niedziela, 31 sierpnia 2014

1 września – radość pomieszana.

Doskonale pamiętam uczucie radości pomieszane z lekką nutką niepokoju. Choć na pewno dominująca była ciekawość – jak to będzie?

Klasa I z wychowawczynią p. J. Goździelewską.
Ja w pierwszym rzędzie trzecia od lewej
Tak było kiedy pierwszy raz wybierałam się jako siedmiolatka do szkoły podstawowej. Przylepiła się do mnie nieznana dziewczynka, choć w klasie były również dzieci z mojego przedszkola. Też miała na imię Beata. Było mi troszkę smutno, bo do tej szkoły nie poszła moja najlepsza przyjaciółka z przedszkola Zuzia Antoszkiewicz. Wtedy rozstałyśmy na dziesiątki lat, ale niedawno spotkałyśmy znowu. O tym jednak innym razem.

Idąc pierwszy raz do szkoły 1 września 1968 roku byłam ubrana na galowo, podobnie jak reszta szkolnej braci i nie mogłam się doczekać spotkania z Panią Wychowawczynią. Pamiętam, że bardzo chciałam zabrać ze sobą tornister i drewniany piórnik. Niestety – nic z tego – tego dnia oczywiście były niepotrzebne. To mi się nie podobało. Za to Pani Wychowawczyni Jadwiga Goździelewska bardzo mi się spodobała – pogodne oblicze, niebieskie oczy i piękne blond włosy wysoko związane w kucyk okręcony cieniutkim, jasnym kosmykiem. Miała na sobie błękitną sukienkę mini z tłoczonej w delikatny wzorek krempliny. Uśmiechała się do nas łagodnie, a tych którzy płakali pocieszała po matczynemu.
Tu zakończenie IV klasy, deklamuję wiersz "Hura, wakacje!"
Z tyłu za pianinem p. Cybulska, a przy pianie p. Czaja.
Granatową spódniczkę na szelki uszyła mi Babiśka - oczywiście :)

Z latami każdy kolejny 1 września oprócz lekkiego podekscytowania przynosił trochę smutku z powodu kończących się letnich wakacji. Za to niósł radość ze spotkania koleżanek i kolegów z klasy. Każdy następujący w tym dniu nowy rok szkolny był otwartą kartą, był obietnicą czasu, w którym wszystko można  zacząć od nowa. Był nadzieją, że uda się zdobywać lepsze stopnie. Był ciekawością, co dobrego przyniesie. W młodszych klasach marzyłam, żeby zdobyć odznakę „Wzorowy Uczeń”, ale nigdy mi się to nie udało – brzydko pisałam i robiłam błędy. Chyba trzy a może cztery razy dostałam nagrodę książkową na zakończenie roku szkolnego. Ostatni raz w I klasie liceum. Pamiętam, jak w podstawówce z wielkim zainteresowaniem oglądałam nowe podręczniki. Kiedy rozpoczynała się nauka jakiegoś nowego przedmiotu, np. biologii, czy fizyki, czułam coś jakby dumę z tego że staję się coraz „doroślejsza”, bo już jestem w piątej, albo w siódmej klasie i poznaję zupełnie nowe rzeczy. 
Klasa VIA z wychowawczynią p. B. Cybulską.
Ja obok wychowawczyni druga od prawej.

Moją wychowawczynią od IV do VIII klasy była Pani Barbara Cybulska, polonistka. Wykształcona, kompetentna i modnie ubrana, w okularach w grubej oprawie był podobna do aktorki Mai Komorowskiej. Wywarła na mnie przemożny wpływ. Polubiłam język polski i szkołę, jako miejsce dające satysfakcję. 


Kilkanaście lat później, w połowie lat 80-tych nadszedł pierwszy dzień września inny od tych z dzieciństwa. Oto szłam do szkoły podstawowej nie po to, aby usiąść w szkolnej ławce, ale po to, żeby stanąć pod tablicą. Szłam do pierwszej w swoim życiu pracy. Zostałam nauczycielką. Po drodze roztrącałam opadające już liście i nie czułam lęku, ani obaw – jedynie radość i ciekawość – jak to będzie?

Moja pierwsza w życiu własna klasa - rok 1986.

Było ekscytująco. Ośmioletnie dzieciaczki wlepiały we mnie oczy pełne zainteresowania i ufności, jaką może mieć tylko drugoklasista. One już wiedziały jak to jest w szkole, nie bały się. Były tylko ciekawe, jaka będzie ta nowa Pani. Połowę szkolnej sali wypełniali rodzice i dziadkowe maluchów. Przygotowałam się dobrze do tego „pierwszego razu”, więc z łatwością sprostałam zadaniu. Taką pewność siebie i zero stresu może mieć tylko dziewczyna lat 25. Byłam pełna zapału, chęci, pomysłów i tylko czekałam, kiedy je na swojej klasie wypróbuję.
J Głowa nabita świeżą wiedzą i praktyką liźniętą w sporej liczbie godzin spędzonych na studenckich praktykach. A do tego duma z tego, że oto jestem nauczycielem – będę uczuć dzieci, kształtować ich charaktery, to dzięki mnie tyle się nowego nauczą. Będę dla nich ważną osobą – tak jak dla mnie ważna była moja Pani Wychowawczyni. Po latach, wtedy gdy akurat moi pierwsi uczniowie kończyli 30 lat, spotkałam się z niektórymi z nich, ale o tym kiedy indziej.

Dość, że usłyszałam od nich wtedy wiele dobrych słów na temat tamtego naszego pierwszego spotkania i czasu spędzonego potem w szkole. Wyrośli na fajnych, młodych ludzi. I to jest prawdziwa satysfakcja.
Ślubowanie kolejnej pierwszej klasy, 14.10.1994r.
1 września kojarzy mi się z rozpoczęciem roku szkolnego i to niesie radość, choć już od 9 lat nie dla mnie dzwoni pierwszy szkolny dzwonek. Szkołę po 19 latach pracy porzuciłam i zajmuję się zupełnie czymś innym. 


Jest to dla mnie dzień pomieszanej radości. I tak było również wtedy, gdy byłam dzieckiem. Bo od małego dziecka wiedziałam, że to rocznica wybuchu najstraszniejszej z wojen. Kiedyś, za moich czasów, podczas rozpoczęcia roku szkolnego kierownik, a potem dyrektor szkoły, zawsze przywoływał to wydarzenie. Dawniej w samo południe wyły w tym dniu syreny, a ich dźwięk przeszywał mnie dreszczem. Czułam się tak jakby za chwilę miały nadlecieć niemieckie samoloty i rzucać bomby na zalane jesiennym słońcem ulice stolicy. W tym dniu w telewizji nadawano filmy o tematyce wojennej, dokumentalne i fabularne. Do dziś pamiętam widok palącej się wieży zegarowej Zamku Królewskiego. Ta data nie zacierała się w pamięci, tak jak to dzieje się dziś. 


1 września 1939 roku - dzień, który na zawsze zmienił losy Polski, Polaków, Europy i świata. 

Pamiętam o tej dacie również po to, aby się cieszyć – cieszyć z tego, że żyję w wolnej Polsce i że dzieci wciąż chodzą do szkoły. To też wystarczający powód do radości.

A swoją drogą to perfidia Hitlera wywołać wojnę w dniu rozpoczęcia roku szkolnego, jakby nie dość zbrodniczy był to zamiar.Wszystkim, którzy rozpoczynają nowy rok szkolny życzę, aby był udany i przyniósł wiele powodów do radości i satysfakcji. Niech się święci 1 września :) 

środa, 27 sierpnia 2014

Unikatowa kolekcja na jesień i zimę

Światowej sławy nikomu nieznana projektantka z Warszawy właśnie niedawno przedstawiła zwiastun swojej najnowszej kolekcji dzianin na jesień i zimę. Przeważają najmodniejsze w zbliżającym się Brrrr-sezonie kolory korespondujące z jesienną szarugą i niebieskawym niebem, krą spływającą po Wiśle i ośnieżonymi pagórkami, których jeszcze nie przybrudził miejski kurz.


Jako pierwszą prezentujemy oryginalną zawijkę - owijkę. Sposób noszenia tego swetro-szala zależy tylko od pomysłowości właścicielki, czyli dół do góry, a góra do dołu, jak mawiała Magda Karwowska, żona Czterdziestolatka zresztą.






Ciepłym i doskonale się komponującym dodatkiem jest moherowa torebka utrzymana w podobnej tonacji. Właściwie można by ją nosić również jako interesujące nakrycie głowy – ale to wersja tylko dla odważnych Pań i dla lubiących odmianę w trendzie moherowych beretów.











Dla tych kobiet, którym tak ekstrawagancki strój nie pozwoliłby na wyjście z domu, nasza niezwykle utalentowana twórczyni zaprojektowała tradycyjną „papachę”. Niby zwykła, a jednak niepowtarzalna.
Niepowtarzalność to bowiem zasada, której od lat hołduje tajemnicza właścicielka firmy „Talent w Rękach” ( Talent w Rękach) i dzięki temu może odnieść wielki sukces na otwierających się przed nią otworem światowych rynkach mody.








P.S.

Ciekawa jestem, co by było, gdyby się spełniło :)









Czytaj też:
.DIY, czyli jaka zdolna i zaradna
.Talenty dla chwalipięty

piątek, 15 sierpnia 2014

Wczasy ze skrzydłami.






Są wczasy w siodle, wczasy z odchudzaniem, albo z językiem angielskim. Wczasów, o których marzył mój mąż nie ma w żadnej z wakacyjnych ofert. Są wczasy wagonowe, ale lotniskowe? O takich nikt nie słyszał. 




Po raz kolejny przekonałam się, że jeśli się czegoś pragnie, to się spełni. Jeździliśmy do Wilgi od kilkunastu lat, wszytko było fajne, ale mój mąż trochę nudził się bez swoich samolotów. Tyle czasu wolnego, a polatać nie majak i gdzie.

I całkiem przypadkiem sześć lat temu trafiliśmy na prywatne lądowisko dla samolotów, do którego jedzie się samochodem 10 minut z naszego ośrodka wczasowego. Zaszyty w lesie kawał pięknej, lotniczej łąki i sympatyczny właściciel, który serdecznie gości nasze modele. Nota bene pilot lata na nietypowym samolocie z napędem pchającym.
Przez te kilka lat lotnicze dobra Pana Andrzeja Chmury powiększyły się o hangar z prawdziwego zdarzenie i samolotów też przybyło. To tak zwane samoloty ultralekkie. Są też i motolotnie. Zamknięty w prostokącie lasów mały, wakacyjny, lotniczy światek.
Piękne tu są widoki, zielona przestrzeń i cisza przerywana tylko warkotem samolotowego silnika.
Widziałam tu prawdziwego dudka z czubkiem i sarnę przemierzającą w susach łąkę i jaszczurkę i bociany. Naprawdę miłe wczasy ze skrzydłami – oferta limitowana.

Nasz samolot...


Ich samolot :)


Nasz samolot i ich samolot :)
Samolot ze śmigłem z tyłu.

Motolotnia

Start samolotu Tulak

Tulak w powietrzu



Lądowanie o zachodzie słońca romantyczne :)

Taki piękny lotniczy widok...

Wczasy ze skrzydłami :)

.Czytaj też:
.Dobre polskie wczasy

środa, 6 sierpnia 2014

Dobre polskie wywczasy.





Uuuwieeelbiam! Polskie wczasy z polskim jadłem kocham i już. Fakt, że miłość ta zasiana w podatnym gruncie – nie lubię daleko podróżować. Przywiązuję się też do miejsc i do ludzi. I chyba najważniejsze mamy psa bez ani jednego zęba, wymagającego gotowanego, miksowanego jedzenia. 
Dla mnie wczasy w Polsce są w zupełności wystarczająco i na dokładkę PL :)



Od 17 lat wyjeżdżamy na wakacyjny wypoczynek do oddalonej o 60 kilometrów od Warszawy Wilgi. To mała miejscowość, niedaleko płynie Wisła. W czasach swej świetności, to znaczy w PRL-u, tętniła wakacyjnym życiem kilkudziesięciu większych i mniejszych ośrodków wczasowych. Był tu słynny ośrodek MSW, Zakładów Cukierniczych Walter, Telkom, Zelmot, Karol elektryków, w którym wypoczywaliśmy jeszcze razem z synem, i mnóstwo innych zakładowych przybytków wakacyjnej uciechy. Dziś są dwa prywatne i jeden „państwowy”.





W ośrodku wypoczynkowym Politechniki Warszawskiej czas się zatrzymał. Nie przeszkadza mi to, a nawet cieszy. Siermiężne domki kempingowe, gdzie jedynym znakiem luksusu jest malusieńka łazienka z ciepłą wodą i elektryczny kaloryfer. Nie ma glazury, ani paneli. Jest fornirowana płyta i linoleum, Ale co tam, kiedyś trzeba było latać do wspólnych sanitariatów, a o terakocie ludziska marzyli we własnych łazienkach. W domku trochę ciasno, ale wystarczy, żeby się w miarę wygodnie urządzić. 





No i sympatyczni wczasowicze, stali bywalcy, pracownicy Politechniki i ludzie spoza, przyjeżdżający tu od lat. W większości starsze osoby i babcie z dzieciakami. Cisza, spokój, nuda. Uwielbiam.

Do tego stołówka ze smacznym polskim, wczasowym jadłospisem. Jak za dawnych lat. Pomidorówka, mielony, marchewka z groszkiem, młode ziemniaki i kompot. Tutaj smakuje jak wyszukane dane z restauracji. Mniam, mniam.


Już przed wyjazdem cieszę się na możliwość korzystania z wczasowej biblioteczki. Trafiły tu książki z półek Politechniki, ale też wczasowiczów, którzy rozstali się z nimi bez żalu. A ja zaczytuję się w kryminałach z lat mojej młodości. Głownie wydawnictwo KAW i ta czarna seria z Jamnikiem.

Jest tu też wszystko, czego można chcieć, aby wypoczynek był aktywny. Można grać w tenisa ziemnego i stołowego, można ćwiczyć rzuty do kosza. Dla amatorów siatkówki czy kometki też jest boisko z siatką. Dla dzieciaków basenik i dwa place zabaw. Można przycupnąć na krótką modlitwę przy zaaranżowanej kapliczce. Dla wszystkich dużo leśnej przestrzeni, w której można się zaszyć. Nawet dzieciarnia jakoś rozproszona. I psy nie szczekają.



Las z przewagą sosen, trochę brzóz i dąbków. Powietrze takie, że uch, a śpi się jak kamień. Można spacerować po lesie, można iść nad wodne oczko, zwane „Morskim”. Można pojechać na rybę smażoną. Można też nic nie robić tylko lenić się na leżaczku. W pobliskim miasteczku Wilga robimy niezbędne zakupy (na żarełko dla psa). A Internet tylko na przestrzeni 10 metrów kwadratowych i to kulawy. Odpoczynek od wszystkiego. Po prostu cud, miód, malina.







Stołówka


Dzieci nie znają słowa stołówka
i mówią, że to restauracja :)
Polski las z komarami :)







Serdeczne pozdrowienia z wywczasów w Wildze wszystkim Czytelnikom i Sympatykom bloga Wystarczająco PL przesyła Beata

P.S.
Wczoraj na skraju lasu pierwszy raz w życiu widziałam prawdziwego dudka ( z czubkiem !). Nie zdążyłam zrobić mu zdjęcia, bo zanim wyciągnęłam aparat już rozpostarł swoje piękne jak klawiatura fortepianu skrzydła i odleciał. Ale cudny był. :) B.B.

piątek, 1 sierpnia 2014

Sierpniowe Zaduszki.

Jest taki dzień w środku lata, gorący żarem zniczy. Święto Pamięci o Nich. Dzień biało czerwony. Biały jak Hostia i jak nadzieja na wreszcie spokojny sen.  A czerwony, wiesz jak...

Chodzę Ich dróżkami. Klękam przed Ich ołtarzem. Chcę być blisko, jak najbliżej.

Szukam ciszy, żeby słyszeć myśli.

I spokoju, by czuć bicie serca.

Szukam samotnego cienia, żeby pamiętać Tych, którzy zginęli w najświętszej bitwie...





Kościół Świętego Stanisława Kostki na Żoliborzu – kościół moich Dziadków i mój kościół. Tu Hanka i Zygmunt Sokołowscy ślubowali sobie miłość i to ... że Cię nie opuszczę aż do śmierci.





Siostry mego dziadka Zygmunta upamiętniły ich śmierć fundując napis na ścianie tego kościoła obok zasmuconego Chrystusa.





Ulica Śliska 51 – Szpital Powstańczy. Tu 11 sierpnia 1944 roku
 przyniesiono ranną Hankę.



Kiedy w nocy umarła pochowano ją w tym małym przyszpitalnym ogródku.





Obok tej kamienicy na rogu ulicy Żelaznej musieli Hankę nieść do szpitala – innej drogi nie ma.






A ta narożna kamienica u zbiegu Żelaznej i Chmielnej stała na przeciwko Dworca Pocztowego. To tu Hankę dosięgły śmiertelne kule.






Na przeciwległym rogu stoi budynek wciąż naznaczony pociskami. Najwięcej dziur jest wokół drzwi wejściowych.




Stoję w miejscu, w którym Żelazna łączy się z Alejami Jerozolimskimi. Patrzę w kierunku Placu Zawiszy. Widzę niebiesko srebrny wieżowiec pod numerem 123. To tu, na chodniku pochowano w sierpniu mojego dziadka Zygmunta. Musiał zginąć bardzo blisko tego miejsca.


To Cmentarz Powstańców Warszawy. Tu spoczywają prochy moich Dziadków.


Babcia Hanna Sokołowska ma oznaczoną kwaterę i nazwisko wyryte w granicie.


Dziadek Zygmunt Sokołowski spoczął w którymś z grobów bezimiennie. Niestety.



Centralnym punktem cmentarza jest monument Polegli-Niepokonani. Pomnik posadowiono na kurhanie usypanym z prochów tysięcy bezimiennych mieszkańców Warszawy, którzy zginęli w czasie Powstania Warszawskiego.




„Na tej mogile, gdy składasz kwiat,

To tak, mój chłopcze, jakbyś go kładł

 Na wszystkie groby, dawne i świeże,

Gdzie śpią za wolność legli żołnierze.


Stań tutaj, chłopcze, i uczyń ślub,
Że będziesz zawsze kochał ten grób.
I nie zapomnisz wspomnieć w modlitwach
Tych, co zginęli w najświętszych bitwach.”