niedziela, 20 listopada 2016

Odeszła najlepsza suczka




W piątek wieczorem 18 listopada 2016 roku odeszła nasza najlepsza suczka Dinga.






Adoptowaliśmy ją z psiego azylu w styczniu 2004 roku. Wydaje mi się, że te wspólne lata przeminęły bardzo szybko. Dobrze pamiętam naszą pierwszą wspólną noc, a już za nami ta ostatnia. 


Od czasu diagnozy choroby nowotworowej minęły dwa lata i trzy miesiące. Wtedy onkolog dr. Jagielski przewidywał maksymalnie pięć miesięcy życia. Jednak, na szczęście, bardzo się pomylił, bo to była bardzo dzielna suczka z wielką wolą życia. Pomimo tego, że w ogóle była pieskiem dość chorowitym mężnie stawiała czoła różnym dolegliwościom. Od trzech i pół roku, kiedy trzeba było usunąć wszystkie ząbki, z pyszczka zwieszał się języczek i wyglądała jeszcze bardziej rozczulająco. 

W ostatnich miesiącach wymagała szczególnie troskliwej opieki, ale była tak miłym i wdzięcznym psem, że nie było to dla nas trudnym obowiązkiem, ale skromnym rewanżem za  jej dobro, mądrość, piękność, a przede wszystkim miłość, którą nam okazywała. Żeby nie porzucając pracy zawodowej sprostać opiece nad nią, od trzech miesięcy wstawałam codziennie o czwartej rano. Podawanie leków, karmienie półpłynnym jedzeniem, pielęgnacja, nie mogły odbywać się w pośpiechu, trzeba było na to czasu. Nasz pokój dzienny zamienił się w zakład opiekuńczo leczniczy z całodobowym dyżurem. W dzień, podczas naszej obecności w pracy, odwiedzała ją „opiekunka zastępcza”, czyli dziewczyna naszego syna, studiująca nieopodal. To ona podawał jej środkowy posiłek. Ja wykorzystałam też resztę urlopu i zwolnienie lekarskie. Niestety pomimo naszej opieki i wysiłków weta stan jej zdrowia ostatnio bardzo się pogorszył. Nowotwór okazał się potworem, a możliwości ratowania jej się wyczerpały.

I w końcu nadszedł czas, kiedy byłam zmuszona podjąć tę najtrudniejszą decyzję o podaniu jej śmiertelnego zastrzyku. Wet nazywa to eutanazją, ale byłoby to eutanazją, jeśli to ona powiedziałaby mi, że już dłużej nie ma siły żyć. Niestety nie umiała mi tego powiedzieć, a więc ja musiałam zdecydować za nią.

W ten ostatni piątek powiedziałam jej, że wieczorem rozstaniemy się na zawsze i że umrze bez bólu po podaniu do żyły zastrzyku  z przedawkowaną narkozą. Wcześniej dostanie zastrzyk domięśniowy z lekką narkozą, po to, aby nie miała świadomości, że umiera. Ustaliliśmy też z naszym weterynarzem, że na dwie godziny wcześniej ostatni raz ją zbada i poda zastrzyk przeciwwymiotny. To dlatego, że pierwszy zastrzyk w procesie usypiania zwierzęcia, zwany premedykacją, często wywołuje torsje, a tego bardzo chcieliśmy uniknąć, aby nie przysparzać suńce dodatkowych cierpień tuż przed śmiercią. To był dobry pomysł.


Kiedy potem wieczorem przyszedł do nas wet nie podniosła się już ze swojego posłania na jego widok. Była bardzo spokojna, ale też bardzo zmęczona chorobą. Po podaniu śmiertelnego zastrzyku zasnęła szybko, spokojnie, cichutko. Wyglądała jakby spała. Odeszła nasza ukochana malutka najlepsza suczka Dingusia, Pusia, Tunia, Słoneczko, Laliczek, nasz Słodzik...

Pusieńkę pochowaliśmy na psim cmentarzu „Psi Los” w Koniku Nowym pod Warszawą. Do wspólnego grobu przyjęły ją dwa pieski mojej teściowej. To najweselszy cmentarz, jaki w życiu widziałam. Pełen kolorowych wiatraczków kręcących się na wietrze, zdjęć psów i kotów, pełen wzruszających słów wyrytych w kamieniach o tych najwierniejszych z wiernych, naszych czworonożnych przyjaciołach.



Nasz przedostatni dzień


I najsmutniejszy ostatni poranek.






Ostatnie zdjęcie w piątkowym słońcu.
Właśnie to było najsmutniejsze w ten dzień, że tyle rzeczy
zrobiłyśmy dla siebie ostatni raz :***


Dingusiowe miejsce ostatniego spoczynku.


Na psim cmentarzu w Koniku Nowym.


A tak było jeszcze rok temu. Właśnie taką ją zapamiętamy,
piękną, grzeczną, miłą, bardzo dzielną,
najlepszą suczkę  na świecie.


sobota, 10 września 2016

Też moje święto :)


Dziś miałam trzecią w ciągu ostatnich sześciu miesięcy wolną od dodatkowej pracy sobotę. Bo dziś było Święto 23 Bazy Lotnictwa Taktycznego w Mińsku Mazowieckim, połączone ze świętowaniem zakończenia pewnego niezwykłego programu, w którym miałam szczęście uczestniczyć. Program pod nazwą „Kosynierzy Warszawscy” stworzony przez Fundację Historyczną Lotnictwa Polskiego, polegał na namalowaniu na statecznikach współczesnych, myśliwskich samolotów MIG-29 podobizn wspaniałych pilotów słynnego polskiego dywizjonu myśliwskiego 303 „Warszawskiego”, który brał udział m.in w Bitwie o Anglię, w czasie II wojny światowej. Spadkobiercami tradycji lotniczych tego najsłynniejszego polskiego dywizjony lotniczego są piloci 23 BLT. Oficjalne przekazanie spuścizny dywizjony 303 przez tamto pokolenie w ręce żyjących w wolnej Polsce pilotów wojskowych z 23 Bazy Lotnictwa Taktycznego nastąpiło 17 maja 1996 roku, wraz z odsłonięciem pamiątkowej tablicy przez gen. Witolda Urbanowicz, najbardziej wsławionego w bojach dowódcy dywizjonu 303. 

A mnie przypadł w udziale zaszczyt pomagania przy namalowaniu na MIGu-29 o numerze 59 portretu majora pilota Zdzisława Henneberga. O moim niezwykłym genealogicznym bonusie pisałam w notce Wierzę w przeznaczenie. To dzięki Jance Rybównie, która wyszła za mąż za Stanisława Henneberga, to nazwisko pojawiło się w moim drzewie genealogicznym. 

Wciąż doskonale pamiętam tamten niesamowity, wrześniowy dzień sprzed czterech lat, kiedy wdrapałam się na MIGa-29 i cierpliwie wyklejałam szablon do portretu asa lotnictwa „Dzidka” Henneberga, jednego z dowódców dywizjonu 303. Opisanie tego niezapomnianego wydarzenia na blogu wciąż czeka w kolejce. I koniecznie muszę to zrobić.

A dziś razem z mężem, który mi wtedy towarzyszył i dokumentował fotograficznie każdy etap prac, dostaliśmy pamiątkowe dyplomy uznania i podziękowanie za udział w projekcie „Kosynierzy Warszawscy”, podpisane przez Dowódcę 23 Bazy Lotnictwa Taktycznego płk. Macieja Trelkę i Prezesa Fundacji Historycznej Lotnictwa Polskiego Roberta Gretzyngiera. 

Pamiątką po tym programie, oczywiście poza podobiznami słynnych pilotów na współcześnie latających myśliwcach, jest wydany kalendarz na rok 2017 ozdobiony zdjęciami samolotów „Kosynierzy Warszawscy”.

I już się kończy ten miły, lotniczy dzień. Były spotkania ze znajomymi, piękne pokazy lotnicze, kiełbasa z musztardą i gofry ze śmietaną, no i oczywiście przecudna, wciąż letnia pogoda. Takie moje wcale nie małe święto :) 

Pamiątkowe zdjęcie z mężem i z naszymi dyplomami :)


Dyplomy były w eleganckiej oprawie.


Piękna pamiątka. Jestem dumna :)

.
Obelisk na terenie 23 Bazy Lotnictwa Taktycznego
w Mińsku Mazowieckim




Okładka kalendarza


"Mój" Henneberg zdobi kartę z majem.


I wylądował....


A teraz kilka pamiątkowych zdjęć z września 2012 roku, kiedy wizerunek mjr. pilota Zdzisława Henneberga umieszczony został przez Roberta Gretzyngiera i Wojtka Matusiaka, z moją niewielką pomocą, na MIG-29 o numerze 59.









niedziela, 31 lipca 2016

Nie zapomnij o nas.


 „Tyle żyjemy, ile żyje pamięć o nas.” Jan Karski



Kilka dni temu przekonałam się, że prawie trzydziestoletni mężczyzna, który kilka lat temu zamieszkał w Warszawie, pracuje tutaj i wynajmuje mieszkanie, nie wie, co wydarzyło się w stolicy Polski 1 sierpnia 1944 roku. Przekonałam się na własne uszy i oczy. I trudno było mi w to uwierzyć.

Bardzo Was proszę opowiedzcie o Powstaniu Warszawskim swoim dzieciom, nauczcie je jakiejś powstańczej piosenki. Porozmawiajcie o Powstańcach i o ówczesnych mieszkańcach Warszawy ze znajomymi, z rodziną, z przyjaciółmi, współpracownikami, albo z sąsiadami. Jeśli możecie wywieście biało-czerwoną flagę, a wieczorem w oknie zapalcie świecę. Niech Oni znajdą też miejsce w Waszej modlitwie, albo w wieczornej zadumie. 

Bardzo Was proszę, nie zapomnijcie o Nich. Nigdy...


Tytuł tego wpisu „Nie zapomnij o nas” pożyczyłam od twórców pięknej akcji-zbiórki publicznej na rzecz budowy i renowacji miejsc pamięci oraz mogił powstańczych 1944 roku.



I znowu przypomnę Wam moich najbliższych, tych, którzy wzięli udział w Powstaniu Warszawskim. A właściwie powinno być tych zdjęć więcej, bo przecież byli tu w tym czasie również inni członkowie mojej rodziny, a los ludności cywilnej w Warszawie był może jeszcze bardziej tragiczny, niż tych, którzy walczyli w powstaniu.


Moi dziadkowie ojczyści: Hanka Sokołowska,
 sanitariusza w Zgrupowaniu Chrobry II, śmiertelnie ranna w brzuch
przy Dworcu Pocztowym 11 sierpnia 1944r.
Zmarła w nocy w szpitalu Powstańczym na ul. Śliskiej 51.
Zygmunt Sokołowski, zginął w okolicy Alej Jerozolimskich 123.
Pochowany na chodniku pod tym adresem.

Kpt. Mieczysław Sokolowski "Dakowski", brat dziadka Zygmunta.
Z-ca dowódcy Grupy Bema AK, odtworzonego w strukturach AK przedwojennego 1 DAK im. Bema.
1 sierpnia dowodził w gruncie rzeczy samobójczym atakiem
na niemieckie koszary przy ul. Podchorążych. Przeżył powstanie i wojnę.
Skazany na śmierć za działalność w WiN, rozstrzelany w wojskowo-ubeckiej katowni
(GZIW)na rogu ul. Chałbińskiego i ul. Oczki,  30 listopada 1946r.

Krysia Żółcińska - Łączniczka, pseudonim „Grażyna”.
W Powstaniu przy Komendzie Głównej AK – pułk „Baszta” – batalion „Karpaty” – kompania K -4 (łączność). Walczyła na Mokotowie, potem przejście kanałami na Śródmieście Południowe. Z Powstania wyszła z ludnością cywilną.

Włodzimierz Karlińskibrat wujeczny mojej babci Hanki. W Powstaniu Warszawskim był łącznikiem, pseudonim „Zbych”. Był harcerzem. Przydzielony do Grupy Północ  A.K.– zgrupowanie „Róg” – batalion „Gustaw” – kompania harcerska. Walczył na Starym Mieście. Poległ 13 sierpnia 1944 roku na ul. Kilińskiego w wyniku eksplozji zdobycznego niemieckiego „ciężkiego nosiciela ładunków”, przez ludność Warszawy zwanego czołgiem pułapką. Miał 15 lat. 



Janina Karlińska, bliźniacza siostra Włodka, zwana w rodzinie Ninką.  W Powstaniu była strzelcem, pseudonim „Kuna”. Oddział A.K. - I Obwód „Radwan”(Śródmieście) –WSSpoł. (Wojskowa Służba Społeczna). Walczyła w Śródmieściu. Wyszła z Powstania z ludnością cywilną. 

Prawie 200 tysięcy zabitych, tych, którym przyszło wtedy tu żyć i walczyć dziś cichutko prosi: nie zapomnij o nas... 


Mur Pamięci, Muzeum Powstania Warszawskiego 30.07.2016.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Wyparowała jak kamfora...



Robię sobie wyrzuty, że tak wyparowałam jak kamfora. Od połowy marca moja doba powinna mieć przynajmniej dziesięć godzin więcej. Spadło na mnie mnóstwo spraw, które muszę obsłużyć w czasie pozostającym poza pracą zawodową i poza „normalnym”, domowym życiem. Poświęcam im każde wolne popołudnie i każdy weekend. Nie odpoczywam i mało śpię. Dlatego też  tak mnie tu mało.

Na urlop wyjechałam także z poślizgiem, w poniedziałek tydzień temu, i tylko na jedenaście dni. Jak zwykle do Wilgi, jak zwykle z mężem i suczką. Nietypowo, bo w lipcu, a to nie jest mój ulubiony miesiąc na wakacje. I do tego ta ponura pogoda. Pochmurno, prawie nie ma słońca, nie ma dnia bez deszczu, i jak dla mnie, jest zimno. Nie podoba mi się taka aura.

Jak natrętna, gryząca mucha wciąż powraca myśl, że pozostawienie fachowców od remontu samopas i nadzorowanie ich pracy przez telefon nie jest dobrym rozwiązaniem, mąci mi spokój. No cóż, fachowcy przystąpili do pracy spóźnieni, nasz urlop niezamierzenie się przyspieszył, i tak obie rzeczy zbiegły się w czasie, ale nie w przestrzeni. Niestety. Mogłam jedynie w ogóle zrezygnować z wyjazdu, a to byłoby bardzo smutne. Czekać na następne dwa tygodnie urlopu cały rok? To już wolę tak, jak jest. I niech się dzieje, co chce.

Poza tym same plusy :) Nie muszę, jak co dzień, wstawać do pracy o 4.45. Obiad gotuje się sam, podstawia się pod nos i jeszcze nie trzeba po nim zmywać. Powietrze jest „mahoniowe”, jak mawiała moja Babiśka. Jest dużo czasu na głaskanie suczki po brzuchu. A nawet raz udało mi się polatać moim malutkim samolotem, zresztą pierwszy raz w tym roku. Czytam kryminał z lat 70-tych, piję bardzo niezdrowe cappuccino, tnę trykot z odzysku na paseczki i szydełkuję z „tasiemkowej” włóczki saszetkę na drobiazgi. Pamiętam jak w młodości cięło się wszystko, rajstopy, podkoszulki, poliestrowe materiały i szydełkowało z nich kolorowe dywaniki. Wtedy nic się nie marnowało. Wczasy w Wildze są swoistym wehikułem czasu, bo czas się tu zatrzymał na latach 70-tych. I to, w brew pozorom, też jest miłe :)

Najserdeczniej Was pozdrawiam, życzę miłego urlopowania, prawdziwie letniej, słonecznej pogody i wybaczcie, proszę, że tak zniknęłam bez słowa.

Kwa, kwa :)))









P.S.

Sieci w tym lesie prawie nie ma, poza tymi, co na okolicznych stawach rybnych nastawiają :( 

czwartek, 16 czerwca 2016

Miodek i powiększona rodzina





Zbieram i wciskam za pazuchę dobre zdarzenia, pozytywne emocje, małe i większe radości. Łatam podziurawioną skórkę mojego optymisty. 
To, co ostatnio spotkało mnie dobrego, miało swój początek... na tym blogu! Kiedy go zakładałam nawet nie przypuszczałam, że będzie to miało takie miłe „skutki uboczne” :)

Niedawno i niespodziewanie, musiałam rozporządzić mnóstwem rzeczy, które wcześniej należały do mojej Teściowej. Tylko kilka zostawiliśmy sobie z mężem na pamiątkę. I nie chodziło o to, że nie były nam potrzebne, albo się nie podobały, ale o to, że w naszym małym mieszkaniu w bloku nawet dla kolejnego pudła ze zdjęciami trudno znaleźć miejsce. Jak zatem myśleć na przykład o powieszeniu obrazu, który ma 150 centymetrów szerokości lub starej, dorożkarskiej lampy?

I kiedy tak patrzyłam na ten obraz namalowany przez Mamę mojego męża doznałam olśnienia, że przecież w blogosferze poznałam osobę, do której chatki taki malunek świetnie by pasował. Napisałam więc do przesympatycznej Marii z Pogórza, z bloga Nasze Pogórze i na pytanie, czy przygarnęłaby coś takiego, uzyskałam pozytywną odpowiedź. Naprawdę kamień spadł mi z serca, bo wiedziałam, że pójdzie w dobre ręce. I nie dość, że Maria wybawiła mnie z opresji, to jeszcze obdarowała swoimi najwspanialszymi delicjami: najprawdziwszym, złocistym, aromatycznym miodkiem od własnych pszczółek i niesamowitą marmoladką z różanych płatków! Kupuję sobie chałkę i codziennie raczę się tymi wspaniałościami. I co dnia się cieszę, że blogosfera, to nie tylko świat wirtualny, ale zupełnie realny świat sympatycznych, wrażliwych, otwartych i pomocnych ludzi. Bo tak naprawdę to miodek może być tylko słodkim dodatkiem do dobrego człowieka, którego nigdy bym nie poznała bez bloga.


Smakowitości piękne podane przez Marię :)
A ta szydełkowa serwetka na marmoladce, ach...
Cudownym działaniem tego bloga jest też odnajdowanie się moich zaginionych, albo nigdy nie poznanych, krewnych i powinowatych. Tą ścieżynką w Internecie trafiły do mnie dwie prawnuczki ukochanej siostry Julii Palmirskiej, czyli Anki Offmańskiej, najmilszego gościa w Wólce Prackiej. Nota bene obie panie dotąd same się nie znały. Tutaj odnalazł mnie prawnuk mojej Janki Rybówny i to od niego dostałam kopię jej pamiętnika, którego fragmentami z wielką radością dzielę się z Wami. 

Kilka miesięcy temu, dzięki wpisowi o sentymentalnej podróży do Konstancina, odnalazła mnie zupełnie bliska rodzina, to znaczy siostrzenica mojej Babiśki, z dziećmi i wnuczkami. Jakoś tak rodzinne ścieżki rozeszły się, poplątały i już nie mogliśmy trafić do siebie :(  I żeby zdarzył się taki cud, trzeba było tej mojej opowieści o konstancińsko-chyliczkowsko-skolimowskich korzeniach ze strony Mamy i oczywiście tego, żeby ktoś z rodziny to przeczytał, napisał wiadomość na FB i naszej wspólnej chęci spotkania i poznania się po latach. 

Kiedyś były wielkie rodziny i pomimo braku telefonów, internetów i innych takich ułatwień, miały ze sobą stały kontakt, spędzały ze sobą czas. A dziś mijamy się na ulicy nawet nie wiedząc, że to nasze kuzynostwo. Tak, tak, mój brat od kilku lat pracuje z jedną z tych odnalezionych kuzynek w jednej firmie, nieomal biurko w biurko! Znają się, rozmawiają, a dotąd nie wiedzieli, że ich babcie były rodzonymi siostrami!  

I jestem teraz szczęśliwą „posiadaczką” rodziny powiększonej nagle o dziewięć sympatycznych, po prostu fajnych osób. W ostatnią sobotę spotkaliśmy się w szesnaścioro, w plenerze na zapoznawczym ognisku. Było CUDNIE :))) A najbardziej zaskakujące jest to, że chociaż poza siostrzenicą mojej Babiśki, żadnej z tych osób nie znałam, to czułam się tak, jakbyśmy znali się od dawna. I od dawna lubili :) Seniorki naszych dwóch rodzin były chyba szczególnie wzruszone. I dzięki temu mam też „nowe” najmłodsze dzieciątko w rodzinie. To jest taka słodka, pogodna, ufna kruszynka. Już niedługo napiszę Wam więcej o naszej Polusi, bo to niezwykłe dziecko...

No i sami powiedzcie, jak tu nie kochać blogowania ???



Dzieciaki grały w piłkę, wszystkie trudnouchwytne:)



Sezon na kolorowe zachody słońca w pełni:)

Zapraszam też do lektury:
Sentymentalna podróż- Konstancin


sobota, 4 czerwca 2016

Po burzy...




Jak po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój, tak i moje serce powoli napełnia się światłem tego słonecznego czasu. Z wolna wracam do uśmiechu, a podeptany optymista coraz śmielej patrzy w oczy pesymiście. 


Przez ostatnie bez mała trzy miesiące przeżyłam bardzo wiele trudnych zdarzeń, a moje zranione serce zatopiło się we łzach. Krople łez zniekształcają obraz, pozbawiają ostrości i kolorów, są jak zasłona, przez którą trudno dostrzec właściwą drogę. 

A jednak noc ustępuję przed jasnością dnia, a po burzy przychodzi spokój...

W tym trudnym dla mnie okresie dostałam nie tylko ciosy poniżej pasa, ale też wsparcie od ludzi mi życzliwych. Także od Was, moich miłych Czytaczy. To jest wzruszające. Znajdowałam też, a może przede wszystkim, oparcie w wierze, a Dobry Bóg znów wyciąga rękę, prostuje moje ścieżki. Upadłam, ale wstaję.

I choć jestem bardzo zmęczona, bo od wielu tygodni nie miałam ani jednego wolnego weekendu i większość czasu spędzam poza domem, to zebrałam w sobie siły, aby skoro świt wyruszyć na jednodniową wycieczkę do Wrocławia. Do tej podróży zaprosił mnie brat i jego dzieci. Spędziliśmy razem naprawdę dobry czas. Bardzo jestem im za to wdzięczna. 

Nie wiem, czy inni ludzie tak mają, ale kiedy unoszę się nad ziemią, to małe stają się nie tylko domy i samochody, ale również problemy. To inna perspektywa i inny horyzont. Jestem wtedy bliżej słońca... 













P.S. 1
A w domku takie kacze powitanie Kaczki, po bardzo dalekiej, jak na tę kaczkę, podróży.

P.S. 2
Fajnie jest odwołać swoje pożegnanie, stwierdzając (który to już raz?), że nigdy nie należy mówić „nigdy” :) I powracać do wiary w to, że jest się wystarczająco.