poniedziałek, 28 lipca 2014

W Warszawie powstanie będzie.


Moi dziadkowie : Hanka i Zygmunt Sokołowscy, Warszawa, lata 30-te XX wieku


































A w Warszawie powstanie będzie niebawem. O tym, tamtego lata w czterdziestym czwartym, wiedzieli wszyscy w mojej rodzinie. Tak jak w wielu innych warszawskich rodzinach. Niby cicho, sza, w głębokiej konspiracji, a jednak wiedzieli. W naszej rodzinie to Mietek – w końcu kapitan – zarządził, żeby dzieci i kobiety wyjechały z miasta przed powstaniem. On wiedział, że będzie ciężko. I niebezpiecznie. Śmiertelnie niebezpiecznie.



Władek wysłał żonę Ludomirę z małą Janką aż do Buska Zdroju. Dzieci od Zygmunta pojechały do koleżanki mamy ze studiów, do podwarszawskiej Podkowy Leśnej. Oczywiście Hanka i Zygmunt uparli się, aby zostać – jak tu zostawić mieszkanie i wytwórnię na pastwę losu? Jak zostawić sąsiadów, przyjaciół, rodzinę? Przecież każda para rąk może być potrzebna, a głowa chemika Zygmunta przydatna tym bardziej.
Żona Mietka, Jolka, została po prostu „po wojskowemu” odesłana do Wólki Prackiej i bez gadania musiała rozkaz męża wypełnić. 

Wiadomo, zostali ci, którzy nie wyobrażali sobie, że mogą postąpić inaczej...



Dziesiątki lat później, ja – wnuczka powstańców – jak zwykle w wakacyjnym czasie balansuję pomiędzy radością i dopadającym serce smutkiem. Między śmiechem – kiedy nie pamiętam – i łzami, nad którymi często nie umiem zapanować, gdy wspominam, czytam, oglądam...


Kiedy jest ciepło, świeci słońce, a na ulicach Warszawy mijam opalone, roześmiane dziewczyny i wysportowanych, zadowolonych chłopców, aż trudno mi uwierzyć, że kilkadziesiąt (a w tym roku dokładnie 70) lat temu właśnie tutaj To się wydarzyło. Oni-Tamci- też Moi – jak ci dziś byli młodzi i opaleni i tylko może rzadziej się śmiali. A z nimi wszyscy inni: nie tylko młodzi, też dzieci, starcy i ludzie w sile wieku, żołnierze podziemnej armii i cywilna ludność Warszawy.


Wszyscy mieli jedno marzenie: żyć wreszcie w wolnej Polsce. Już nie mogli się doczekać.
 Wyobrażam sobie, że z pragnieniem wolności po prawie pięciu latach niemieckiego terroru, jest tak jak z pragnieniem na pustyni. Kiedy usychasz wśród gorącego piachu, a usłyszysz daleki szmer wody ze źródła wydaje się, że z pragnienia nie wytrzymasz ani chwili dłużej. Rozumiem, że nie mogli już dłużej czekać. Umierali z tęsknoty za wolnością. Wydawało się, że jest na wyciągnięcie ręki... 


Zostali więc w Warszawie. 
A z nimi były warszawskie domy, kamienice, kościoły, ulice i parki. I Wisła. I zwierzęta, które tu mieszkały, a przecież tylko ptaki mogły stąd uciec. 


Dziś, kiedy zbliża się 1 sierpnia - dzień wybuchu Powstanie Warszawskiego chcę przypomnieć Tych, o których ja nigdy nie zapomnę. Tak bym chciała, żeby ta pamięć nie była tylko moją, rodzinną.



Moi warszawscy Powstańcy.

Ojczyści Dziadkowie:
Hanka i Zygmunt, około 1933 roku, Warszawa.
To zdjęcie było z dziadkiem, kiedy zginął - pochodzi z tzw. depozytu ekshumacyjnego.

























         




Babcia -
Hanna Ewelina Sokołowska. Urodzona 9 stycznia 1913 roku w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim miała pseudonim „Isia”. Sanitariuszka. Przydzielona do A.K. I Obwód „Radwan” (Śródmieście) – zgrupowanie „Chrobry II” – I batalion „Lecha Żelaznego”- 3 kompania pod dowództwem Bryma – „Zdunina”. Ciężko ranna 11 sierpnia 1944 roku w brzuch i w udo przy Dworcu Pocztowym usytuowanym w kwadracie ulic: Al. Jerozolimskie, Żelazna. Chmielna i Miedziana. Na skutek odniesionych ran zmarła w nocy z 11 na 12 sierpnia w szpitalu polowym na ul Śliskiej 51 Z moim dziadkiem mieli troje dzieci: Ewę, Krzysia i mojego ojca Rafała.
Hanka , moja babcia około 1932/33 roku.





































Dziadek – Zygmunt Sokołowski. Urodzony 27 lutego 1912 roku w Nieżynie na terenie dzisiejszej Ukrainy, kiedyś w obszarze I Rzeczpospolitej. Zginął w Powstaniu Warszawskim, najprawdopodobniej niedługo po śmierci swojej żony  w Alejach Jerozolimskich 123, nieopodal Pl. Zawiszy.


Zygmunt Sokołowski, około 1933 roku, Warszawa































Z rodziny mojej babci Hanki w Powstaniu wzięło udział jej rodzeństwo wujeczne – (bliźnięta brata mojej prababci Jadwigi z Karlińskich).


Włodzimierz Karliński
, urodzony 11 kwietnia 1929 roku w Warszawie. W Powstaniu Warszawskim był łącznikiem, pseudonim „Zbych”. Był harcerzem. Przydzielony do Grupy Północ  A.K.– zgrupowanie „Róg” – batalion „Gustaw” – kompania harcerska. Walczył na Starym Mieście. Poległ 13 sierpnia 1944 roku na ul. Kilińskiego w wyniku eksplozji zdobycznego niemieckiego „ciężkiego nosiciela ładunków”, przez ludność Warszawy zwanego czołgiem pułapką. Miał 15 lat. 



Janina Karlińska, bliźniacza siostra Włodka, zwana w rodzinie Ninką. Data urodzenia taka sama. W Powstaniu była strzelcem, pseudonim „Kuna”. Oddział A.K. - I Obwód „Radwan”(Śródmieście) –WSSpoł. (Wojskowa Służba Społeczna). Walczyła w Śródmieściu. Wyszła z Powstania z ludnością cywilną. 



Mieczysław Sokołowski starszy brat dziadka Zygmunta. Urodzony 13 listopada 1908 roku w Nieżynie na Ukrainie. Był zawodowym żołnierzem (artyleria konna). Od jesieni 1942 r. zastępca dowódcy zgrupowania „Bema”, awansowany do stopnia kapitana. W Powstaniu: V Obwód (Mokotów) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej – 1. Rejon – 1. Dywizjon Artylerii Konnej im. Bema. Po nieudanym ataku na koszary 1.dak przy ul Podchorążych przeprowadzonym 1 sierpnia w godzinie „W”, w nocy 2/3 sierpnia 1944 roku wyszedł z miasta z resztkami zgrupowania docierając do lasów chojnowskich, gdzie od 07.08.1944 z rozkazu komendanta Okręgu Warszawskiego AK był dowódcą oddziału ochrony zrzutów lotniczych.
kpt. Mieczysław Sokołowski - mój stryjeczny dziadek-
czyli brat dziadka Zygmunta. Około roku 1938, Warszawa





































Krystyna Żółcińska siostrzenica mojego dziadka Zygmunta. Urodzona 14.04.1925 roku. Łączniczka, pseudonim „Grażyna”. W Powstaniu przy Komendzie Głównej AK – pułk „Baszta” – batalion „Karpaty” – kompania K -4 (łączność). Walczyła na Mokotowie, potem przejście kanałami na Śródmieście Południowe. Z Powstania wyszła z ludnością cywilną.
Krysia Żółcińska, siostrzenica mego dziadka Zygmunta - 1943r.,
Na rok przed powstaniem.





































W dalszej rodzinie - spowinowaconej poprzez brata mej prababki dr. Władysława Palmirskiego - ale utrzymującej przed i w czasie wojny serdeczne kontakty z rodziną Sokołowskich udział w Powstaniu wzięli:

Wojsław Zaborski, inżynier rolnictwa. Urodzony w Warszawie 22.12.1893r. W Powstaniu w IV Obwodzie A.K. „Grzymała” – Ochota - Walczył na Ochocie. Zginął w obronie tzw. Reduty wawelskiej na ul. Wawelskiej 60.



I jego syn - Lech Zaborski – Urodzony 01.07.1922 roku w Warszawie. Pseudonim „Wacław”. Stopień kapral – podchorąży. Oddział: AK, Zgrupowanie „Radosław”, pułk „Broda 53” – najsłynniejszy chyba batalion „Zośka” i 2 kompania „Rudy”. Szlak bojowy w Powstaniu: Wola – Stare Miasto – kanałami do Śródmieścia – Górny Czerniaków. I szlak też najtrudniejszy… Wyszedł z Powstania z ludnością cywilną. 



W Powstaniu Warszawskim „zginęła” także kamienica przy ulicy Koszykowej 23, która jako spadek po dr Wł. Palmirskim była współwłasnością rodzin Zaborskich, Strąkowskich i Sokołowskich. Właściwie to przetrwała Powstanie w dość dobrym stanie, ale tuż po jego upadku Niemcy zrównali z ziemią nieparzysta stronę ul. Koszykowej od nr 3 do 27. Tak, żeby kamień na kamieniu nie pozostał. 



Do niepowetowanych strat dokładam jeszcze wszystko to, co pozostało w wojennym mieszkaniu dziadków na ulicy Filtrowej 62, a przepadło bezpowrotnie, gdy kamienicę najpierw splądrowali, a potem spalili barbarzyńcy z RONA. Zniszczyli wszystko: rodzinne pamiątki, dokumenty, a przede wszystkim zdjęcia, tak żeby nawet pamięć kolejnych pokoleń nie miała się na czym wesprzeć.



W tych dniach jestem cicho zadumana przy Powstańcach. Jestem przy Nich bez ocen, bez dywagacji, czy było warto. Wiem, że nie do mnie należy wartościowanie ich decyzji, ich udziału i przeżyć. I choć ta historia wplata się w konsekwencji w życie mojego ojca, a potem w moje życie, nie mnie to osądzać. Cena była bardzo wysoka.
Sama nie wiem, co bym zrobiła będąc na ich miejscu, bo nigdy nie mogłabym na tym miejscu być. Nie wiem, ale serce podpowiada, że poszłabym z nimi...
Jedyne, co mogę dla Nich zrobić 
na pewno to PAMIĘTAĆ.



Czytaj też:

.Zobaczyć Powstanie Warszawskie.

wtorek, 22 lipca 2014

Dwa światy, jedno słońce



Wstaję w moim świecie, w którym świeci słońce. Co rano pędzę do pracy. Windą w dół i kilka stopni. Teraz szybkim truchtem, zanim światło zmieni się na czerwone. Upał już pełza, zwyciężył poranne orzeźwienie. Jeszcze kilka metrów i zbiegam po schodach do podziemnego tunelu.

Na peronie ludzi mniej niż w innych porach roku. Lato wygnało wielu z miasta na wakacje. Nadjeżdża pociąg metra pchając przed sobą tuman zimnego powietrza. Przyjemny chłód zakręca moją sukienką i rozwiewa włosy. Znowu chwalę metro za wygodę.

Drzwi rozsuwają się i siadam w zacisznym miejscu. Okulary trafiają na nos, książka na kolana. Teraz to wspomnienia z Powstania Warszawskiego z 1944 roku, napisane przez kolegę mego teścia, czyli „Tędy przeszła śmierć” Bronisława Trońskiego. Autor był żołnierzem zgrupowania pułkownika Leśnika. Dowodził plutonem, 11 sierpnia został ranny w nogę.
Słyszę głos spikera: „Następna stacja - Stokłosy”. Zanim skończy brzmieć komunikat opuszczam swój świat.




3 sierpnia, ulica Elektoralna –
Nastrój ulicy przypominał nieustające święto. Nigdy nie zapomnę rozradowanych spojrzeń, które nam towarzyszyły, gdziekolwiek byliśmy, słów pełnych zachęty i nadziei. ... Obstępowano nas ze wszystkich stron, dotykano broni, zapraszano do mieszkań. 

4 sierpnia – Wola – Łuny pożarów wywołane bombami zapalającymi pokryły ciemniejące niebo Z palących się domów podobnych do wielkich pochodni ludzie wyciągali dobytek. Wyrzucano z okien pościel, ubrania, a nawet meble. ....



5 sierpnia – Wola  – A gdzie chłopaki? – zapytałem. – Poszli z Bolkiem na patrol. Szkopi podobno cholernie nacierają na Wolskiej. Pożary przysłoniły niebo, że słońca nie widać. ...


11 sierpnia przy Dworcu Gdańskim – ... przywarłem do muru i jeszcze raz desperacko szarpnąłem za „sten” ... Szkopi odpowiedzieli pojedynczymi strzałami. ...  poczułem, jak mnie coś delikatnie drasnęło po bucie. Poderwałem się znowu i dopadłem drzwi hali. ...Zrobiło mi się słabo. Poczułem, że prawa stopa pływa w bucie. Przeszył mnie ostry, przejmujący ból. Osunąłem się na nosze pozostawiając po sobie dużą kałużę krwi, która szybko wsiąkała w ziemię. „A więc jestem ranny, nie będę już mógł walczyć!”





Odrywam na chwilę oczy od kartki, bo coś ściska mnie za gardło. Do uszu dobiega zupełnie wyraźnie głos spikera: „Stacja Dworzec Gdański – możliwość przesiadki do pociągów podmiejskich...” I oto jestem w tym samym miejscu, w którym niemal równo 70 lat temu ranny został podchorąży Bronisław, pseudonim „Jastrząb”. Siedzę wygodnie w wagonie metra i nikt do mnie nie strzela. Jak zwykle jadę do pracy. Lecz kiedy tylko zaczynam czytać znowu przenoszę się do tamtego świata.



12 sierpnia zajezdnia tramwajowa przy ulicy Stawki: Wkrótce zjawiła się niespodziewanie Iza. ... Wszyscy już wiedzieli o wypadkach na Muranowie, ale dopiero od niej usłyszeliśmy, że cała dzielnica muranowska przypomina płonący Rzym, a droga do remizy usłana jest trupami. Ugryzła się w język, że za dużo powiedziała, bo oblepiły ją przerażone spojrzenia rannych.



15 sierpnia – Stare Miasto: W schronie panował zaduch. Nie było czym oddychać. Odór nieopróżnianych kubłów przesiąkał ubranie. Pełno było uchodźców z innych dzielnic, ludzi bezdomnych o zielonych twarzach i zapadniętych policzkach, którzy wszystko stracili...



19 sierpnia – Stare Miasto – Męczyła mnie zmienność nastrojów, która nas ciągle owładała. Chwytaliśmy się każdej lepszej wiadomości jak tonący brzytwy.



27 sierpnia – Państwowa Wytwórnia Papierów Wartościowych na ulicy Sanguszki: Zaczęło nas męczyć pragnienie. Studnia została rozbita. Od brudu lepiły się ubrania. W zwojach bandaża znalazłem wszy. ... Znaliśmy już wszystkie szczegóły dzisiejszych walk, ale nie sądziliśmy, że jest aż tak źle. ...  Żołnierze taszczyli pudło czekolady. Szkoda, że żołądka nie można wypełnić na zapas...



7 września Stare Miasto – Szykowaliśmy się do wymarszu.... Na ulicy ogarnęła nas wrzawa walki. Detonacje bomb były tu głośniejsze. Gęste chmury dymu i ognia wzbijały się w niebo znad zbitej masy zabudowań. Ze wszystkich stron dochodziły odgłosy strzałów. Żołnierze, sanitariuszki, cywile przebiegali chyłkiem wzdłuż murów domów. ...



23 września Czerniaków ulica Wilanowska: Na wpół przytomni leżeliśmy na łóżku przez cały dzień. Nagrzane od pożarów ściany, kompletne wyczerpanie wprowadziły nas w stan zamroczenia. Pragnienie paliło wnętrzności. Głód ssał i jątrzył. ... 




Jak z innego świata znowu dochodzi do mnie głos spikera: „Następna stacja – Stare Bielany”. Odrywam wzrok od pożółkłej kartki książki. Chowam okulary i swoją lekturę do torby. Wstaję. Metro zwalnia i w końcu zatrzymuje się na peronie. Drzwi otwierają się z cichym łoskotem. Idę w kierunku schodów. Stuk, stuk, stuk, stukają obcasy. Wsłuchuję się w miarowy rytm kroków dziewczyny, która wspina się po schodach przede mną. Po chwili mijam automatycznie rozsuwające się drzwi stacji metra. Wychodzę na zalaną słońcem ulicę Kasprowicza. Znowu jestem w swoim świecie. To inny świat i tylko słońce to samo.


Dzięki Bogu, że nie przyszło mi żyć tu WTEDY. I jak mi dobrze TU i TERAZ.

To WYSTARCZAJĄCO dobry powód by być naprawdę szczęśliwym.  I nie przeszkadza mi to, że niektórzy nazywają takie myślenie „negatywną teorią szczęścia”.
 A jeśli nie widzę słońca, to tylko dlatego, że schowało się za chmury.



Tekst napisany kursywą pochodzi z książki Bronisława Trońskiego pt. „Tędy przeszła śmierć”, wydanie I – 1957r. Dedykację dla mojego teścia 
autor napisał 23 lutego 1957 roku.

Książka Pana Trońskiego jest w moim przekonaniu najbardziej obiektywnym obrazem tamtych dni jaki czytałam dotychczas






Czytaj też:
Zobaczyć Powstanie Warszawskie

czwartek, 17 lipca 2014

Jedyny taki Dziadziuś. Korzenie cz. 6


Mój Dziadek Jan Rychłowski, około 1937 roku, Warszawa

Mój dziadek Jan Rychłowski był jedyny nie tylko dlatego, że robił takie miny i w ogóle miał poczucie humoru. Był jedynym dziadkiem, którego rzeczywiście znałam, bo ten drugi dziadek (ojczysty) zginął w Powstaniu Warszawskim. Przede wszystkim jednak był jedyny dlatego, że z własnego wyboru, stał się ojcem dla mojej mamy i w konsekwencji dziadkiem dla mnie, choć jak to by ktoś powiedział, nie był nim „genetycznie”. Moja babcia chciała zapomnieć o swoim pierwszym mężu, a moja mama zawsze mówiła, że to „Jasiek” był jej prawdziwym ojcem i jedynym jakiego miała. Dziadek Jasiek był naprawdę dobrym człowiekiem, moją babcię, mamę i mnie obdarzał szczerą miłością i troską. 


Dziadek znał się z moją Babiśką kilka lat, ale z przerwą na wojenny pobyt w obozie i potem jeszcze dwa lata po wojnie nie było go w Polsce. Był od niej starszy o 21 lat, a to bardzo dużo. I mimo takiej różnicy wieku kochali się i szanowali. Myślę, że dziadek też trochę imponował mojej babci dojrzałością życiową, a może nawet swoją „bujną” przeszłością. W 1948 roku byli już małżeństwem, ale nie znam dokładnej daty ślubu. Mam taki list dziadka do mojej mamy, kiedy wyjechała z domu na kolonie letnie, w 1953 roku. Jak twierdził nie lubił pisać listów, ale jak już pisał to od serca. Cytuję go w całości, bo w dobie mejli i esemesów nikt już chyba takich listów nie pisze:


„Moje Ty kochane Maleństwo!

Korzystając z okazji chcę i ja skreślić kilka słów. Kochanie cieszy mnie niezmiernie, że interesujesz się i troszczysz o nas, nie mniej i my odwzajemniamy się Tobie. Niezmiernie mnie ucieszył Twój list, w którym donosisz, że już w niedzielę będziesz w Warszawie, a tym samym u nas. Nie wyobrażasz sobie jak smutno i głucho zrobiło się po Twoim wyjeździe do Świnoujścia. I chciałbym słowami Kochanowskiego zacytować zdanie „wielkie nam spustoszenie w sercach zrobiłaś tym wyjazdem swoim”, lecz musieliśmy sobie wytłumaczyć, że to dla Twego zdrowia. Chcę jednocześnie sprostować, że wiersz Kochanowskiego trochę inaczej brzmiał, a ja go trochę przekręciłem, lecz to wszytko nie ważne, grunt, że już wracasz, i znów zaczniesz szczebiotać i znów będziesz mi przeszkadzać słuchać komunikatów, lecz mi z tym wszystkim tak dobrze z Wami. Kochana Jolu! Korzystaj z tych ostatnich godzin pobytu w Świnoujściu, opalaj się, odżywiaj się dobrze, tak by Ci przybyło 5 klgr. Kochanie, chciałbym jeszcze dużo pisać, lecz zmęczenie mi nie pozwala, dopowiemy sobie jak wrócisz, dobrze? Widzisz sama po moim pisaniu, że jestem zmęczony, gdyż ręka ledwo się porusza. Jeszcze o jedno Cię proszę w drodze bądź ostrożna i nie wychylaj się przez okno Kończąc całuję Ciebie poniezliczone razy. Twój kochający ojciec Jasiek”.


Są w liście słowa, które oddają jego prawdziwe odczucia: „lecz mi z tym wszystkim tak dobrze z Wami”. Zanim ożenił się z moją babcią wziął udział w trzech wojnach, a w przerwach między wojaczką wiódł równie interesujące życie. Wydaje mi się, że to ostatnie wojenne i obozowe przeżycia dziadka zmieniły jego pojmowanie życia jako takiego. Pewnie jak wielu ludzi po wojnie. Pragnął stabilizacji i miłości – i już niczego więcej. I choć było im ciężko finansowo, bo dziadek w biurze nie zarabiał dużo, a Babiśka szyciem też niewiele mogła dorobić – to jednak byli szczęśliwi. Ludzie wtedy po prostu byli ubodzy, a przynajmniej większość i potrafili się cieszyć drobiazgami. Mama wspominała jak dziadek przynosił z pracy niezjedzone tam przez siebie cukierki imieninowe – zawsze dwa – jeden dla mamy a drugi dla Babiśki.


Pamiętam jak śpiewał rosyjskie romanse i to jak udawałam, że rozmawiam z nim po „rosyjsku” wymyślając dziwaczne wyrazy. Kiedy odszedł na zawsze miałam 6 lat. 

Nie od razu dowiedziałam się skąd dziadek tak dobrze znał język rosyjski, ale o tym... następnym razem.

Czytaj też:
.Moja babcia Czarodziejka.
.Jedyna taka Babcia.
.Pożegnanie z Ojcem
.Wystarczająco ważne korzenie.

sobota, 12 lipca 2014

Moja Babcia Czarodziejka. Korzenie cz. 5.



Babiśka – maja najukochańsza babcia – dokąd tylko starczało jej sił była Czarodziejką. Tak właśnie od małego dziecka ją postrzegałam. W jej zdolne ręce składałam swoje dziewczyńskie marzenia. 


Marzyłam o fartuszku do przedszkola, ale nie zwyczajnym – tylko, żeby był zaczarowany. I Babiśka uszyła mi fartuszek, którego zazdrościły mi inne dzieci. Był szafirowy i z przodu miał dużą kieszeń w kształcie domku. Domek miał dwoje wyhaftowanych okien i drzwi z klameczką. Spadzisty dach domku był jednocześnie klapką, która zamykała kieszeń. Daszek zwieńczony był solidnym kominem, z którego unosił się haftowany dym. Do tego jeszcze słoneczko i biała chmurka. Fartuszek był piękny do czasu, aż wpakowałam do kieszonki gotowane buraczki z obiadu. Kiedyś w przedszkolach zmuszano dzieci do jedzenia, a ja byłam pomysłowym niejadkiem.


Babiśka odkąd przyszłam na świat mościła mi go rzeczami uszytymi i wydzierganymi przez siebie. Pierwsze koszuleczki, kaftaniki i czapeczki dla noworodka, no i obowiązkowo becik do wózka.

 


Kiedy nauczyłam się chodzić uszyła mi jednoczęściowy kombinezon w „panterkę”. Opowiadała mi potem, że wszyscy się za mną oglądali. W dzisiejszym świecie pełnym przepięknych, kolorowych ciuszków dla dzieci i dostępnych za naprawdę nieduże pieniądze, takie ubranka z zamierzchłej epoki mogą wydawać się nieciekawe. 

Kiedy oglądam stare fotografie zawsze pamiętam, że urodziłam się ledwie 16 lat po wojnie i że to ciągle były ciężkie czasy dla Polaków na dorobku. A Warszawa, miasto nieomal zrównane z ziemią przez Niemców w czasie i po Powstaniu Warszawskim, również na moich oczach, odbudowywała się z mozołem.



 
1963r. na warszawskiej Woli. Gdzieniegdzie okolone płotami domki
jeszcze przedwojenne - tu zaatakował mnie ...kogut. A nieopodał
budowano nowe osiedla mieszkaniowe (okolice ul. Złocienia)

Ja z parasolką, obok ta sama sukienka rok wcześniej:)


W tych trudnych latach Babiśka zwykle starała się przyozdobić szyte dla mnie sukieneczki jakąś pasmanterią, czy choćby stebnówką w kontrastowym kolorze, a czasem cieniutką lamówką. Sukienki, spódniczki, spodnie, piżamki i paltka szyła zawsze „na wyrost”. Widać to wyraźnie na zdjęciach jak wyrastam z niektórych rzeczy. Czasem, tak jak palto „misiek”, które najpierw nosiła moja mama, potem przerabiała dla mnie. Oczywiście Babiśka ubierała też moją mamę.


Na lewym - mama w "miśku". Na prawym - ja w przerobionym "miśku".
Mama trzyma naszego psa Beja. Żoliborz (może 1971r), tzw. górki
Lelewela, w tle ul. Mickiewicz





Okazją do strojenia się były bale karnawałowe urządzane w przedszkolu, a potem w szkole.

W przedszkolu, ja z lewej, sukienka biała w czerwone groszki,
z połyskiem. Na głowie czerwony :diabełek" z
krepiny.

Przedszkole, przy ul Sierpeckiej, koło Teatru "Komedia"
czynne do dziś. Ja w białej sukience w drobne pomarańczowe
groszki - pierwsza para.

 Pamiętam taki bal w pierwszej klasie podstawówki. Babcia uszyła mi białą bluzkę z falbankami (praktycznie - żeby można było ją wykorzystywać do szkolnego stroju galowego) a do tego długą do kostek suto marszczoną spódnicę i fikuśny kapelusik z tego samego co spódnica materiału. Kiedy przymierzyłam ten strój bardzo mi się podobało, że spódnica kręci się jak u tych tancerek z zespołu „Mazowsze”. Pamiętam, że zawsze kiedy zakładałam uszyte przez babcię sukienki zaczynałam się kręcić się wokół własnej osi – bo najważniejsze było, czy się ładnie kręci. Ta była długa i świetnie się kręciła Jednak mój dobry humor prysł, gdy zobaczyłam „cudne” suknie moich koleżanek z klasy – tamte były tiulowe, albo „firankowe”, albo przerobione z sukienek komunijnych. Na głowach plastikowe stroiki lub tekturowe korony obsypane brokatem, a nie jakiś tam kapelusik. 
Bal w Domu Kultury, ul. Próchnika. Styczeń 1969r. Ja w kapelusiku.

Dopiero po latach zrozumiałam znaczenie często przywoływanego przez Babiśkę powiedzenia: „ma gust koperkowy w kratkę”. Moja babcia szyła proste, eleganckie ubrania, w stonowanych kolorach, idealnie skrojone, z gustownymi dodatkami. Nie lubiła tandetnego przepychu ozdób; ceniła materiały dobrego gatunku.

Do zwykłego, granatowego, szkolnego fartucha (kto jeszcze pamięta, że do szkoły chodziło się obowiązkowo w takim stroju?) zrobiła mi kilka oryginalnych białych kołnierzyków. Były wydziergane na szydełku, a kilka uszyła z atłasu i ozdobiła misternie wyciętą koronką. Jeszcze inne były połączeniem materiału i szydełkowego wykończenia. Jedno było pewne – żaden nie miał sobowtóra.


Doskonale pamiętam to uczucie niepokoju i podszytego ciekawością oczekiwania na „zamówioną” przez mnie rzecz. Na przykład kiedyś – miałam może 9 lat – bardzo chciałam mieć na zimę ciepłe spodnie „dzwony”. Babiśka wybrała dość gruby, wełniany materiał w bordo-szarą kratkę, który po prawej stronie miał miękki meszek. Wydawał się przez to puszysty. Dostałam te spodnie niedługo przez Świętem Zmarłych i prawie się modliłam, żeby już zrobiło się zimno. I spełniło się moje życzenie – 1 listopada tamtego roku spadł pierwszy śnieg i naturalnie mama wystroiła mnie w nowe, zabójczo na dole rozszerzane spodnie. Na cmentarzu duma buchała ze mnie i nosem i ustami…, a może to była para na mrozie.J

Wielu z uszytych przez Babiśkę rzeczy nie ma zdjęciach. Zachowały się jednak w mojej wciąż wdzięcznej pamięci. Ileż to dobrych uczuć, ile radości miałam patrząc pierwszy raz na to, co specjalnie dla mnie zrobiły spracowane ręce babci. Ileż zachwytów i uniesień serca wywoływały we mnie te fatałaszki, które były nieoczekiwane, takie prawdziwe niespodzianki dla mnie z różnych okazji i bez okazji – po prostu z miłości.

Kiedy dorastałam w połowie lat 70-tych, a mój świat mody poszerzył się o oglądane w zachodnich prospektach reklamy wycieranych dżinsów i jaskrawych, sztucznych bluzeczek „bucle” zaczęłam marzyć o ciuchach, które można było kupić tylko w sklepach „PEWEX-u”. Do tego drewniaki na koturnach z bazaru Różyckiego na warszawskiej Pradze i pęk kolorowych, plastikowych bransoletek z prywaciarskich sklepików z ulicy Chmielnej (wtedy nota bene nazywała się ulicą Rutkowskiego, ale starzy warszawiacy wciąż posługiwali się przedwojennym nazewnictwem).

 Źródłem modnych ciuchów stały się też „Domy Towarowe Centrum” , a zwłaszcza „Junior”. W „Juniorze” wkrótce otwarto prawdziwy młodzieżowy raj, czyli HOFFLAND – coś jakby galerię z odzieżą projektowaną przez Barbarę Hoff. Kiedy „rzucano” coś do Hofflandu stałyśmy w kolejkach gromadami, ale po zakupach byłyśmy szczęśliwe. Wybór w porównaniu z innymi sklepami naprawdę był duży. W mojej rodzinie żyło się raczej skromnie, więc niezbyt często mogłam sobie pozwalać na odzieżowe zakupy.

http://agnieszkaomodzie.pl/wp-content/uploads/2014/01/Hoffland.jpg

Niebawem, pod okiem Babiśki, sama zaczęłam stawiać pierwsze kroki w szyciu na maszynie. Gdy z grubsza opanowałam tajniki kroju i szycia dorywałam się do każdej maszyny, która się nawinęła. Wreszcie w 1980 roku dostałam własną, nowiutką walizkową maszynę do szycia marki Łucznik. To Babiśka sfinansowała ten drogi zakup. Odtąd już na własnej maszynie szyłam, przerabiałam, eksperymentowałam, czasem farbowałam w dużym kotle, a babcia podziwiała i chwaliła. 
Ostatnią „dużą”, trudną rzeczą, którą ona dla mnie zrobiła była przeróbka dziadkowego, „furmańskiego” kożucha. W latach 70-tych posiadanie kożucha, zwłaszcza obszytego dookoła futerkiem z długim włosiem było marzeniem chyba wszystkich moich koleżanek. Moim również. Mojej mamy nie stać było na taki zakup, więc Babiśka wymyśliła, że przerobi na mnie barani kożuch dziadka. To był początek zimy 1975r. Kiedy przyjechałam do niej po odbiór mojego marzenia i zobaczyłam kożuch wiszący na drzwiach szafy aż zaniemówiłam z wrażenia. Nie przypuszczałam, że wyjdzie z tego taka fajna rzecz. Ubrałam się, pozapinałam na duże metalowe haftki i kręciłam się w kółko po pokoju. Coraz to podbiegałam do Babiśki, i zarzucając jej ręce na szyję całowałam w oba policzki. „Dziękuję  Ci, dziękuję , jaki śliczny, jaki fajny!” A ona przyglądała mi się z uśmiechem, szczęśliwa, że sprawiła mi radość.

Ja w kożuchu z jasnym futerkiem. Kolezanki z klasy, przed I L.O w Warszawie.
Zima 1976/77.
Potem szyła już tylko rzeczy nie wymagające dużego wysiłku: jakąś spódniczkę, albo ten malinowy dwuczęściowy komplet na lato. W końcu nękana chorobami i bezsilnością coraz rzadziej siadała do maszyny lub brała w ręce druty. 
Pewnego razu niedługo przed jej odejściem pojechałam do niej w nowo uszytym przeze mnie zimowym komplecie – palcie z szarej wełny wykończonym czarnymi karakułami i w fantazyjnym toczku na głowę. Kiedy zobaczyła mnie w drzwiach zapytała tylko – i to ty sama uszyłaś? Kiedy z radością potwierdziłam, że jestem autorką tego rzeczywiście niełatwego do stworzenia zestawu, odparła z uśmiechem: „Uczeń przerósł mistrza. Pora umierać.”
Nie było w tym żalu, ani zazdrości. Była tylko szczera radość i duma z tego, że zdolności mogą przechodzić z babki na wnuczkę,  jak spadek.
Za ten spadek jestem mojej Babiśce dozgonnie wdzięczna. I myślę sobie, że fajnie byłoby mieć wnuczkę J
Powiązane wpisy:
1.Jedyna taka Babcia.
2.Talenty dla chwalipięty
.
3.Ja.

niedziela, 6 lipca 2014

Kolekcja głasków.

Jestem kolekcjonerką. Zbieram sobie. Trochę nieśmiało, czasem z niedowierzaniem. Coraz częściej jednak zbieram świadomie, z premedytacją i z wielką radością. Odkładam w pamięci, segreguję w kopertach, oznaczam karteczkami „ku pamięci”. Jestem zbieraczką GŁASKÓW. Dostaję je od najbliższych, przyjaciół, koleżanek, znajomych, a czasem od zupełnie obcych ludzi na ulicy.

 Głaski: dobre słowa, dowody miłości, uznania, sympatii. Komplementy niewymuszone, prawdziwe, prosto z serca. Uściski, przytulenia, pocałunki, głaski właśnie. Sympatyczne, poranne pozdrowienia sąsiadów, których mijam w drodze do metra. Czasem to uśmiech nieznajomej kobiety złowiony po prostu na ulicy, czasem jakiś miły podarunek...

To sms`y: uśmiechnięte buźki w ciągu dnia od mojego męża, albo słowa „dzięki”, „jesteś wielka” od przyjaciół. To mail`e z wyrazami wdzięczności, za coś co bardzo mnie angażowało czasowo i emocjonalnie, a co zrobiłam dla kogoś bezinteresownie, w odruchu serca. Czasem jest to wpis do książki od autora. I wreszcie kartki, które otrzymałam od koleżanek z Dojrzewalni Róż na zakończenie rocznego programu „Kobieta w wewnętrznej podróży”.

Nowym źródłem głasków są też te miłe komentarze od Czytelniczek (i Czytelników nie ujawniających się na stronie) mojego bloga, za które serdecznie dziękuję.

Kolekcja głasków jest bardzo ważna w budowaniu poczucia własnej wartości. To one pozwalają też umacniać się mojemu przeświadczeniu, że oto JESTEM WYSTARCZAJĄCO. Jestem tak wystarczająco dobra, że inni ludzie to widzą i doceniają. Jakie to dobre poczucie i przekonanie, że właśnie jestem wystarczająco...

Zobaczcie moje ostatnie GŁASKI:

Droga Moja, Bardzo Ci dziękuję za:
 - piękne przedmioty dnia codziennego, które mam od Ciebie i które mnie nieustannie cieszą (...), za szczerość, otwartość i chęć dzielenia się swoim życiem (na zajęciach i na blogu!), za nadzieję, że wiek nic nie zmienia w twórczym życiu, a może nawet działa na naszą korzyść... Beata Kupiec” Beata jest/była naszą trenerką w „Dojrzewalni Róż”

„Droga BEBE, Jestem Ci wdzięczna, że mogłam doświadczać z Tobą pokrewieństwa dusz (...), za „kobiecość walczącą”, (...) za inspiracje – As.”

„Beatko, Dziękuję za dzielenie się smutkami i radościami. Jestem wdzięczna, że mogłam liczyć na dobre słowo, wsparcie i zrozumienie (...) Ag.”

„BEBE  - z wdzięcznością i podziękowaniami za bliską mi wrażliwość artystyczną i tę zwyczajną codzienną (...) B.”



A to czwartkowy sms od mojej bliskiej koleżanki z pracy, z którą „los” rozdzielił mnie w innych budynkach naszej firmy: „Beciu, Twój list do Taty jest piękny i taki wzruszający. Nie wiesz o tym jak bardzo lubię czytać Twojego bloga, czuję się wtedy tak jak kiedyś, kiedy widziałyśmy się codziennie w pracy i znajdowałyśmy czas, aby porozmawiać :) Beciu (...) Ty jesteś mistrzynią słowa (...) A.”






W ostatni weekend czerwca byłam (tradycyjnie) na Pikniku Lotniczym w Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Jeździmy tam z mężem od 9 lat. Mamy tam znajomych i przyjaciół, z którymi łączy nas miłość do „skrzydeł” i pokrewieństwo dusz. Cieszymy się mianem „Przyjaciół Muzeum”, zaufaniem Dyrekcji i Załogi. Mamy satysfakcję i dużo radości, że możemy Im pomagać. Tam właśnie też dostaję dużo głasków, a w tym roku również „coś”, co podarowała mi Ewa – wręczając mi ten uroczy naszyjnik w  koralowym kolorze (taki w moim stylu) powiedziała mi: „
Bo ty jesteś taką naszą jarzębinką” I tak mi się ciepło zrobiło na sercu...

















I jeszcze w Krakowie na wspomnianym Pikniku kapitan Jacek Mainka – pilot, który jako jedyny Polak właśnie teraz przyleciał do Polski na legendarnym samolocie Spitfire, a któremu współ-pomagaliśmy z mężem w realizacji tego marzenia, tak nam się wpisał do okolicznościowej książeczki: „
Dla Beaty i Bolka za przyjaźń – czas, zainteresowanie, troskę i pomysły. Ale fajny projekt zrobiliśmy!!! Jacek”


A ja odczuwam głęboką wdzięczność za wszystkie głaski, które otrzymuję. A wdzięczność to najtańszy bilet do szczęścia. Jestem więc szczęśliwa :)

Wspomniane w tekście wpisy:
List do Taty.
Piękne przedmioty dnia codziennego.
oraz powiązane tematem:
Głaski przyrodnicze :)
Popatrz optymistycznie.