy. Jej matka Agnieszka z domu Walter Akaczy mogła mieć brata Karola Walter Akaczy – jej ojciec miał też na imię Karol – więc pewnie synowi też dano Karol. Po drugie jej rodzina mieszkała we wsi Błędów – tam mieszkał Karol i tam – już po śmierci Andrzeja Strynkiewicza – urodziła się Franciszka – matka dziadka Jana. Po trzecie Karol był płóciennikiem. Podobno to inna nazwa tkacza. Ten zawód jest związany z historią Osady Błędów. W połowie XIX wieku była to osada fabryczna z warsztatami przemysłu włókienniczego – filia zakładów w Żyradowie i liczyła 1360 mieszkańców. Była tu też szkoła, sąd i urząd gminy. Potem, gdy osada trafiła w ręce nowych właścicieli niezainteresowanych takim jej rozwojem sytuacja mieszkańców pogorszyła się. Sprawdzam też wieś Dańków (leży nieopodal) bo tam służyła Agnieszka, oraz pobliską wieś Sadurki, bo tam mieszkał Andrzej Strynkiewicz – dziadek dziadka Jana. Andrzej był szewcem podobnie jak jego ojciec Stanisław. Zastanawiam się też nad tym dziwnym dwuczłonowym nazwiskiem „Walter Akaczy”. Dziś w Polsce nie ma nikogo o takim nazwisku, a samych Walterów jest 2.5oo. Ciekawe kim byli rodzice Agnieszki Walter Akaczy... Tak to właśnie apetyt rośnie w miarę jedzenia :) Ale czy to nie jest  piękna historia?



Poznałam ją w jeden wieczór dzięki uprzejmości, sympatii i wiedzy  prawdziwego genealoga Pani Justyny Krogulskiej. To mnie przekonuje, że różne archiwa kryją nieprawdopodobne skarby – wiedzę o naszych korzeniach. Są na wyciągnięcie ręki, tylko trzeba umieć drążyć lub skorzystać z pomocy fachowców. 

niedziela, 12 kwietnia 2015

Wierzę w przeznaczenie


... czyli o mojej miłości do asa lotnictwa Zdzisława Henneberga.


Kiedy po kilkudziesięciu latach przyglądam się z uwagą wydarzeniom, które w ciągu życia były moim udziałem, to ich powiązanie i logiczny ciąg mogę zobaczyć dopiero z tak odległej perspektywy i przeżywszy ostatni ich epizod. Inaczej nie miało by to znaczenia, że jako jedyna dziewczynka z klasy z wypiekami na twarzy przeczytałam szkolną lekturę Arkadego Fidlera „Dywizjon 303”, a potem jeszcze w podstawówce wszystkie lotnicze książki z domowej biblioteczki, te Arcta, Meissnera i innych. I nie byłoby ważne, że pierwsze zachowane w pamięci wspomnienie o moim mężu, z ósmej klasy podstawówki, jest związane z puszczaniem przez niego samolotu na uwięzi.  Dopiero jakieś trzy lata później zostaliśmy parą, a samoloty nie miały z tym nic wspólnego. 



Za kilkanaście dni minie dziesięć lat, gdy pierwszy raz z życiu zobaczyłam drzewo genealogiczne swojej ojczystej rodziny, a na jego bocznej gałęzi widniejące nazwisko Henneberg. W przeogromnym natłoku zdarzeń tamtego wieczoru, to dziwnie brzmiące, a jednak znajome skądś nazwisko, tylko mi mignęło. Jakże mogło konkurować z ekshumacyjnymi zdjęciami moich dziadków? Nie uszło wszak uwadze mego męża, zapalonemu miłośnikowi lotnictwa, który i mnie tą miłością zaraził. To zarażenie nie było trudne, bo zawsze zadzierałam głowę słysząc dźwięk lecącego samolotu. Od tamtej chwili mąż czekał i mobilizował mnie do odkrycia tej zagadki i mego związku z rodziną Hennebergów. Dziś tej historii nie opiszę, ale wrócę do niej tu na blogu na pewno. 



Dziś czuję się jak „zastępcza wnuczka” mjr. Zdzisława Henneberga „Dzidka”, jednego z dowódców legendarnego Dywizjonu 303, który nie miał dzieci, a więc i wnuków mieć nie może. Na tropach wiodących do Dzidka poznałam też żyjących w Warszawie członków mojej rodziny noszących to nazwisko, spokrewnionych z wielki pilotem, ale choć istnieją więzy krwi, wydaje się, że nie ma więzów dusz. Ja, choć jedynie odlegle spowinowacona, czuję tę łączność dusz i to, że Dzidek właśnie mnie wybrał, aby znaleźć ważne i trwałe miejsce w moim sercu. Takie miejsce należne naszym bliskim, gdzie trwa serdeczna pamięć, a w ważne rocznice i łza się w oku zakręci, a światło zaświeci ku pamięci.






Ten zadrukowany w trzech barwach: białym, szarym i czarnym kawałek papieru, to poddana graficznej obróbce fotografia pilota Zdzisława Henneberga. Był przylepiony na stateczniku samolotu Mig-29, ale o tym też kiedy indziej. Z miejsca, w którym najczęściej siedzę patrzę na to uproszczone zdjęcie, widzę uśmiech Dzidka, a i on jakby się do mnie uśmiechał. Nawet dziś, choć to jest jego 74 rocznica śmierci.



12 kwietnia 1941 roku była Wielka Sobota, ale wojna nie zna świąt. Tego dnia squadron leader Zdzisław Henneberg, pełniący wówczas funkcję dowódcy polskiego myśliwskiego dywizjonu 303 im. Tadeusza Kościuszki „warszawskiego”, wchodzącego w skład brytyjskich sił powietrznych nie powrócił z wypadu nad Francję. Prowadził sześć Spitfire`ów w celu atakowania lotnisk w Le Touquet i Cercy. Jego samolot został uszkodzony przez artylerię przeciwlotniczą. Postrzelaną maszyną nie dociągnął do wybrzeży Anglii i musiał wodować w Kanale La Manche. Jego skrzydłowy porucznik Zbigniew Kustrzyński widział dowódcę w żółtej meawestce unoszącego się na wodzie, około 20 km od wybrzeża. Zameldował przez radio jego pozycję i zmuszony tym, że kończyło się paliwo powrócił na lotnisko. Szybko zapadał zmrok i podjęte poszukiwania, także te z dnia następnego, nie skończyły się sukcesem. Przez wiele godzin serca jego towarzyszy i młodziutkiej żony targane były nadzieją. Była to jednak płonna nadzieja...



Świadkiem tych wydarzeń był pisarz Ksawery Pruszyński i opisał je w tekście „Squadron Leader Henneberg” . Dla mnie jest to unikalne świadectwo tamtych chwil i portret, który noszę w sercu. Oto krótki fragment:

„Wstajemy. Przedstawia się:
- Henneberg.
(...) Jeżeli kiedy pewien typ lotnika natrafił na swoją najdoskonalszą inkarnację, to chyba właśnie w tym człowieku, który, mając dwadzieścia kilka lat (w rzeczywistości miał wtedy 29 lat) jest jednym z asów polskiego lotnictwa, z ośmioma, czy dziewięcioma samolotami zestrzelonymi nad Wielką Brytanią, z funkcją squadron leadera słynnego dywizjonu, z polskim Virtuti Militari, najwyższym polskim odznaczeniem bojowym i wstążeczką angielskiego DFC.
Pochodzi ze znanej warszawskiej rodziny pochodzenia niemieckiego, jednej z tych wielu, co mimo terroru pozostała wierna swej polskości. (...) 
Pewnego rodzaju onieśmielenie, widoczne u tego człowieka w wyrażaniu się oględnym, małosłownym; może to wysoka funkcja w połączeniu świadomości młodego wieku tak na niego działa. I pewna, przysłonięta tą nieśmiałością pewność siebie. To nie jest właściwie pewność siebie taka, jaką spotykamy często u ludzi i która nas zawsze niepomiernie drażni, to całkiem co innego. Dla tego człowieka istnieje dziedzina, w której on obraca się jak wśród rzeczy dla siebie przyrodzonych i prostych. Dla nas ta właśnie dziedzina jest zaklęta i czarodziejska. 
 (...)
-Wszyscy wrócili?- pyta doktor młodego squadron leadera.
-Wszyscy – odpowiada tamten – w ogóle nikogo nie spotkaliśmy. (...)

- Bo tak właśnie jest- mówi mi squadron leader – jednego dnia przyjeżdża pan, siedzi pan z kimś przy stole podczas podwieczorku w messie. Wieczorem, do obiadu już go nie ma. W międzyczasie był lot, godzina tylko, ale to wystarczyło zupełnie.”

I tak właśnie było następnym razem. Dopiero co był między nim, trochę nieśmiały, poważny, ale pewny siebie. Wystarczyła godzina i usiedli do wieczornego obiadu bez niego. Dokładnie za miesiąc bez jednego dnia skończyłby 30 lat......


Cześć Jego pamięci.

Zdzisław Henneberg- z lewej, 24.10.1940r.




Dzidek - trzeci z prawej, 24.10.1940r.



Drugi z lewej, po dekoracji DFC, 15.12.1940


Z angielską matką chrzestną dywizjonu, 17.02.1941r.


Dzidek z lewej, z Cooperem i Urbanowiczem, 14.03.1941r.
Archiwalne zdjęcia w kopiach via Wojtek Matusiak.


Gdzieś tam w wodach Kanału La Manche...
(foto, Jacek Mainka)

środa, 1 kwietnia 2015

Radość niech w sercach zagości

Przez kilka godzin dzisiejszego dnia krążę pomiędzy kontaktem elektrycznym i roletami okiennymi. Co chwila aura się zmienia, to leje i wieje, to znowu wychodzi słońce i świeci mi w oczy. Dlatego zapalam światło, albo je gaszę i zasuwam rolety.

W moim życiu, na przestrzeni 54 lat (no, ba, ma się swoje lata :)), też taka przeplatanka – słońce na przemian z zawieruchą. I oczywiście, kiedy panuje piękna życiowa pogoda, to radość sama w sercu się rozpiera. Kiedy zaś siecze zimnym deszczem życiowych problemów, a nawet i nieszczęść prawdziwych, to buzia w podkówkę i mina niezadowolona. A czemuż tak się krzywisz, pytam sama siebie? I coraz częściej mi się udaje znajdować radosne chwile, nawet wtedy, gdy wiatr w oczy wieje, a na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą.

  



Wczoraj wracając wieczorem od fryzjera na przystanku autobusowym znalazłam przyklejony wiatrem do zalanej zimnym deszczem szyby święty obrazek z podpisem „Jezu ufam Tobie”.  Jak to dobrze jest ufać. Ufać w to, że wszystko jest możliwe. Bo dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet wstanie z martwych.

Mili moi – Blogowa Grupko Przemiła i Tajemniczy Czytelnicy, otóż nie tylko na zbliżające się Święta Wielkanocne życzę Wam prosto z serca mnóstwa powodów do radości i mocy płynącej z ufności. 


Beata , Kwa, kwa :) 
I jeszcze garść nieba:






Pięknego Świątecznego czasu Wam życzę :)))