poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Zakochałam się w żyrafie – czyli sposób na skuteczną komunikację.

Zakochałam się żyrafie. Zresztą zawsze mi się podobała. Ma taki słodki wyraz pyska i oczy, w których mieści się zarazem radość i smutek. W jej oczach odbijają się smaki życia.

Zakochałam się w żyrafie, żeby nie być wielbłądem. Od dziecka mam skłonność do bywania wielbłądem. Biorę NA siebie więcej, niż jestem w stanie unieść. Zgłaszam się „na ochotnika”, a potem żałuję. Jak nikomu się nie chce, to ja w końcu zrobię. Gdzieś umyka mi to, czego ja potrzebuję.

Popatrz tylko na to zdjęcie. Też oczywiście chciałam trzymać wielbłąda za uzdę, ale wylądowałam ... koło zadka. W życiu też często ustawiałam się bliżej ogona, a mój wewnętrzny pesymista uważał, że to naturalne.

Nie wiem, czy wielbłąd też tak ma, ale ja biorę wszytko za bardzo DO siebie. Dotykają mnie oceny i etykiety innych. Mój wewnętrzny krytyk wciąż miewa dużo do powiedzenia. Nie lubię tego.
Do tego mam taką przypadłość, że sama doskonale umiem odgadnąć, co autor miał na myśli, nawet, jeśli on sam jeszcze nie wie, co myślał. Pomimo tego, a właściwie dlatego, doskwiera mi to, że zbyt często nie mogę się dogadać z ludźmi, tak jak bym tego oczekiwała.  A oczekuję, że zostanę właściwie zrozumiana i otrzymam to, na co liczę.


Zakochałam się więc w żyrafie, żeby lepiej rozumieć siebie i tych żyjących wokół mnie. Zakochałam się w żyrafie po to, aby było mi lepiej z samą sobą i żeby innym było lepiej ze mną. Zakochałam się w żyrafie, by zmienić swój sposób komunikacji i już od roku chodzę do niej na korepetycje. W żyrafie łatwo jest się zakochać, bo ma uszy do słuchania i serce do kochania.


Żyrafa jest symbolem metody Nonviolent Communication, czyli NVC. U nas nazwa ta tłumaczona jest jako Porozumienie Bez Przemocy (PBP). Słowo „przemoc” nie jest moim zdaniem najtrafniejsze i nie oddaje sensu. Mnie pasuje bardziej „bez przymusu” lub porozumienie polubowne, płynące z serca. Metoda opracowana i opisana przez Marshalla B. Rosenberga już od wielu lat rozłazi się po świecie. Jest również nazywana „językiem serca”. Można kupić wiele książek o tej tematyce. Ja wciąż powracam do wydanej przez Czarną Owcę pt. „Porozumienie bez przemocy. O języku serca” autorstwa wyżej wymienionego.


W Polsce jest upowszechniana między innymi przez Dojrzewalnię Róż. Lucyna Wieczorek, jedna z założycielek Dojrzewalni Róż wydała niedawno książkę o PBP pt. „Nie mów przepraszam, nie mów kocham”. Też ją bardzo lubię. Książkę oczywiście, bo Lucyny nie znam :)

Tak naprawdę metoda ta podobna jest do innych funkcjonujących w obszarze komunikacji międzyludzkiej. Już kilka lat temu poznałam asertywny sposób wyrażania krytyki, czyli tzw. FUO (fakty, uczucia, oczekiwania). Obie wykorzystują znane w psychologii mechanizmy wywierania wpływu na innych. Choć z pozoru bardzo podobne, różnią się zasadniczo: NVC nie służy krytyce. PBP chce zastąpić krytykę zrozumieniem, co spowodowało takie czy inne zachowania ludzi. Skupia się z jednakowym zaangażowaniem na obu stronach procesu komunikacji: na mówiącym i słuchającym. Porozumienie Bez Przemocy „spotyka się” również z metodą TSR (Krótkoterminowa Terapia Skierowana na Rozwiązania) choćby w założeniu, że to my sami najlepiej wiemy, czego tak naprawdę potrzebujemy (do szczęścia, czy do rozwiązania problemu, czyli do zaspokojenia własnych potrzeb). To my jesteśmy najlepszymi ekspertami … od siebie.

NVC urzekło mnie pokojowym przesłaniem, że świat dzięki temu może być lepszy. Uwodzi mnie zachętą do przejścia na stronę naszego „oponenta-rozmówcy” i do prawdziwej empatii. Zresztą pokazuje empatię w trochę innym wymiarze, niż takim, który dotąd praktykowałam. Radzi: mów tak, aby nie odgradzać się murem. Za murem jest inny świat, świat ludzkich potrzeb i różnorodnych uczuć.

Porozumienie Bez Przemocy pokazało mi jak stawiam własne mury i jak mogę je zburzyć. Uczy mnie „zakładać” uszy żyrafy i mówić w języku żyrafy. To nie jest łatwe, ale nagroda jest warta wysiłku: za murem spotykam siebie i innych ludzi. Widzę nas na nowo. Za murem rozkwitają kwiaty porozumienia…
Nie powiem „to wiedza, czy też książki, które odmieniły moje życie”. Nie powiem tak, bo to JA sama zmieniam siebie. Zmieniam siebie na lepsze, czerpiąc inspirację z PBP. Do metody Porozumienia Bez Przemocy będę starała się wracać cyklicznie. Zapraszam FOLLOW ME
:)
  


niedziela, 27 kwietnia 2014

Wystarczająco ważne korzenie - cz.1.



Nikt nie jest doskonały i nikt nie ma idealnej rodziny. Zdarza się nawet, że ktoś jest zupełnie sam, albo chciałby zapomnieć o swojej rodzinie.  Kiedyś często zastanawiałam się, jak inne, no i oczywiście lepsze, byłoby moje życie, gdyby mój ojciec nie zginął, kiedy byłam małą dziewczynką. Jego śmierć i to, że mnie opuścił na zawsze, była źródłem największego mojego wstydu i największej traumy. Zastanawiałam się, dlaczego akurat mnie to się przytrafiło. Los pozbawił mnie czegoś tak naturalnego i potrzebnego do życia jak woda i powietrze – połowy rodzicielskiej miłości. Czułam się z tego powodu inna, gorsza niż moi rówieśnicy. W końcu jednak zdałam sobie sprawę z tego, że to ja sama jestem odpowiedzialna za jakość swojego życia i za swoje szczęście. Wreszcie zaakceptowałam tę myślę, choć o ile łatwiej jest oczekiwać szczęścia od losu niż od siebie samego. Mam wystarczająco dobrą rodzinę i miałam wystarczająco dobre dzieciństwo. Z małej Beatki-sierotki, wyrosła całkiem dorosła i poukładana Beata. Beata, Aka, Kaczka – jakkolwiek by mnie nazwać, mam ciągle w sobie małą dziewczynkę. Nie chcę się z nią rozstawać – podobają mi się jej szalone pomysły, dziecięca radość i ciekawość.  Ja dorosłam, ona nie musi...
Nauczyłam się wybierać ze swoich wspomnień z dzieciństwa momenty, które mogą mnie wzmacniać. Przywołuję dobre chwile. I nie nurzam się już w rozważaniach, co by było gdyby. To nie oznacza, że wypieram trudne uczucia. Jestem ich świadoma, ale nie pozwalam, by panowały nade mną.
W procesie godzenia się ze swoim losem pojawił się też moment, gdy zapragnęłam dotrzeć do historii rodziny mojego ojca i przekonać się, jakie są te moje ojczyste korzenie. Czy są to wystarczająco ważne i dobre korzenie? To genealogiczne śledztwo jest bardzo trudne. Rodzice mojego ojca zginęli w Powstaniu Warszawskim, a trójkę osieroconych dzieci wychowywały ciotki, czyli siostry mojego dziadka. One też od dawna nie żyją, więc nikt nie może mi dziś opowiedzieć tej historii...
Poszukiwanie korzeni, to także pole pracy ze wstydem niewiedzy o najbliższych, opuszczenia mnie przez nich i ich samych przez mnie. To zmaganie ze wstydem opuszczonych grobów i nieobecności nie do nadrobienia. To rozprawienie się z niespełnionymi oczekiwaniami, startami moralnymi i psychicznymi, a nawet utratą dóbr materialnych.
W tym, co udało mi się odszukać znalazłam kawał historii Polski, znalazłam radość z odkrywania nieznanego i z tego, że jestem do kogoś w czymś podobna. Znalazłam tajemnice, niespodzianki i niepokój niewidomych.  Był też smutek i łzy, rozczarowania i zwątpienia. Pozostaje mi zadowolenie z wystarczająco ważnych korzeni.
Próbowałam spisać wspomnienia i tę historię, aby móc do niej wracać, aby móc się nią dzielić. Zbieram się na odwagę, aby niektóre fragmenty znalazły tutaj swoje miejsce.

„Wystarczająco ważne korzenie” – fragment 1.:

„(...) Przypominam sobie proszony, rodzinny obiad w mieszkaniu ciotek ojca na ulicy Mickiewicza w Warszawie. Mogłam mieć wtedy nie więcej niż cztery lata. To miejsce zawsze wydawało mi się trochę zagadkowe i czułam się tam nieswojo, chociaż było to kiedyś także moje mieszkanie. Przez dwa pierwsze lata swojego życia mieszkałam tam razem z rodzicami. Mieszkały tam różne ciotki, ale ja najbardziej lubiłam „Muszkę”. Inne starsze panie były surowe i trochę straszne. 
Ul. Mickiewicza, 1961r.



Pamiętam, że w pokoju, którego okno wychodziło na ulicę, tym po stronie kuchni, stało pianino. Na tym pianinie grała ciotka Iza. Jakby-pamiętam również, że ciotka Zosia budziła we mnie lęk, bo … mówiła po francusku. W przedwojennym, parterowym mieszkaniu na Mickiewicza wszystko było inne niż w naszym mieszkaniu na Słowackiego: na podłodze zamiast klepek ułożonych w jodełkę były grube, ciemne deski, a drzwi do pokoi zawsze pozamykane. Było dwa razy większe od naszego mieszkania, ale wydawało mi się ciaśniejsze i trochę ponure.
Mój tata. Od podwórka, 1961r.
Obiad podano w dużym pokoju, do którego prowadziły ostatnie drzwi po lewej stronie. Chociaż dwa okna wychodziły na południe, to wnętrze było raczej mroczne. Pierwszeństwo do słonecznego światła miały rośliny doniczkowe, które tłoczyły się na parapetach. W oknach nie było firanek, a jedynie białe, płócienne zazdrostki, zasłaniające szyby do połowy. Tuż za drzwiami oparty o ścianę stał sobie staromodny, ciemny kredens, którego górną część przed wzrokiem ciekawskich chroniły wąskie drzwiczki. W tych drzwiczkach pomiędzy drewniane szprosy wstawione były grube szybki o skośnie przyciętych brzegach. Kiedy zza okna wpadał promień słońca na krawędziach szkła pojawiała się tęcza. Jakoś tak naprzeciwko drugiego okna usytuowany był wielki, kaflowy piec z parą żeliwnych, małych drzwiczek zamykanych na skoble. Nie rozumiałam po co komu taka dziwaczna „szafa”, ani dlaczego miało tam się chować ciepło. U nas w domu były od tego małe, zgrabne kaloryfery.
Na stole leżał obrus, a przed każdym z biesiadników talerze i sztućce. Na krześle, na którym siedziałam ciotka położyła dodatkowe poduszki, żeby moja broda wypadła nieco powyżej krawędzi talerza. Obiad ugotowała ciocia Muszka. Smakowite zapachy wypełniały całe mieszkanie, mieszając się z zapachem staroci i kurzu. Nie pamiętam jaka była zupa, ale na drugie danie serwowano mięciutką cielęcinę, buraczki i ziemniaki polane mięsnym sosem. Stara ciotka pochyliła się nade mną i drobno pokroiła moją porcję mięsa, ale ja i tak podziobałam ją jeszcze na pojedyncze pasemka. Byłam okropnym  niejadkiem, więc mama zawsze stara się przeciwdziałać moim wysiłkom  pozostawienia na talerzu większej części obiadowej porcji. Tym razem obiad mi naprawdę smakował. 
Jednak  najlepsze było ciągle przede mną i bardzo prawdopodobne, że to obietnica deseru była dodatkowym bodźcem, który sprawił, że  uporałam się z daniem zasadniczym. Na deser ciotka  Muszka podała czereśniowy kompot. Najpierw łyżeczką wyławiałam małe owoce, a potem musiałam dokonać tej bardzo trudnej sztuki oddzielania w ustach miąższu od pestki. Pestkę w dyskretny sposób należało umieścić ponownie na łyżeczce i odłożyć. Ja swoje pestki układałam na spodeczku wokół filiżanki, tworząc z nich dla niej piękne, brązowe korale. Tymczasem ciotka Muszka (Klementyna Amelia lub odwrotnie) wyjęła zza kredensowych, oszklonych drzwiczek czekoladowy wedlowski torcik. Okrągły, waflowy przysmak był zapakowany w granatowe, płaskie pudełko ze złotymi napisami. Na mój deserowy talerzyk już niebawem wjechał czekoladowy  trójkącik pachnący wanilią. Nikt nie musiał mnie pilnować, żebym go zjadła i po chwili nie było już po nim śladu - pomijając oczywiście pięć palców mojej  prawej ręki ubabranych roztopioną czekoladą.   Już nie pamiętam, czy mama zaprowadziła mnie do łazienki czy do kuchni, ale ręce zostały umyte.
W tym pokoju, pod ścianą naprzeciwko kredensu, stał duży tapczan przykryty jakąś kapą. Ścianę za nim osłaniała makata z tkaniny. Gdy siadało się na tapczanie miękko się zapadał. Podczas gdy reszta rodziny pozostała przy stole i o czymś rozmawiała, ja z Ewą,  siostrą mojego ojca Rafała, usiadłyśmy na łóżku. Byłam mała i nie wiedziałam, że Ewa jest chora i cierpi na Zespół Downa.  Wyczuwałam, że jest inna, bo trochę inaczej wyglądała i inaczej się zachowywała: jakby była dorosła, ale bawiła się ze mną jak dziecko. No i jeszcze to, że trudno było mi zrozumieć co do mnie mówiła, ale jak to „dzieci” szybko się dogadywałyśmy. Pamiętam doskonale dotyk jej ciepłej, suchej, szorstkiej dłoni, kiedy brała mnie za rękę, aby zaprowadzić do miejsca, w którym chciała mnie posadzić. Gdy usiadłyśmy obok siebie Ewa pokazała mi swój zeszyt, w którym miała powklejane święte obrazki. Obrazki były kolorowe, a niektóre miały złote ramki i złote korony – te najbardziej mi się podobały. Wokół obrazków Ewa rysowała kwiatuszki i różne szlaczki. Wydaje mi się też, że były tam podpisy „Bóg” i jakieś rzędy literek, więc Ewa chyba uczyła się pisać. Obrazki, które najbardziej jej się podobały Ewa leciutko dotykała. Czasem brała moją rękę i pokazywała mi jak należy delikatnie głaskać Boga. Pamiętam to jak dziś.
Krzyś, Ewa, Rafał. 1946r.


Ewa była pogodna i na swój sposób serdeczna. To jedyna, oprócz mojej matki chrzestnej, osoba z rodziny mojego ojca, dla której jego śmierć, ani fakt, że moja mama wyszła ponownie za mąż, nie miało żadnego znaczenia. Ewa nadal przychodziła do nas sama bez zapowiedzi, tak jak to robiła za życia swojego brata Rafała. Na moją mamę mówiła jakoś tak „Żażabunka” i starała się  prowadzić rozmowę w swoim języku. Dopóki byłam mała wizyty Ewy mnie cieszyły, ale potem zaczęły mnie złościć. Wstydziłam się, że ona jest chora, że jest inna. Kiedyś, gdy byłam sama w mieszkaniu, a mogłam mieć około jedenastu lat, zadzwonił dzwonek do drzwi. Podeszłam, żeby otworzyć i zobaczyłam w wizjerze jej korpulentną postać. Nie otworzyłam drzwi udając, że nikogo nie ma w domu, ale Ewa nie zrażając się brakiem reakcji domowników dzwoniła jeszcze wielokrotnie, aż wreszcie sobie poszła. Już więcej do nas nie przyszła... Dziś, kiedy to wspominam jest mi bardzo przykro i wstyd.”

Ewa już nie żyje. Nie mogę więc prosić jej o wybaczenie. Mogę jedynie wybaczyć sobie, że tak się wówczas zachowałam.  Ewa zmieniła mój stosunek do osób nie w pełni sprawnych. Już od dawna się ich nie wstydzę i nie wstydzę się zapytać, czy potrzebują mojej pomocy, albo po prostu się do nich uśmiechnąć. Czasem się odwzajemniają, a wtedy przypomina mi się uśmiech mojej Ewy.

DOBRA IDEA:   www.bardziejkochani.pl/

Jakie? Takie!



Kiedy powiedziałam głośno, że nic nie jest JAKIEŚ, dopóki TAK o tym nie pomyślimy, wywołałam całkiem zażarty spór. Jak to nie jest „jakieś”? TO musi być obiektywnie właśnie takie, jakie jest, a nie takie jak ci się wydaje, że może być, a nie jest. To, co mówisz to tylko semantyczne wygibasy. To manipulacja. Stawiasz świat na głowie!
Mój kochany Rozmówco, któryś wyposażony w „szkiełko i oko” starasz się o przereklamowany obiektywizm, pozwól, że wyjaśnię jak ja to widzę.  A nawet czuję, bo przećwiczyłam na własnej skórze.

Jaki, jaka, jakie? To pytania przymiotnika. Kiedy mówię „jakieś”, czyli takie to a takie, to odpowiadam właśnie na te pytania. Przykład? Patrzę przez okno i widzę: pada deszcz i wieje wiatr. Zerkam na termometr – kilka stopni na plusie. To jest prawda obiektywna. Kiedy mówię podła pogoda, no paskudna, okropna, wstrętna, brrr – to jest już tworzenie JAKIEJŚ rzeczywistości. Teraz inny przykład. Patrzę przez okno, a żar się z nieba leje. Słońce nieprzykryte ani jedną, najmniejszą nawet chmurką. Ani jeden leciutki podmuch wiatru nie zakołysze listkiem na drzewie. Jest chyba ze trzydzieści stopni. Po prostu straszna pogoda, jak na patelni, usmażyć się można, aż trudno wytrzymać.
Pytasz, co z tym można zrobić? Ano z pogodą nic – przynajmniej na razie. A skoro z pogodą nic zrobić nie można, to może przynajmniej inaczej o niej pomyśleć?


Pada i zimno - aż miło iść do pracy (jeśli pracujesz pod dachem :) Wrócisz z pracy, albo jeśli to akurat weekend, to wleź pod kocyk i sobie książkę poczytaj. To jest świetna pogoda – na to, żeby się do kogoś przytulić, żeby upiec ciasto, spotkać się ze znajomymi. Dziecku bajkę opowiedzieć, może taką wymyśloną przez siebie? To jest bardzo dobra pogoda na porządki w szafie, albo na sprucie starego swetra i zrobienie całkiem nowego. Kiedy patrzę przez okno, a na świecie nie świeci słońce i wicher hula, odczuwam wdzięczność, że mam cieplutkie mieszkanko, w którym miło się zaszyć przed deszczem i psa pogłaskać po brzuszku.  

Teraz kolejne ćwiczenie: skwar na dworze i spiekota? Lody sobie kup, albo nogi do zimnej wody włóż. W pracy nie wypada nóg moczyć, to na kark mokrą apaszkę połóż. Dużo pij. W drodze do domu poszukaj cienia w zieleni.
Gołe stopy w trawę włóż.
Klapnij sobie pod drzewem i gołe stopy na trawie połóż. Poczuj chłodny dotyk zielonych źdźbeł. Uciekaj od betonu do parku, nad wodę, albo do lasu. A przypomnij sobie czasem jakąś jesienną szarugę, albo zimową zadymkę. Może to cię ochłodzi?

O bardzo wielu rzeczach można dobrze myśleć. Na przekór obiektywnym trudnościom. Stąd przysłowie: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło”. Dobre, pozytywne myślenie naprawdę zmienia samopoczucie, pozwala na więcej samozadowolenia. Prawie na wszytko można popatrzeć z dobrej, albo ze złej strony. Mam na myśli zwykłe codzienne zdarzenia, które nam się przytrafiają. 

Zaspałam do pracy, dostałam burę i jeszcze muszę to odrobić? Trudno, a może nawet dobrze. Widocznie mój organizm potrzebował snu. Przynajmniej się wyspałam.
Ciasto w piekarniku siadło i zrobił się zakalec? Może i tak da się zjeść, przecież nadal jest słodkie:)  A jak nie, to wyrzucisz. Przecież i tak miałaś się odchudzać. Następnym razem zrobisz je inaczej, albo zrobisz inne, skoro takie ci nie wychodzi. Ciasto z zakalcem to nie jest tragedia, nawet, jeśli to było popisowe danie na wystawne przyjęcie. To może być nawet komedia, jeśli wymyślisz do tego jakąś wesołą historię. Chyba, że wolisz się nakręcić: „cholera, mnie to się nigdy nic nie udaje, kiedy mi na czymś zależy”. Albo: „Baśka sobie pomyśli, że nawet głupiego sernika upiec nie potrafię, a jej to nawet kremówki wiedeńskie lepsze niż w Bristolu za każdym razem wychodzą.” Albo: „no i wywaliłam w błoto 50 złotych, trzeba było kupić gotowe, a nie cukiernika udawać”.  Oczywiście, że następnym razem możesz kupić gotowe – tamte też są dobre. Nie o to chodzi, czy zrobimy tak, czy tak. Chodzi o to jak się czujemy, gdy wymyślamy sobie różne negatywne komentarze na swój temat i otaczającej nas rzeczywistości. Jakie przymiotniki do tego przyczepiamy. Jakie oceny i sądy wydajemy, nawet, jeśli to tylko sprawa pogody lub spalonego ciasta. Nic nie jest JAKIEŚ, dopóki właśnie TAK (dobrze lub źle) o tym nie pomyślimy. 

Ja sobie ćwiczę dobre myślenie. Po prostu, kiedy przyłapię się na „niepozytywnych przymiotnikach”, a na początku trudno to sobie uświadomić, szukam w danej sytuacji dobrych stron. Czasem pomaga mi zobaczenie tej sytuacji, jako dobrej dla kogoś, skoro nie może być dobra dla mnie. Kiedyś notorycznie wściekałam się w metrze, jeśli ktoś mnie ubiegł w zajęciu miejsca siedzącego, albo, gdy nie było takich miejsc. Teraz, jeśli naprawdę źle się czuję jadę na wcześniejszą stację, bo tam przeważnie mogę usiąść. Jednak, kiedy staję do wyścigu o miejsce i ktoś mnie ubiegnie, nie pomstuję w myślach na temat młodych byczków, którzy sobie wygodnie siedzą – rozparci nota bene, a ja, nie młoda już kobieta, dyndam się na stojąco. Wtedy sobie myślę: trochę postoję, a na „Ratuszu” na pewno już coś się zwolni. Albo: teraz postoję, a w pracy się jeszcze nasiedzę. Albo myślę o tym młodym byczku: wygląda krzepko, ale może też go coś boli? Ostatnio w metrze miałam miejsce siedzące, ale usiadł koło mnie wielki facet. Już sobie pomyślałam: taki ogromny i napakowany, że powinien za dwa bilety płacić. Wtedy by sobie dwa miejsca zajmował, a nie na mnie leżał, cholera. Przyłapałam się na tej cholerze i przyszła mi do głowy taka myśl: ciasno ci kochana i niewygodnie? No pewnie, że niewygodnie! To wyobraź sobie, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z tego metra znikają wszyscy ludzie, oprócz motorniczego rzecz jasna. I zobaczyłam metro puściutkie, a ja jedna mogłam sobie na każdej stacji zmieniać miejsce. Oj, poczułam się bardzo nieswojo, i szybko sobie pomyślałam, że dobrze jest mieć ludzi wokół siebie, nawet troszkę za dużych jak na rozmiar jednego siedzenia. Poza tym mogę przecież wstać, a skoro siedzę to znaczy, że wolę siedzieć w ścisku, niż w ścisku stać:)  

W życiu przytrafić się nam mogą naprawdę prawdziwe tragedie i bardzo trudne momenty. Nie jakieś tam codzienne dyrdymały i problemiki. Takie dramatyczne wydarzenia mogą załamać nas zupełnie. Ludzie, którzy wierzą w Boga, mogą przypomnieć sobie wówczas, że swoje troski warto powierzać Boskiej Opatrzności. Mogą powiedzieć kochającemu Bogu: „Troszcz się Ty”.  Ci z nas, którzy w Boga nie wierzą, albo ci, którzy ciągle szukają, muszą radzić sobie w jakiś inny sposób. Ja przećwiczyłam na sobie, a też podpatruję innych, że w życiu jest łatwiej i przyjemniej, jeśli potrafimy we wszystkim znaleźć dobre strony.

Ja.



Urodziłam się w Warszawie na początku 1961 roku. To dobre miejsce na urodzenie się i na dalsze życie. Nie potrafię nawet wyobrazić sobie innego. To też dobry rok – limitowana seria urodzin uświetniona narodzinami 30-to milionowego Polaka. Na szczęście to nie ja byłam tym jubileuszowym noworodkiem. To rok, który przeszedł do historii ludzkości za sprawą Jurija Gagarina. Odbył się pierwszy lot kosmiczny z człowiekiem na pokładzie statku kosmicznego. To jedno okrążenie wokół ziemi po jej orbicie było wówczas najważniejszym wydarzeniem. 

Dla moich rodziców i dalszej rodziny najważniejsze tego roku było jednak to, że JA przyszłam na świat. Nie było to takie proste, ani dla mojej Mamy, ani dla mnie. Z powodu powikłań ciąży musiała leżeć w szpitalu na oddziale patologii, a ja urodziłam się  jako wcześniak ważący ledwie 1800 gramów. Na szczęście nie pamiętam tego kiedy wsadzili mnie do inkubatora. 

Całe dzieciństwo i lata młodzieńcze, aż do dnia ślubu, spędziłam w centrum Żoliborza.  To piękna, zielona dzielnica i bardzo mi tu było dobrze. Tu poznałam mojego męża. Chodziliśmy do tej samej podstawówki i tego samego liceum, byliśmy w tym samym harcerstwie.  Trochę mi było smutno, że wyprowadziliśmy stamtąd.  Tym bardziej, że poznając swoje ojczyste korzenie odkryłam, że tu pokochali się również moi dziadkowie. Kiedy tam wracam czuję się po prostu jak u siebie.

Potem przeprowadzaliśmy się jeszcze dwa razy. Wychowaliśmy syneczka i przez 35 lat wspólnie pokonujemy życiowe zakręty i proste.  Mam dwa zawody, a każdy właściwie polega na wywieraniu wpływu na innych ludzi. Od dawna przekonuję się, że najtrudniej jest zmieniać samego siebie. Jednak to jest możliwe :)  Piszę, żeby nie zapomnieć, jak to się robi.