sobota, 29 listopada 2014

Pod wpływem magii


... czyli oczarowanie sztuką i sztukmistrzem. Też o tym jak kiedyś zwabiłam artystę :)



Brakuje mi czarów zwłaszcza jesienią i zimą. Widocznie wiosną i latem wystarcza mi magia łąki, lasu i nieba. Zadowala teatr z chmur i magicznych zachodów słońca. Ręce oklaskują wiązanki beczek, imelmanów i pętli, a dech w piersiach zapiera kosiak i kobra w wykonaniu Jurgisa Kajrisa, albo autorotacja Wojtka Krupy. Przede wszystkim jednak upaja mnie wtedy światło i ciepło.


Jesień przynosi ze sobą tęsknotę oddania się władzy magii tajemnej, władaniu sztuki. Pozbawiona promieni słońca bardziej łaknę poezji, muzyki i obrazów. 
I spotkania oko w oko z tymi, którzy porzucają siebie i stają się kimś innym. Zasmucają do łez, albo rozśmieszają niemal do rozpuku. Karzą się podziwiać, a ręce same składają się do oklasków. 


Kim oni są? Ludzie, którzy dzielą się sobą? Którzy rozdają siebie innym, a przedtem tworzą swoje dzieła i kreacje. Kim są – niezwykli ludzie o niezwykłej wrażliwości? Wydaje mi się, że patrzą inaczej i czują inaczej. Poeci, pisarze, kompozytorzy, muzycy, malarze, tancerze, rzeźbiarze, performersi, śpiewacy, baleriny i aktorzy – sztuk-mistrzowie rozdający magiczne przeżycia.





Byłam w teatrze. Sztuka lekka, łatwa i przyjemna. Taka miała być na tę okazję. „Berek, czyli upiór w moherze” Marcina Szczygielskiego. Grana już dwa lata w Teatrze Kwadrat. W głównych rolach dwa pokolenia – Ewa Kasprzyk – rewelacyjna i Paweł Małaszyński, starający się dorównać swojej partnerce. Akt drugi lepszy od pierwszego, ale suma wrażeń bardzo pozytywna. Podobało mi się i byłam wdzięczna aktorom, że się sobą ze mną podzielili.
Sala byłego kina „Bajka”, w którym teraz mieści się „Kwadrat” była pełna, a jeszcze schody zajęte przez młodych widzów z tanimi wejściówkami. 



Wybrałam się z przyjemnością, bo ciekawił mnie też sam teatr z powodu osoby jego dyrektora, czyli Andrzeja Nejmana. Aktor nie zdobył wielkiej popularności, ani (chyba?) nie stworzył wybitnych aktorskich kreacji, ale z powodzeniem zarządza przybytkiem kultury.  Kilkanaście lat temu los zetknął nas ze sobą w okolicznościach, nazwijmy je tak – wielomiesięcznej wymiany dóbr. Andrzej, wówczas młody człowiek układał sobie dorosłe życie i zdobywał właśnie popularność dzięki roli Waldka w serialu „Złotopolscy”.

Nie oglądam seriali, a TV włączam rzadko, tylko na specjalne pozycje programu – nie mam na to czasu. Jednak wiem, że to właśnie one dają aktorom wielką popularność. Nawet wtedy, pod koniec lat 90-tych i nawet wśród najmłodszego pokolenia. Przekonaliśmy się o tym wspólnie z Andrzejem Nejmanem, gdy ja – zwariowana nauczycielka nauczania początkowego – umyśliłam sobie taki szkolny dzień z aktorem i aktorstwem i zaprosiłam go do swojej klasy. Andrzej opowiadał dzieciakom o teatrze, tak od podstaw – scena, proscenium, kulisy, sufler, światła, dźwięki. Mówił o grze na scenie dla „żywego” widza i o nagrywaniu serialowych odcinków. Dzielił się wiedzą i anegdotami, okazał się zdolnym nauczycielem, a dzieciaki miały wielką frajdę. Wpatrzone i zasłuchane w aktora – człowieka innego od innych. Na przerwie drzwi naszej sali lekcyjnej szturmowała dzieciarnia z innych klas, bo każdy chciał autograf i uścisnąć rękę człowieka znanego ze szklanego ekranu. Dotknąć sztukmistrza. Poznać artystę. Po prostu magia :)



P.S.
A jak to fajnie wyrwać się z codziennego kręgu obowiązków, rutynowych czynności, tych samych miejsc. Jaka piękna jest Warszawa wieczorową porą. Moje miasto z teatrami i  z galeriami nie tylko handlowymi :)









sobota, 22 listopada 2014

Muśnięcie legendy

... jest jak wehikuł czasu.


To było kilka lat temu. Dość długo, abym zapomniała, albo żeby się prawie zatarło. A jednak nie. Nic nie stało się z tym przedziwnym uczuciem. Tym doświadczeniem przeniesienia do czasów, w których mnie wcale nie było.


Nie wiedziałam, że Ją tam spotkam. Choć właściwie gdzie, jeśli nie na lotnisku, powinno się spotkać kobietę, która umie latać? Która uwielbiała to robić i robiła nie tylko dla własnej przyjemności. Latała też z miłości do Polski.



Było już późne popołudnie i ciepło dnia ustępowało po naporem podnoszącego się od ziemi chłodu. Podeszłam, a znajomi przedstawili mnie Jej, mówiąc jednocześnie: Pani Jadwiga Jaraczewska ... z Piłsudskich.
Podałyśmy sobie dłonie i wtedy popatrzyłyśmy na siebie. Jej twarz owinięta siateczką zmarszczek wciąż nosiła ślady dawnej urody.  Błąkający się w kącikach ust uśmiech odmładzał. W Jej obliczu, a właściwie w całej postawie, odnajdowałam Jego – Marszałka Józefa Piłsudskiego. Wspierała się na laseczce i była krucha i mocna zarazem.


Jej uścisk nie był słaby, ani wiotki, ani pośpieszny. Nie był też zbyt mocny, albo szorstki. Przytrzymała moją rękę przez chwilę. Dodała mi odwagi, więc powiedziałam, że jestem zaszczycona, zachwycona, a właściwie to jestem szczęśliwa, że mogę ją poznać, bo mój dziadek Jan Rychłowski był żołnierzem w czasach, gdy Polska rodziła się do wolności. I zawsze wspominał Marszałka z wielkim oddaniem. Jemu wierzył, jemu służył.


Potem padło jeszcze kilka zdań. Oczywiście o lataniu. Widać było, że powietrze jest jej żywiołem. Była już jednak trochę zmęczona. Miała przecież prawie dziewięćdziesiąt lat, a pełen wrażeń dzień powoli się kończył.



Patrzyłam jak oddala się w kierunku hangaru. Ona, młodsza córka Marszałka Piłsudskiego. Trzymała Go kiedyś za rękę, zaglądała w oczy, słuchała bajek, które opowiadał. Mieszkała z nim w Belwederze, potem w Sulejówku i znów w Belwederze. Była nastolatką, kiedy ją osierocił. Pewnie gdyby żył nie zgodziłby się na kursy pilotażu, a ona nie zostałaby najpierw świetną szybowniczką, a potem pilotką. Józef Piłsudski nie miał zaufania do maszyn latających i nie doceniał wagi lotnictwa.



Jadwiga Piłsudska, którą zwano Jagodą, swoim lataniem napisała własną historię. W czasie II wojny światowej była jedna z trzech polskich kobiet-pilotów we współpracującej z RAF organizacji Air Transport Auxiliary i dostarczała samoloty bojowe z fabryk na lotniska wojskowe. Była dumna z tego, że na ramieniu nosiła naszywkę „Poland”. Czasem zabierała też samoloty uszkodzone z lotnisk do naprawy w fabrykach. Ryzykowała życiem lecąc taką maszyną. To bardzo odważna i mądra kobieta.



Jeszcze przez wiele dni po naszym spotkaniu nosiłam w sobie przeświadczenie, że musnęła mnie legenda. Wprawiało mnie to w stan uniesienia i wzruszenia. To było niezwykłe. Wzbogacające i zarazem wyróżniające. Ona – krew z krwi i kości z kości. Ogniwo...



Pani Jadwiga Jaraczewska z Piłsudskich zmarła w niedzielę 16 listopada 2014 roku w Warszawie. Spoczęła na warszawskich Powązkach w grobie rodzinnym, w kwaterze 6 na tyłach kościoła Karola Boromeusza. Będę Ją odwiedzać idąc do swoich.



Zdjęcia, za wyjątkiem tego z laseczką, pochodzą z archiwum Jacka Mainki, który miał zaszczyt i przyjemność zaprosić Panią Jadwigę z Piłsudskich Jaraczewską do wspólnego latania jego samolotami.
Wspólne latanie z Jackiem Mainką


Tu z pilotem Jackiem Mainką i członkami Grupy Historycznej
Lotnictwa Polskiego


 Zapraszam też do lektury:
.O cmentarzu na Powązkach
.O Jacku Maince

sobota, 15 listopada 2014

Stać mnie tylko na to

 ... czyli drobne u-czynki.




















Przeżyłam już ponad pół wieku, a życie nie wymagało ode mnie żadnych wielkich czynów. Nie musiałam walczyć z bronią w ręku o wolność Ojczyzny. Nosiłam jedynie bibułę w stanie wojennym, albo robiłam stemple na murach „Solidarność”.
Nie uratowałam też nikogo z pożaru, jak moja koleżanka Agnieszka U – członkini Ochotniczej Straży Pożarnej w Nowym Sączu. Pomagałam tylko gasić mały pożar, który wybuch w zeszłym roku w ośrodku wczasowym w Wildze. Moja praca nie ratuje ludziom życia. Przez kilkanaście lat tylko uczyłam małych ludzi czytać, pisać, liczyć i rysować. A teraz czasem pomogę komuś wyplątać się z trudnej sytuacji życiowej. Nie zostałam rodziną zastępczą dla jakiegoś osieroconego dziecka, a jedynie wychowałam własne rodzone dziecko, co żadnym wielkim czynem nie jest. Nie prowadzę też jak Ori przytuliska dla bezpańskich stworzeń, czyli Domu Tymianka, a przygarnęłam ze schroniska tylko jedną i to najlepszą suczkę na świecie.


Życie nie wymaga ode mnie wielkich czynów, więc moim udziałem są jedynie małe, drobne czynki, a właściwie malutkie uczynki. Naprawdę to nic takiego. Pomogę staruszce wtaszczyć wózek z zakupami po schodach, choć nie wolno mi dźwigać, bo odklejona siatkówka w oczkach przyspawana jest laserowo. Ustąpię miejsca w metrze matce z dzieckiem, choć choroba zwyrodnieniowa stawów dokucza dość mocno, a po ostatnim upadku muszę nosić ortezę. Wyślę blogowej koleżance kilka numerów czasopisma, które pewnie ją zainteresuje i może sprawi radość. Dla kolegi pilota, który dokonuje historycznego przelotu, poprowadzę fanpage na FB - Spitfire PL - popieramy zdobywając w 3 miesiące ponad dwa tysiące fanów.
Skoro nie pojadę na misję do Afryki, to wpłacę parę groszy na ratowanie głodujących dzieci przez UNICEF. I jeszcze adoptuję trochę pszczół, bo dwa miliony wyginęły w lubuskiem w ciągu jednej nocy.


Razem z Mężem wesprę starania Muzeum Lotnictwa Polskiego o jakieś fundusze na wystawę, bo mam talent do pisania wniosków o fundusze unijne. Albo zbiorę razem z przyjaciółmi 7 i ½ tysiąca odręcznych (!) podpisów pod petycją o niesprzedawanie działki, która powinna należeć do Muzeum, bo stoją na niej ruiny historycznego hangaru.





W ubiegły weekend moim rękodziełem wsparłam „Stragan dla Wzruszaczy” i za 110 zł poszedł mój niebieski komplet :) a teraz sprzedawane będą tam książki – też kilka ofiarowałam. Potem trzeba jeszcze nadać na poczcie paczki – jeśli ktoś kupi zaoferowaną przez mnie rzecz. A na poczcie już są przedświąteczne kolejki. Więc trzeba na to troszkę czasu poświęcić. I energii – jeśli paczka waży 3 i ½ kilo :) 

I to właśnie z czasem jest u mniej najbardziej krucho. Wstaję o piątej rano. Oporządzam siebie (no dobrze przyznam, że rano kręcę włosy na wałki :) i moje bezzębne, chore stworzenie. Wychodzę przed siódmą i pędzę do pracy na drugi koniec Warszawy.


Tam przez osiem godzin naprawdę się nie obijam, ta robota jest jak młyn, choć mąki z tego nie ma. Czasem uda się pogadać chwilę z koleżanką, wesprzeć w jakimś trudnym kawałku, czymś się podzielić, książkę pożyczyć. Jeśli wracam prosto do domu, to jestem o 17-tej. Spacer z psem i robi się w pół do szóstej. Coś trzeba zrobić w domu – jakieś garnki tłuc, czasem coś sprzątnąć, jakieś pranie wstawić i rozwiesić. Coś udziergać na szydełku, jakąś łatę naszyć. Zadzwonić, albo pojechać do mamy. Odpowiedzieć na mejle, przejrzeć blogi, jakiś komentarz naskrobać. Pojechać z psem na zastrzyk. Ugotować jedzenie psu, zmiksować. Podać tabletki, zapuścić krople do uszu. Rozmasować i rozgrzać miejsce po zastrzykach. Upiec sernik. Pogadać o życiu z Jedynakiem. Podgadać z Mężem, o tym jak minął dzień. Pogłaskać psa. Acha, jeszcze sama coś zjeść. Rozszyfrować listy Anki, albo Julii sprzed 100 lat i przepisać na kompie. Uff.
Staram się kłaść spać nie później niż o 22-giej, bo cierpię na bezsenność. Jeśli nie śpię siedmiu godzin jestem nie do życia. 

A w sobotę rano jeszcze jakiś post na własnego bloga przygotować, zdjęcia zrobić i obrobić. Te wpisy o korzeniach najbardziej mnie cieszą, bo mam wrażenie jakbym wskrzeszała tych, którzy już odeszli, a ich historia nikomu poza moją rodziną nie jest znana. Ale blog zabiera mi sporo czasu. I czy to nie jest dodatkowy obowiązek? I czy komuś poza mną sprawia jakąś radość, interesuje? 



Żadne wielkie czyny nie są moim udziałem, a jedynie takie drobne, niewiele znaczące u-czynki.  Czasem zastanawiam się, co jeszcze mogłabym zrobić, aby nie rozmieniać życia na drobne uczynki? Z drugiej strony - na tyle mnie stać. I to musi mi wystarczyć :)



Zapraszam do przeczytania:
.List sprzed 100 lat
.Taka zaradana

poniedziałek, 10 listopada 2014

Polska wreszcie


... czyli radość z wolności.




Odziedziczyłam w spadku po dziadku Janie Rychłowskim orła w koronie. Jest najważniejszą ozdobą srebrnej papierośnicy. A ta papierośnica jest dowodem miłości i przyjaźni, na które przyszedł czas wtedy w 1918. Ale najważniejszy jest orzeł, królewski i majestatyczny, z dumnie wzniesioną głową. Na głowie korona z czerwonej emalii zwieńczona krzyżem. Jest odmienny od tych, które rozpościerają skrzydła zrywając się do lotu. Ten ma opuszczone skrzydła i skrywa tajemnicę. Skrzydła orała otaczają biało czerwone, owalne pole z inicjałami PL, rzymską cyfrą II i dwiema datami: 1518 i 1918.
Zagadkowe? 
Rzymskie II to zapewne II Rzeczpospolita. Rok 1918 to oczywiście najważniejsza data w sercu mego dziadka. Polska odzyskała niepodległość, powróciła na mapę Europy jako państwo i zakwitła radością ogromną w sercach ówczesnych Polaków. A rok 1518 tłumaczy skąd te dwie litery P i L. Otóż 26 lipca 1518 roku podczas trwania wojny polsko-moskiewskiej sprzymierzone wojska polsko-litewskie rozbiły Rosjan w bitwie pod Połockiem. Spleciono ze sobą po raz kolejny w monogram litery P – jak Polska i L – jak Litwa. W roku 1918 wielu Polaków wierzyło, że odrodzenie Polski oznacza powrót w dawne granice Rzeczpospolitej.



Na dziadkowej srebrnej papierośnicy, zaśniedziałej, pokrytej patyną, są złote wspomnienia przyjaźni zatrzymane w imionach Janki, Leopolda i Stefana, z którym przyjaźń przetrwa długie lata. Są tajemnicze monogramy nieznanych mi osób, JK, NK i R, od którego odpadło imię. Jest złota cyfra 3 i kolejny orzeł. 
Jest też jakiś herb – nie umiem go rozszyfrować.





We wnętrzu tego ciężkiego pudełka na papierosy znajduję dowód miłości. Mój dziadek Jan był przystojnym facetem i kobiety lgnęły do niego, a i on od nich nie stronił.
„Kochanemu Jaśkowi na pamiątkę Zuzia. 1918”. Jaka była ta Zuzanna i co się stało z tą miłością? Nie wiem.
Mój dziadek miał wtedy dopiero 21 lat i za sobą pierwszą swoją Wielką Wojnę, o czym pisałam w notce Trudny krok w dorosłość.



Dla nich wtedy w 1918 roku życie otwierało się w nowej perspektywie wolnej Ojczyzny. Z nadziejami na wszystko, czego żyjąc pod butem zaborców nie mogli doświadczać: na wolność, honor i wiarę, na dumę z Polski, na miłość, przyjaźń i radość. Tamten rok przyniósł też odpowiedzialność za ten kruchy dar wolności i zobowiązanie patriotyzmu, obowiązek służby dla Polski.



Dostałam w spadku po dziadku srebrną papierośnicę z orłem w koronie, dostałam wolną Polskę i miłość do Niej.




Jan Rychłowski - polski żołnierz.
Polska to miłość, to obowiązek. Dla tamtego pokolenia
to było oczywiste.

Zapraszam do lektury:
.Trudny krok w dorosłość
.Jedyny taki Dziadziuś
.Rosja, ale czemu?

sobota, 8 listopada 2014

Trudny krok w dorosłość


... czyli pierwsza wojna mego dziadka.

Jan Rychłowski - mój dziadek, zdjęcie
 najprawdopodobniej z początków Wielkiej Wojny

Czasem zastanawiam się jak różne jest moje życie od życia moich dziadków. A przecież urodziłam się „tylko” kilkadziesiąt lat po nich. Przyjmuję za oczywistość, że mam gdzie mieszkać, mam pracę, a więc co jeść i w co się ubrać. Jeśli jestem chora zbada mnie lekarz i kupię leki, zrobię badania. No dobrze, nie od razu przyjmie, ale na pewno nie umrę na cholerę, dyfteryt albo gangrenę. Nie dziwi mnie też to, że w szkole uczyłam się po polsku, choć język rosyjski był obowiązkowy od 5-tej klasy, tak jak teraz angielski. Tym bardziej nie zadziwia to, że nikt do mnie strzela. Tak naprawdę strzelono do mnie tylko raz w życiu i to z puszki z gazem. To było 3 maja bodaj w 1982 na Starym Mieście. Uciekaliśmy przed ZOMO i strzelił do mnie z bliskiej odległości, trafił w rękę. Bardzo bolało, spuchło jak diabli, ale przecież to nic takiego. Nic co można byłoby porównać z wojną, na której giną miliony ludzi.

Mój dziadek Jan Rychłowski, którego wspominałam już w dwóch notkach Jedyny taki Dziadziuś oraz Rosja, ale czemu? ma w życiorysie napisane, że ukończył 2 męskie gimnazjum w Baku w Rosji. Tam zastała go Wielka Wojna. Nie znam szczegółów jego historii, nie zostawił pamiętnika, umarł gdy miałam 6 lat i nie miałam okazji wypytać go o tamtą wojnę. II wojna światowa zabrała przytłaczającą większość pamiątek, zdjęć i dokumentów, a na domiar złego nie miał zwyczaju podpisywać zdjęć.
Pozostało jedynie kilka odznaczeń, świadczących o jego udziale w tamtej 
I wojnie światowej. Został żołnierzem, gdy właśnie osiągnął dorosłość. Niestety nie można teraz niczego sprawdzić w Centralnym Archiwum Wojskowym. 
Z odznaczeń jednak wynika, że był żołnierzem i że najpierw walczył w szeregach armii rosyjskiej, czyli po stronie aliantów. To była dziwna wojna dla Polaków, bo musieli walczyć w obcych armiach, często naprzeciwko mając swoich braci. Było ich w tych armiach około trzech milionów, a sytuacja Polaków była szczególnie trudna, szydzono z nich, dawano najtrudniejsze, najgorsze zadania, nie liczono się z ofiarami. A jednak, czy po stronie Rosji, czy po stronie Niemiec i Austrii, i tak przybliżali się do wolnej Polski, do uwolnienia spod wpływu zaborców, do zmiany stosunków geopolitycznych w Europie.
Nie zdawałam sobie jeszcze do niedawna sprawy jak straszna to była wojna, patrząc na nią przez pryzmat przygód dobrego wojaka Szwejka. Teraz oglądam w TV dokumentalne filmy składające się na 5-cio odcinkowy serial i wiem, że dla żołnierzy była okrutna, może nawet straszniejsza niż kolejna światowa. I to taki właśnie wojenny czas przypadł memu dziadkowi Janowi na świętowanie 18-tych urodzin.



Powyżej to Krzyż Zasługi Wojskowego Orderu Św. Jerzego – odznaczenie rosyjskie, (4-ty step). Kolekcjoner medali powiedział mi orientując się po numerze, że to krzyż za Kaukaz.



Inne odznaczenie to odznaka Legionu Pułaskiego. Były próby stworzenia ugrupowania również w Rosji na Krymie. Choć nie udało mi się potwierdzić, że weszły do walki



Ten okrągły medal to moje ulubione w dzieciństwie odznaczenie dziadka: „międzyaliancki” Medal wielkiej wojny w obronie cywilizacji 1914-1918.Ten jest francuski. Miał taką piękną tęczową wstążkę, którą pozwolono mi się bawić, a ja ją zgubiłam.
Medal przyznawano wszystkim uczestnikom I wojny światowej, nie tylko wojskowym, którzy przelewali krew, też cywilom, na przykład jeńcom obozów, albo wdowom i matkom poległych żołnierzy. Na awersie przedstawia boginię zwycięstwa Wiktorię, a na rewersie lampkę oliwną i napis. Tęczowa wstążka miała symbolizować nową piękną epokę pokoju. 
Epoka ta jednak nie trwała długo. I to mnie zadziwia najbardziej, że ludzie nie wyciągnęli wniosków z okrucieństw i zniszczeń Wielkiej Wojny, a po 21 latach wybuchła następna potworna wojna.

A dziś wydaje mi się, że pokój w Europie jest taki oczywisty, że nawet trudno być za niego wdzięcznym.

Zapraszam do przeczytania:

niedziela, 2 listopada 2014

Brama do ogrodu wspomnień



... czyli Stare Powązki w Warszawie.





Tak, właśnie tak. Cmentarz nie musi być smutny. Jakkolwiek to może się wydawać dziwne. Powązkowska nekropolia jest miejscem, które chętnie odwiedzam i gdzie czuję się dobrze. To moje miejsce spotkań z Nimi i z historią.







Nie przypominam sobie, abym przez pierwsze 5 lat mego życia bywała na cmentarzu. Jednak kiedy miałam 5 lat tragicznie zginął mój Tata. Wspomniałam o tym w notce Pożegnanie z ojcem, która przez nieuwagę wylądowała na końcu działu Korzenie. 
Mój Tata, wtedy w 1966 roku, został pochowany właśnie na Powązkach, na których spoczywali już wcześniej inni nasi krewni. Był czerwiec, potem nastało lato, potem jesień, a ja razem z Mamą i Babiśką, często bywałyśmy na Powązkach odwiedzając Tatę. Przynosiłam stąd do domu kasztany i kolorowe liście i te rozmowy, które z Nim tam prowadziłam, opowiadając różne historyjki, jak wtedy, gdy wracałam z przedszkola.
Następnego lata do Taty dołączył mój Dziadek Jan. A Powązki stawały się miejscem, w którym oswajałam to, na co inni ludzie wymyślają łagodne określenia – odejście, rozstanie na zawsze, ostateczne pożegnanie. A to po prostu jest śmierć. 
Już jako małe dziecko zdałam sobie sprawę z tego czym ona jest. Jest konsekwencją tego, że się urodziliśmy. I nikt jej nie uniknie. Jest smutna, bo potem smucą się i tęsknią ci, którzy jeszcze zostali na Ziemi. Dowiedziałam się, że kiedy człowiek, ale też każde inne żyjące stworzenie umrze, to znaczy, że zostanie pochowany do ziemi. Nie będzie go wśród nas, jego rzeczy nie będą mu służyć, a tylko niektóre z nich zostaną zachowane przez pozostałych domowników. 
Przekonałam się wszak, że jednak taki ktoś może nadal w pewnym sensie żyć. Może trwać w pamięci żyjących. Ileż to razy wyjmowałam pudło ze zdjęciami i oglądałam na nich mojego Tatę, albo Dziadka. Ileż to razy słuchałam opowieści Babiśki jakimi byli ludźmi. 


Do tego grobu na Powązkach w 1986 roku odprowadziliśmy też moją ukochaną Babiśkę. Wspominałam Ją w notkach Jedyna taka babcia oraz Moja babcia czarodziejka.
Przez te wszystkie lata, choć bez fizycznej obecności moi najbliżsi są nadal przy mnie, a ja przy Nich. Pamiętam. W tym roku napisałam pierwszy w moim życiu list do Ojca. Został wydrukowany w miesięczniku „Charaktery”, a na blogu jest w notce Miłość na Dzień Ojca.

Na Powązkach odnalazłam groby wielu członków mojej rodziny, o których wcześniej nie wiedziałam, choć do dwóch nie udało mi się dotrzeć. Nie ma ewidencji przedwojennych pochówków, bo dokumentacja cmentarza. została spalona w czasie Powstania Warszawskiego.

Powązki to dla mnie również miejsce, w którym doświadczam wręcz fizycznego osadzenia w historii Polski, w historii Warszawy. Na tym skrawku ziemi spoczęli na wieczny odpoczynek wielcy ludzie. Babiśka prowadzała mnie zawsze po drodze do Marszałka Edwarda Śmigłego Rydza i opowiadała, jak powrócił potajemnie do Polski w czasie wojny i tajemniczo zmarł. Pochowali go pod innym nazwiskiem jako Adama Zawiszę żołnierze ZWZ – Związku Walki Zbrojnej z Mokotowa i że dziadek Rychłowski był właśnie w tej mokotowskiej organizacji.


I jeszcze śpiewała mi pod tą mogiłą taką przedwojenną piosenkę:
„Marszałek Śmigły Rydz, nasz drogi, dzielny Wódz,
Gdy każe, pójdziem w Nim najeźdźców tłuc.
Nikt nam nie ruszy nic, nikt nam nie zrobi nic,
Bo z nami Śmigły, Śmigły, Śmigły Rydz”.
Potem szłyśmy do Naszych, a ja podskakując z nogi na nogę śpiewałam na własną melodię Śmigły – Rydz, hyc, hyc, hyc.
Byłam małym dzieckiem, ale zachwycały mnie posągi uskrzydlonych aniołów, których na Powązkach wiele i z wielką ciekawością przyglądałam się starym nagrobnym fotografiom wąsatych panów i dziwacznie ubranych pań. Wyryte w kamieniu płaskorzeźby twarzy dawno umarłych mieszkańców Warszawy mijałam jak znajomych z przeszłości.


Poza tym jest tu zielono, spokojnie i cicho. Powązki są jak piękny park pełen starych drzew. Są tajemnicze i urzekające. 

Kiedy byłam mała dorośli pokazywali mi groby bardzo ważnych Polaków, poetów, muzyków, albo polityków. Mijaliśmy wielki grobowiec rodziny Mościckich, ale też współczesny grób rodziny Piaseckich, a w nim pochowanego młodego Bogdana Piaseckiego, zamordowanego w 1957 roku, jak mówiła Babiśka przez ubeków. Zawsze wielkie wrażenie robiły na mnie groby młodych ludzi, jak ten Zbyszka Chylewskiego, który zginął we wrześniu 1939 roku w obronie Warszawy. Albo ten z biało-czerwoną szachownicą – lotnika Edwarda Guttmejera. 
Tu na Powązki odprowadzałam będąc studentką, w maju 1983 roku maturzystę Grzesia Przemyka, zamordowanego przez milicję obywatelską. Trudna i smutna historia Polski pisała się na moich oczach.  


Ciągle odkrywam tu piękne, stare grobowce i ważnych ludzi w skromnych mogiłach – jak ten grób Jan Rodowicza „Anody”, na który trafiłam teraz. Jest tam (chyba, bo może nie odnaleziono ciała i grób jest symboliczny) pochowany młodszy brat „Anody” Zygmunt Rodowicz. Jego dowódcą był mój stryjeczny dziadek- kpt. Mieczysław Sokołowski. To pod jego dowództwem Zygmunt został ranny, a potem zginął w zbombardowanym przez Niemców szpitalu na ul. Chełmskiej.
Powązki mają w sobie coś niepowtarzalnego, jakąś niezwykłą atmosferę i nastrój. Opierają się temu jarmarcznemu przepychowi zawalonych donicami z kolorowymi chryzantemami grobów i roznoszącemu się zapachowi kiełbasy z grilla. Tu wciąż ważniejsze jest światło, obecność i skromne, gustowne przybranie. Ja, tak jak wielu innych odwiedzających ten cmentarz ludzi,  znajduję tu czas i miejsce na zadumę nad życiem, refleksję o przemijaniu, ale nie na smutek. Dla mnie Powązki są mostem prowadzącym do Niebiańskiej Bramy, a ta brama wiedzie do ogrodu wspomnień.

Grób rodziny Palmirskich, dr Władysława i Julii.
Tu spoczywa też Anna i Mieczysław Offmańscy.
Ś.P. por. Edward Guttmejer, uczestnik Wielkiej Wojny
i wojny polsko-bolszewickiej, zginął śmiercią lotnika

18-to letni Zbyszek Chylewski, zginął we wrześniu 1939 w obronie Warszawy.
Kiedy byłam mała podziwiałam karabin leżący na barierze i zdjęcie młodzieńca
- dziś już ich nie ma. Pozostał napis:
Ukochał Polskę ponad życia wiosnę.




Edward Dziewoński "Dudek" znaleziony przypadkiem
Grób Marszałka Śmigłego Rydza dawniej wyglądał inaczej
Wiele grobów wymaga renowacji, część odrestaurowano
 z wpływów z dorocznej kwesty.


Władysław Chojniarz , Jego córka Halinka ,
po prostu obywatele Warszawy. Tu trwa stara Warszawa,
moje miasto rodzinne.

Są drzewa, są ptaki.

Powiązane notki
.Pożegnanie z ojcem
.Miłość na Dzień Ojca
.Moja babcia czarodziejka
.Jedyna taka babcia