sobota, 21 czerwca 2014

Miłość na Dzień Ojca.





I znowu zrobiłam coś pierwszy raz. Bardzo się z tego cieszę, bo było ważne i wzruszające. Ten mój pierwszy raz stał się też zwieńczeniem akcji, którą pod nazwą „List do/od ojca”, przez dwa lata prowadził miesięcznik „Charaktery”.
Pierwszy raz w życiu napisałam list do swojego Taty. Kiedy zmarł miałam 5 lat, więc nie umiałam jeszcze pisać. I dopiero niedawno przyszło mi do głowy, że mogę taki list napisać teraz i to nie szkodzi, że wyślę go do redakcji czasopisma, a nie do taty. Ważne, że go napisałam i że to naprawdę jest list do niego.
W czerwcowym numerze „Charakterów” mój list do ojca został wydrukowany i zatytułowany „Miłość z zielonych listów”. Pewnie przeczytało go wiele osób. Przez to, że ukazał się drukiem stał się tym bardziej niezwykły. To trochę tak, jakbym go wypuściła w świat. A może nawet do nieba? Tym listem z okazji Dnia Ojca, chce się też tutaj podzielić z Wami.

„Kochany Tatku,
Jestem bez Ciebie już 48 lat, a nadal tęsknię za Tobą. Miałam tylko pięć lat kiedy umarłeś. Wtedy z tęsknoty wchodziłam do szafy, żeby posiedzieć pomiędzy Twoimi ubraniami i tak z Tobą pobyć.


Kochany Tatku, bardzo dziękuję Ci za zielone listy. Tylko Ty pisałeś zielonym atramentem, więc są charakterystyczne. Pamiętasz te listy, które pisałeś do Mamy zimą 1961 roku, kiedy leżała w szpitalu na patologii ciąży? Po Twojej śmierci zostały schowane na pawlaczu. Kilka lat później je odkryłam. Wyjmowałam je ukradkiem, głaskałam zielone litery i czytałam „Kocham Cię”.



Kiedy stałam się okropną nastolatką obraziłam się na Ciebie za to, że umarłeś i mnie zostawiłeś. Porzuciłam wtedy zielone listy, ale nigdy o nich nie zapomniałam.  Młodo wyszłam za mąż i wyprowadziłam się z naszego mieszkania. Zostawiłam tam Twoje listy, bo nie należały do mnie.



Tatku Drogi, Twoje zielony listy wróciły do mnie na moje 50-te urodziny. I chociaż dostałam je od Mamy, to poczułam się tak, jakby to był prezent od Ciebie. Kartki pożółkły, a zielony atrament stracił dawną, intensywną barwę. Kilkanaście kartek w kratkę zapisanych Twoim równym pismem w zielonym kolorze...


Po raz pierwszy od tylu lat, mając już zupełnie inną perspektywę i bagaż własnych doświadczeń, czytam o tym, jak radziłeś sobie w tamtych niełatwych tygodniach, gdy zdrowie Mamy i moje było bardzo zagrożone. To rozczulające jak namawiasz Ją do jedzenia pomarańczy i przekonujesz, by dbała o siebie.  W szpitalu zabiegasz o jak najlepszą opiekę dla nas. Nieomal widzę jak biegniesz z kwiatami do lekarki, kiedy wreszcie szczęśliwie przyszłam na świat i gdy z radości po prostu całujesz ją w policzek.  Podglądam Cię kiedy sprzątasz szykując się na nasz powrót do domu i jak kupujesz łóżeczko „dla swojej królewny”. Jestem pełna uznania dla Twojej Tatku dojrzałości i zaradności, a przecież miałeś wtedy dopiero 21 lat.  Jestem wciąż bardzo wzruszona Twoją troską o nas obie i tym jak bardzo nas kochałeś. 



Dziękuję Ci za słowa prawdziwej miłości. Za to, że nazywałeś mnie swoim maleństwem, skarbkiem i ukochaną córeczką. Dziękuję za kwiaty, które przysłałeś do szpitala z okazji mojego pierwszego w życiu Dnia Kobiet. 



Tatku Mój, płakałam też nad pocztówką, którą wysłałeś do mnie – już czteroletniego łobuziaka – gdy byłam z Mamą na wakacjach. Po raz kolejny czytam ze ściśniętym gardłem: „ Kochana Córeczko. Tatuś bardzo tęskni za tobą, chodzi po domu i płacze po kątach. Mamusia mi pisze, że jesteś niegrzeczna. To bardzo nieładnie, bo robisz Tatce wstyd. Jak się nie poprawisz, to jak wrócisz do domu Tatuś postawi cię do kąta. Bądź grzeczna i słuchaj Mamusi. Całuję Cię w nosek. Twój Tatka.” (12.08.1965r.) Podziwiam Twoją pedagogiczną intuicję i dziękuję za te pierwsze, tak szczęśliwe pięć lat mojego życia. Dziękuję, że nauczyłeś mnie jeździć na rowerze i pokonywać strach. Dziękuję, że wyposażyłeś mnie w swoją miłość na resztę lat już bez Ciebie.



Twoja śmierć Tatku położyła się cieniem na moim życiu. Mam w sobie nie tylko siłę i odwagę, ale też sporo lęków i smutków. Myślę, że to nie jest takie złe. Jestem przez to bardziej wrażliwa i współczująca, więcej widzę i rozumiem. Nie raz brakowało mi Ciebie, Twojego wsparcia i towarzystwa. Jednak pomimo fizycznej nieobecności, w jakimś sensie jesteś przy mnie stale – noszę w sobie zielony kolor dobrych słów napisanych przez Ciebie – zielony kolor nadziei. Kocham Cię...

Twoja ukochana córeczka – Beata.”.

Zielone listy i kartka też zielona.
Czytaj też:




niedziela, 15 czerwca 2014

DIY- czyli jaka zdolna i zaradna..

Do it yourself – w tym pojęciu mieści się mnóstwo. Przede wszystkim rzeczy wykonane samodzielnie w procesie przerabiania z czegoś innego. Najczęściej pojawia się w kontekście odzieżowym.

W czasach mojego dzieciństwa i młodości nie było takiej obfitości dóbr wszelakich jak teraz. Za to często rzeczy wykonywane były z trwałych surowców. Ubrania nosiło się latami, a czasem przechodziły ze starszych na młodszych.

Czy ktoś dziś jeszcze wie, co to znaczy „nicować’?  Kiedy przeszywamy ubranie od nowa zamieniając prawą stronę na lewą, to właśnie jest nicowanie. Takie swoiste DIY.

Od kiedy pamiętam zawsze przerabiałam. Swetry, sukienki, koszule, futra, buty, kapelusze torby, paski, zabawki, parasole itd., itp. Swetry można pruć, ale tzw. „szetlandy” (a co to takiego ?) po lekkim sfilcowaniu można dowolnie ciąć i zszywać. Pamiętam, że w 1988 roku zrobiłam taki sweter dla mojego męża z trzech innych swetrów z małymi dziurami i z kawałków dżinsu i sztruksu. Jego koleżanki z pracy nie mogły się nadziwić jak to tak można poprzerabiać.
Sfilcowana moherowa kamizelka...

przerobiona na torebkę w stylu AFRO



















Jestem zwolenniczką racjonalnego minimalizmu i sensownego oszczędzania. Kiedy gromadzi się rzeczy racjonalnie, czyli takie, które są naprawdę potrzebne, wtedy oszczędza się i miejsce w domu i środki na koncie. W sytuacji posiadania mieszkania o niezbyt dużym metrażu
J takie rozwiązanie samo się narzuca.



Do pocięcia i pozszywania

A więc uwielbiam przerabiać i robię to nie tylko dla siebie, ale również dla znajomych. Miejscem zdobywania odpowiednich (unikalnych) surowców są oczywiście szmatexy, ciuchlandy i inne skarbnice odzysku, np. szafa koleżanki, która z czegoś „wyrosła”.


Dziś pochwalę się tym jak tchnęłam nowe życie w stare … abażury. Moja trenerka z Dojrzewalni Róż kupiła je po 5 zł, oczywiście w secondohand’zie. Tkanina na zewnątrz była jeszcze w całkiem niezłym stanie, ale od środka już nieco sfatygowana.


Do przeróbki wykorzystałam trochę białej dzianiny elastycznej - do zakrycie strony wewnętrznej oraz jeden wełniany sweter typu szetland i resztki włóczek w kolorach, jakie „klientka” sobie zażyczyła. A tak nawiasem mówiąc, kolorystykę najlepiej ustalać prosząc o przyniesienie wydzieranek z kolorowej prasy. Odcień najlepiej dopasować przykładając taki kolorowy wycinek do tkanin, które zamierzamy wykorzystać. Wtedy nie ma wątpliwości, o jakich kolorach marzy dziewczyna.

Sweter pocięłam na paski, a paski na kawałki. Następnie wszystko „obdziergałam” na szydełku. Dorobiłam górę, nieco zwężając średnicę robótki. Na dole zrobiłam kolorowy pas, który potem zawija się do środka abażuru. Na wierzch naszyłam wykonane również na szydełku pasiaste półkola. Wyszły takie jakby mini spódniczki. Po naciągnięciu na wewnętrzną stronę abażurów białej dzianiny, można było wciągnąć te spódniczki na ich zewnętrzną stronę.







A oto abażury w pełnej krasie w swojej nowej kreacji. Naprawdę mi się podobają. Najbardziej to, że są JEDYNE TAKIE  na świecie. I jeszcze dlatego, że gdy Beata-zleceniodawca je zobaczyła powiedziała do mnie: „jesteś boska”.  Ha, no pewnie!


A może ktoś ma jakąś propozycję lub potrzebuje porady? Tu jest miejsce na Facebooku, gdzie moje ręcznie robione DIY można obejrzeć: Talent w Rękach

czwartek, 12 czerwca 2014

Bo nie dał mi kwiatów.



Foto: Nika Beyer

Tak jakoś teraz mam, że
  nie zależy mi na dostawianiu prezentów. Dawać prezenty natomiast bardzo lubię. Kiedyś było inaczej - bardzo lubiłam je dostawać, a chyba trochę mniej dawać. 

Od zawsze i niezmiennie lubię dostawiać kwiaty. Właściwie nieważne jakie, byle ładnie pachniały i były piękne. Mogą być malutkie, pojedyncze lub w bukieciku. Mogą być polne, ogrodowe, kwiaciarniane, bazarowe, leśne. Nawet przed chwilą zerwane na trawniku mlecze. Wszystko mi jedno. 


A najmilej, kiedy są od mojego męża. Stają się wtedy czymś więcej niż kwiatkami – są dowodem miłości, pamięci, przywiązania, są podziękowaniem, a czasem przeprosinami. Są powodem radości, wzruszenia, nostalgii lub wywołują wspomnienia miłych minionych chwil. To mowa bez słów. Kwiaty często są „po prostu” – bez okazji i „ku uciesze”. Z okazji wszelkich są jednak obowiązkowe i mąż nigdy o nich nie zapomina. A mnie z tym dobrze…

Niedawno, w ostatnią sobotę maja,
  mieliśmy 35 rocznicę trzymania się za rękę. Pisałam o tym w notce „Zakochana para”. W przeddzień, czyli w piątek mąż wracając z pracy robił zakupy. Wracał taszcząc w obu rękach torby wypełniony po brzegi, więc kwiaty mógłby przynieść najwyżej w …zębach. Zresztą nasze święto było dopiero nazajutrz. 
W sobotę wstałam rano, jak zwykle przed innymi jeszcze śpiącymi domownikami – tak jest każdego dnia. Ja po prostu ranny ptaszek (kaczka J ) jestem. Siedzę więc sobie w koszuli nocnej na kanapie, popijam kawę w spokoju i oglądam nasze stare zdjęcia. Aż tu dzwonek do drzwi wyrywa mnie z zamyślenia – krótki, ale natarczywy. Kogo u licha niesie tak rano? Dziwne, bo portier nie wpuszcza nikogo obcego, ani też nikt nie zapowiadał spisywania liczników wody. 


Kiedy otworzyłam drzwi najpierw zobaczyłam duży, piękny bukiet kwiatów. Wielkie pąki białych peoni prawie zasłaniały twarz osoby, która je trzymała. Po chwili peonie przemówiły do mnie głosem mojej sąsiadki: Pani Beatko, mam nadzieję że nie obudziłam i że nie robię kłopotu. Ależ nie – odpowiadam – już dawno nie śpię. Starsza pani, która zawsze wszystkim chętnie służy pomocą i dobrym słowem, tłumaczy się zakłopotana: Bo widzi Pani strasznie kwiaty na działce obrodziły i muszę się z Panią podzielić. Oczywiście jeśli nie zrobię kłopotu. Odpowiadam pośpiesznie, że oczywiście z miłą chęcią przyjmę nadmiar kwiecia i że to żaden kłopot. I dziękuję Pani sąsiadko, serdecznie dziękuję. To naprawdę niesamowita niespodzianka. Do zobaczenia…


Z ledwością udaje mi się upchać peonie do największego wazonu jaki mam, a za moment cały pokój wypełnia słodka, przyjemna woń. Niebawem do pokoju wchodzi mój mąż, który wyczłapał się z naszego „wagonu sypialnego”  Patrzy na wazon z kwiatami, patrzy na mnie w koszuli nocnej i znowu na kwiaty. Jest zaspany i jakby nie dowierzał temu co widzi. Wreszcie pyta (nie wiem tylko czy mnie, czy siebie) – czy ja zamówiłem pocztę kwiatową? I dodaje - właśnie przed chwilą śniło mi się, że nie zdążyłem kupić Ci kwiatów, więc zamówiłem i że przynieśli. 
Śmieję się i na głos i w środku, bo radość mnie rozpiera. I mówię poprzez śmiech – nie kupiłeś mi kwiatów. Tym razem nie zdążyłeś. Ale zamówiłeś … kwiatową samopomoc sąsiedzką. To naprawdę wyjątkowa rocznica, ta 35. J




Męża widocznie dręczyły jakieś „wyrzuty sumienia”, że te kwiaty nie od niego. Kiedy wróciłam w piątek z pracy, w przedpokoju czekał na mnie bukiecik żółto-kaczych róż podtrzymywany przez dwie pluszowe kaczki. Dziękuję Miśku, dziękuję. Też Cię kocham…

Dla mnie to są takie radości, które budują dobry nastrój, tworzą jakąś naszą historię, są pewnym rytuałem. Jednak dziś ktoś mi uświadomił, że są też takie kobiety, które zamiast bukietu róż wolą dom z ogrodem pełnym róż.















Róża wczoraj przesłana pocztą kwiatową przez Ewę :)































Dziękuję Ewuniu za różę w Dojrzewalni Róż...

Czytaj też:
Zakochana para

sobota, 7 czerwca 2014

Zobaczyć Powstanie Warszawskie.

Od czterech tygodni zbierałam się na odwagę, żeby pójść do kina na film „Powstanie Warszawskie” zrealizowany przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Rodzice mojego ojca, czyli dziadkowie ojczyści Hanna i Zygmunt Sokołowscy oboje zginęli wtedy w 1944r. Ona miała 31 lat, (choć przyznawała się jedynie do 30-tu), a on 32. Mieli troje dzieci, mój ojciec –najmłodszy- miał wtedy 5 lat.

Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz w życiu usłyszałam o powstaniu, ale musiałam być bardzo malutka, bo wydaje mi się, że wiedziałam o nim od zawsze, tak jak o tym, że to właśnie wtedy dziadkowie zginęli. Kiedy byłam już trochę starsza o powstaniu opowiadała mi babcia macierzysta – Babiśka. Jednak o moich tamtych dziadkach nie wiedziała nic konkretnego. Nie mogłam się też tego dowiedzieć od ojca, bo on zginął, kiedy ja miałam 5 lat. Do jakichkolwiek szczegółów tamtych powstańczych wydarzeń dotarłam dopiero 10 lat temu. Ale zawsze, od kiedy pamiętam tematyka powstania żywo mnie interesowała. Szukałam dziadków w książkach i na zdjęciach.

Oglądałam też fragmenty kronik powstańczych, które są tworzywem tego kinowego filmu. Czarno-białe kadry pokazywano wielokrotnie w TV, był też taki specjalny cykl – powstanie dzień po dniu. Oglądałam je również w Muzeum Powstania Warszawskiego. Na pewno nie wszystkie, ale wiele z tych obrazów widziałam. Zawsze mam nadzieję, że dostrzegę coś, co będzie się wiązało z moimi dziadkami. Ciągle szukam ich śladów.

W kinie na widowni było kilkanaście osób w różnym wieku. Przez cały film nikt nie odezwał się ani słowem, nie zadzwoniła niczyja komórka i nieomal wszyscy doczekali na siedząco do końca napisów, którym towarzyszyła piękna piosenka o marzeniach o wolnej Polsce, o poświęceniu i miłości.

Nie przypuszczałam, że złożenie fragmentów kronik, pokolorowanie filmu i dodanie dźwięków oraz dialogów wypowiadanych przez uchwycone w kadrze osoby, przyniesie tak niesamowity efekt. Dla mnie ten film jest obezwładniająco wzruszający i poruszający. Dźwięki kierują moją uwagę do rzeczy, na które dotychczas nie zwróciłam uwagi. Na to, co działo się w tle. Kolor nie tylko przydaje waloru autentyczności, ale we mnie spowodował odczucie, jakby to wszystko stało się wczoraj. Dźwięk i kolor umieścił mnie wewnątrz tych wydarzeń. Nad moją głową przelatują niemieckie sztukasy, z boku wybuchają bomby. Słyszę skwierczenie ognia pochłaniającego wnętrza palących się domów. I tylko nie czuję swądu spalenizny i tylko dym nie gryzie w oczy. I tylko nie czuję smrodu rozkładających się ciał, ale słyszę brzęczenie much unoszących nad trupami. Nie szkodzi że nie ma zapachów, i tak to co widzę i słyszę żalem rozdziera mi serce.

I tylko czasem z pokazywanymi okolicznościami nie koresponduje uśmiech obecny na twarzach filmowanych ludzi. To „efekt kamery”. W tamtych czasach, robienie zdjęć, czy pozowanie do kamery wywoływało automatyczny odruch uśmiechu. Czasem też do tego uśmiechu zachęcał sam operator. W końcu kronika była robiona na zlecenie biura propagandy. Można jednak wyłowić momenty, gdy w kadrze pojawia się ktoś nieświadomy, że jest filmowany. Są więc twarze umęczone do granic możliwości, smutne i przerażone.

Ponieważ o powstaniu trochę wiem, z opowieści babci i innych krewnych, z dziesiątek przeczytanych książek, wspomnień, historycznych opracowań i filmów, ta wiedza nakładała mi się na widziane obrazy. Operator pokazuje wnętrze jakiegoś pomieszczenia, to chyba piwnica, w której jest wiele osób. Przez gwar głosów przebija sie głośny, żałosny płacz dziecka. Potem kamera pokazuje kobietę, która w hamaku z prześcieradła buja dziecko. Wyjmuje niemowlę, a ja widzę tylko jego wielkie oczy. To są oczy śmiertelnie głodnego dziecka. Czytałam, że od początku powstania starano się zabezpieczyć krowy i dawane przez nie mleko, które było racjonowane właśnie dla niemowląt. Rozdzielano też zapasy mleka w proszku. Dla wszystkich jednak nie starczało. A kiedy brakło wody, wycieńczone matki niemowlaków traciły pokarm i nie miały czym karmić swoich dzieci. Ich piersi wyschły, ich dzieci umierały z głodu.

Kamerzysta pokazuje też parę razy psy, np. wielkouchego młodego buldożka angielskiego. Los zwierząt w powstaniu, wobec hekatomby ludzi, jest tematem pobocznym, ale pojawia się w literaturze. Czytałam więc o psach obdzieranych ze skóry, oczywiście o zabijanych koniach, i o tej krowie- żywicielce z Powiśla. I o kocie sąsiadki usmażonym na paście do podłogi. Niektórym ludziom i zwierzętom udało się przeżyć. Moja teściowa (miała 14 lat i była z matką na ul. Hożej w Śródmieściu) wyszła z powstania ze znalezionym w jakiejś piwnicy ratlerkiem.

Patrzę z rozdartym sercem na obracane w ruinę miasto. Jest zrujnowany kościół Św. Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Przed wojną moi polegli dziadkowi ochrzcili tu swojego najstarszego syna Krzysia. Po wojnie tu wzięli ślub moi rodzice, a potem tu mnie ochrzcili. Ten kościół zawsze rozpoznam. Operator pokazuje perspektywę Alej Jerozolimskich w kierunku Wisły. W unoszącym się kurzu dymie majaczą wieżyce mostu Poniatowskiego. Ostatnie fragmenty filmu to obraz potwornych zniszczeń miasta. Wypalone do szczętu szczytowe ściany kamienic, powykręcane żelazne zbrojenia, morze gruzu. Ich ukochana Warszawa została zamordowana jak dziesiątki tysięcy tych, którzy tu żyli przed 1 sierpnia 1944 roku.

Ten film, w moim przekonaniu, powinien zobaczyć każdy, dla którego słowo Polska nie jest nic nieznaczącym zlepkiem liter. A może nawet ci, którzy nucą pod nosem piosenkę Marii Peszek
„...po kanałach z karabinem nie biegałabym, nie oddałabym ci Polsko, ani jednej kropli krwi, sorry Polsko...”


Poniżej kilka zdjęć książek, które mnie wychowywały, uczyły patriotyzmu, informowały, były nadzieją na znalezienie ważnych śladów i takich, nad którymi mogłam tylko gorzko zapłakać. Staram się tę wiedzę propagować wśród młodych. Niektórych obdarowują takimi książkami. Cóż można dziś zrobić więcej ponad to, aby pamiętać i dbać by ta pamięć nie zginęła tak jak oni w 1944. Nic więcej. Sorry Polsko...
.

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Męskie marzenie - babskie spojrzenie.



To naprawdę romantyczna historia. I już słyszę klikanie. To mężczyźni opuszczają tę stronę. Nie cierpią słowa „romantyczny”.

 Mam szczęście. Poznałam człowieka do podziwiania. Znam kogoś, o kim warto sobie przypomnieć, kiedy wewnętrzny pesymista sączy w duszę jad: „nie uda ci się, nawet o tym nie marz!”

 To facet. Młodszy ode mnie o dziesięć lat. Jest pilotem. I żeby nie było, mój mąż też go podziwia, a wybranka serca tego faceta lubi mnie. To nie jest damsko-męska sensacja, tylko opowieść o sile ... dziecięcych marzeń. Teraz słyszę klikanie opuszczających tę stronę kobiet. Zostańcie, to będzie bardzo ciekawa historia.





Jacka Mainkę zobaczyłam pierwszy raz siedem lat temu na lotnisku, a gdzieżby indziej? Jeździmy tam z mężem puszczać modele samolotów. Nieznany nam dotąd pilot właśnie sprowadził do Polski pierwszego „warbirda”, czyli samolot wojenny (wojskowy). Dwupłatowy, żółty Tiger Moth z 1939 roku wzbudzał zainteresowanie i podziw. Zaczęliśmy zagadywać do pilota, a kiedyś nawet umówiliśmy się na spotkanie przy samolocie i na opowieść o tym latającym zabytku. Jacek okazał się sympatycznym, otwartym człowiekiem i wcale nie zadzierał nosa, co się pilotom zdarza.

Potem Jacek Mainka sprowadził na lotnisko kolejny samolot –Taylorcraft Auster z 1944 roku, też wojskowy, dwumiejscowy górnopłat. Przyjeżdżał z dziewczyną, a dziewczyny – zwłaszcza, jeśli są tylko dwie w zupełnie męskim gronie – szybko znajdą do siebie drogę. I tak zaczęliśmy się lepiej poznawać. I tak poznałam tę niezwykłą historię.

Jacek miał dziadka, to był drugi mąż jego babci – niestety nie żyjącego już teraz Ryszard Kwiatkowski.
Dziadek niezwyczajny – w czasie II wojny światowej w Anglii był mechanikiem lotniczym w myśliwskich dywizjonach – 303 i 308.
Przywiezione z wojny pamiątki i zdjęcia samolotów działały na wyobraźnię małego chłopca. Najważniejsze jednak były spotkania z pilotami weteranami, na które zabierał go dziadek. Piloci myśliwców Hurricane i Spitfire, uczestnicy słynnej Bitwy o Anglię i późniejszych lotniczych zmagań nad terytorium okupowanej Europy, wspominali tamte czasy, snuli opowieści i z chęcią odpowiadali na pytania młodego. Ci starsi panowie, którzy byli pierwszymi polskimi zwycięzcami w tamtej wojnie, rozniecili w sercu Jacka dziecięce marzenie ... żeby kiedyś – tak jak oni - latać samolotem Spitfire. Kiedy głośno im zakomunikował: „Też kiedyś będę tak latał”, uśmiechali się nie wróżąc spełnienia marzenia o Spitfire’rze.

Ryszard Kwiatkowski przy Spitfire (Zdj. ze zbiorów Jacka Mainki)

A jednak siła marzeń jest ogromna. Jacek Mainka krok po kroku dążył do spełnienia danej obietnicy. Najpierw Liceum Ogólnokształcące (dawniej im. Gottwalda) w klasie z matematyką eksperymentalną. Potem studia na Wydziale Mechanicznym Energetyki i Lotnictwa (MEiL) na Politechnice Warszawskiej i udział w ważnych studenckich projektach. Zawodowo od 1997 roku pilot różnych linii lotniczych, obecnie kapitan w liniach lotniczych Wizzair szkoli innych na A320.

Jednak pilotowanie Airbus’a, ani żadnego innego powietrznego autobusu nie przybliżało Jacka Mainki do latania na Spitfire. Dlatego uparcie realizował swój plan sprowadzając właśnie Tiger Moth’a, a później Austera. A to nie jest takie proste jak sprowadzenie samochodu z kierownicą z prawej strony. Ponad sto pobytów w Wielkiej Brytanii, mnóstwo zabiegów, dużo szkolenia, latania, różnych egzaminów i w końcu zrobienie 
UK Display Authorization. Nieomal cyrograf podpisany własną krwią na dworze królowej Elżbiety II. Po drodze do Spitfire były jeszcze loty na samolocie Harward. Wszystko wymagało ogromnych nakładów czasu, wysiłku i finansów.

Foto Johannes Heimberger ze zb. J. Mainki
Wreszcie szkolenie na dwumiejscowej wersji Spitfire. No i się udało. Jesienią 2013 roku Jacek Mainka odbył pierwsze samodzielne loty na samolocie myśliwskim Supremarine Spitfire z czasów II w. ś. Teraz chciałby wykonać pierwszy lot takim samolotem do Polski.

Najpiękniejsze w tym marzeniu jest to, że to spełnienie nie tylko marzenia Jacka Mainki. To spełnienie marzenie chyba wszystkich polskich pilotów latających na Spitfire w czasie wojny.
Jacek to wie, że wtedy po wojnie młodzi chłopcy marzyli o wylądowaniu na Okęciu czy Ławicy swoimi pięknymi maszynami, gdzie matki i dziewczyny będą na nich czekać. Nic takiego się nie wydarzyło. Alianci zabrali im samoloty i pokazano im bramę. Byli już niepotrzebni, a nawet zawadzali. O tym też słuchał na spotkaniach weteranów.
Zatem przylot Jacka Mainki to byłby następny symbol – bo żaden Polak nie wrócił po wojnie do Polski na „Spitfire”.


W Jacku Maince podziwiam nie tylko Jego determinacje, upór i wytrwałość w dążeniu do spełnienia marzenia z dzieciństwa. Bardzo szanuję Jego patriotyzm i przywiązanie do historii polskich skrzydeł. Ujmuje mnie też Jego wielka atencja do tych starych już dziś ludzi, pilotów weteranów II wojny światowej. I Jego dbałość o nich. To, że z tymi, którzy jeszcze są wśród nas, dzieli się swoją radością z latania Spitfire’em, że tak naprawdę robi to też dla nich. Dla Pani Jadwigi Piłsudskiej-Jaraczewskiej, dla Pana kpt. Jerzego Główczewskiego i dla tych licznych anielskich zastępów polskich pilotów, którzy przenieśli się do „niebiańskiej eskadry”.

Tak bym chciała, żeby to marzenie się spełniło już w czerwcu tego roku. To rok okrągłych rocznic: bitwy o Monte Cassino, D-Day 6 czerwca i również 70 rocznica Powstania Warszawskiego. To wtedy, siedemdziesiąt lat temu marzenie wszystkich Polaków o wyzwoleniu spod hitlerowskiej okupacji zaczęło nabierać nadziei na spełnienie.

Ciekawe, czy lotnicze marzenia mają skrzydła ? 
Zobaczcie więcej: http://www.supermarinespitfire.pl
W swoim tekście wykorzystałam informacje zasłyszane od Jacka Mainki oraz z publikacji w czasopiśmie "Skrzydlata Polska" i z wywiadu na portalu "Dla pilota".
Nad skrzydłem.

Pod skrzydłem.



Auster i Tiger - czyli jak rozdwoić pilota :)



Dwie kobity na lotnisku :) Foto: Miłosz Rusiecki
A to nasz własny bezzałogowy - załoga stoi na ziemi.