poniedziałek, 29 czerwca 2015

Reset, czyli XI Małopolski Piknik Lotniczy w Krakowie.


Tego właśnie było mi trzeba.



 Mam trudny czas w pracy, taki kiedy wraz zamknięciem firmowego kompa głowa się nie wyłącza i choć nogi z pracy wyszły, to myśli wciąż krążą wokół biurka. Nerwówka-pracówka rzuca mi się też na spanie. Czuję się jakbym wyrabiała bezpłatne nadgodziny. I bardzo tak nie lubię



Dlatego właśnie w piątek rano wsiadłam z radością do Pendolino pędzącego do Krakowa wybaczając mu wszelkie poprzednio zauważone niedociągnięcia. Zresztą tym razem siedzieliśmy inaczej i było już wygodniej.



Przekraczając progi Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie warszawski świat zostaje daleko, jakby we mgle. A gdy w piątkowe popołudnie zaczynają przylatywać samoloty zaproszone na Małopolski Piknik Lotniczy, mówiąc szczerze ten mój rodzimy świat rozpływa się w tej mgle zupełnie. To niesamowite, ale na te trzy dni zapominam o pracowych zmartwieniach i domowych obowiązkach. Czasem tylko przeleci myśl o suczce, czy aby Jedynak o niczym nie zapomniał... 



Ta przelatująca myśl jest od razu przegoniona nadlatującym samolotem, albo serdecznym przywitaniem dawno niewidzianych przyjaciół i znajomych. Tam mimo fizycznego zmęczenia dostaję skrzydeł i często się śmieję. 



To już 10 lat naszych wspólnych z mężem piknikowych wypraw do Krakowa. Nie byliśmy tylko na pierwszym pikniku, a jeden się nie odbył. Nigdy mi się tam nie nudzi, nigdy nie mam dość zadzierania głowy do góry. 



Zawsze jest inaczej, zawsze jest ktoś nowy, albo nowy, nieznany dotąd statek powietrzny. Albo stary znajomy pokaże coś niezwykłego i po prostu w kunszcie akrobacji samolotowej przekracza samego siebie, jak to w ostatnim pokazie zrobił Jurgis Kairys.



Zresztą tam wszystko jest dla mnie niezwykłe właśnie ze względu na tradycję miejsca, na historię zamkniętą w tym skrawku ziemi – starego, wojskowego lotniska Czyżyny. Stara droga do kołowania, ruiny szczytowej ściany hangaru, kamienie pozostałe po warsztacie naprawczym. Ta sama ziemia, to samo niebo,  a nad głową startujące samoloty.  



Dwa lotnicze dni rozdzielne prawdziwym Hangar Party w przedwojennym hangarze, gdzie stoliki rozstawione pod wiszącymi nad głową szybowcami. Uchylone drzwi od hangaru ukazują kawałek nieba, po którym co jakiś czas przemyka rozświetlony samolot pasażerski podchodzący do lądowania na lotnisku na krakowskich Balicach. Noc za krótka na sen ...



W tym roku w drugim dniu pokazów pogoda nam nie sprzyjała, padał deszcz, a czasem nawet lał jak z cebra, ale i tak było bardzo miło. Czas przeleciał nie wiedzieć kiedy. I w końcu samoloty odlatują do domu i chciałoby się zaśpiewać: I tak się trudno rozstać...
Retro Sky Team - lotnicza grupa rekonstrukcyjna ze Słowacji

Samoloty Zlin 226 i 526 udawały lotnictwo niemieckie :)

Okazało się, że to szatan nie kogut :)

Zobaczyć Przyjaciół wśród samolotów, szybowców, wiatrakowców...

Bardzo atrakcyjne były grupy rekonstrukcji historycznej. Tu Niemcy ...

Tu Amerykanie...

Jurgis Kairys - super akrobata z Litwy

Jurgis w powietrzu...

bacznie obserwowany :)

Nowy polski zespół akrobacyjny "FireBirds" z Łososiny Dolnej.
Ich komentatorką jest Paulina Różyło - pierwsza w Polsce pilotka oblatywaczka
 z  zakładów z Mielca.

Ogniste Ptaki :)

Trzej piloci z FireBirds z komentatorką :)

Retro Sky Team z powietrzu

Pokaz uzupełniały efekty piritechniczne.




Raz górą byli "Niemcy", raz "Rosjanie", a za sterami Słowacy :)


O grupie pilotów z Warszawy mówią ... dywizjon warszawski:)
Tu Chipmunk DH C-1 Jacka Mainki, którego już wiele razy pokazywałam.

W górze leci warszawski zespół 3 AT-3. Jeden z nich SP-ICY hangaruje
 również w Konstancinie. 
TS-8 Bies - samolot pana Jana Borowskiego właściciela lotniska w Konstancinie.
Za sterami właściciel.

O taka warszawsko-krakowska perspektywa :) od ogona.
Pierwszy odrzutowy wojskowy samolot w cywilnych rękach, czyli
TS-11 Iskra 
Odrzutowi akrobaci z Łotwy, czyli Baltic Bees.
Mają piękne szafirowo-żółte malowanie i pięknie latają.

Nie sfotografowałam wszystkich samolotów, a przecież był też pierwszy raz w Krakowie wojskowy  zespół akrobacyjny "Orliki". Latał też szybowcem  wielokrotny mistrz świata i Polski - Jerzy Makula.  I jeszcze wielu, wielu innych ...

Kiedyś podążyłam za lotniczymi zainteresowaniami mego męża i nie żałuję :) 
 

czwartek, 18 czerwca 2015

Jak skutecznie popełnić samobójstwo.


Nigdy nie planowałam takiego wpisu. Nigdy też nie myślałam, że będę miała odwagę powiedzieć o tym publicznie. Biję się z myślami od rana, ale skoro teraz to piszę, to już podjęłam decyzję. Okazuje się, że powiedzonko „nigdy nie mów nigdy” nie jest takie głupie.

Muszę się odważyć, bo może to będzie miało znaczenie. Może to będzie ważne dla kogoś...


Samobójstwo. To słowo spowodowało, że mój świat się właściwie zawalił. Usłyszałam je w złych okolicznościach. Zresztą, czy jakiekolwiek mogą być dobre, żeby usłyszeć, iż ktoś, kogo bezgranicznie kochasz popełnił samobójstwo?  Może byłam też w złym wieku, bo czy to dobry wiek na to, żeby powiedzieć piętnastolatce, że jej ojciec nie umarł na serce, lecz popełnił samobójstwo? 


Ja w jasnej sukience na rękach u Zbyszka.


Można wybaczyć ojcu, że umarł, bo pękło mu serce. Można w to uwierzyć, tak jak ja uwierzyłam kiedy miałam 5 lat i z zagranicznego wyjazdu mój tata wrócił w metalowej trumnie. Można wybaczyć atak serca, nagłą śmierć, ale tego, że zrobił to sobie sam już nie. Jak wybaczyć to, że sam sobie odebrał życie? Jak miałam obronić swoją miłość do niego przed przeistoczeniem się w nienawiść? Jak zebrać się na odwagę, aby wyobrazić sobie taką śmierć? Jak nie chcieć zapaść się pod ziemię ze wstydu? Ze wstydu, że ktoś, kogo obdarzałaś najszczerszą miłością, zaufaniem, podziwem, czułością, ktoś, do kogo codziennie biegłaś po całusa, kogo znałaś od początku, zrezygnował z tego wszystkiego co mu ofiarowałaś i porzucił cię na zawsze z własnej woli? W całym moim życiu nic bardziej nie podcięło mi skrzydeł, nic bardziej mnie nie upokorzyło i nie odarło z poczucia własnej wartości niż te słowa: twój ojciec popełnił samobójstwo.



Obraziłam się na niego śmiertelnie. Miałam 15 lat. Na każde niepowodzenie reagowałam rozpaczą, lekki wietrzyk giął mnie wpół. Kiedy coś powalało mnie na ziemię, a w oczach nie było już miejsca na łzy, w głowie kołatała się natrętna myśl; jeśli ci się nie podoba zawsze możesz się zabić. Samobójstwo, jakieś wyjście, byle tylko nie bolało. Samobójstwo. Czemu nie? Może nawet chciałam spróbować? Poczuć, jak to jest pożegnać się ze światem, tak jak on to zrobił...



Moja Babiśka przekonywała mnie, że to nieprawda, że Rafał nie popełnił samobójstwa, że się nie powiesił. Zamordowali go tam i upozorowali samobójstwo. Wiele okoliczności i wydarzeń, które nastąpiły już potem w kraju na to wskazuje. Nikt z rodziny, nikt kto go znał w to nie wierzył. Do dziś nie wierzy w to moja mama. Osiem lat temu próbowałam się czegoś dowiedzieć. Uruchomiłam Prokuraturę , IPN, MSZ,  ale wszystkie ślady i tu w Polsce i tam w Rumunii już dawno zatarto. I tak zostałam rozdarta między prawdą i nieprawdą. Z niepewnością intencji i uczuć. Z odium samobójczej śmierci...




Tak bardzo bym chciała, aby nikt nigdy nie zadał sobie takiej śmierci,nie odebrał sobie życia, nie popełnił samobójstwa. I to nie przez wzgląd na tych, którzy tu zostaną i będą musieli Z TYM ŻYĆ. Przede wszystkim przez wzgląd na siebie. 



To TY jesteś tym człowiekiem, który twierdząc dziś, że nic się już nie uda, że nikogo ważnego nie spotkasz, ani niczego dobrego nie doświadczysz, że już nigdy nic wartego dalszego życia w życiu cię nie czeka, NIE MASZ RACJI. Nie możesz tego wiedzieć, jeśli nie przeżyjesz następnej minuty, następnej godziny, następnego dnia. Nie ma sytuacji bez wyjścia – jest tylko moment, w którym JESZCZE nie znamy tego rozwiązania. Tym rozwiązaniem na pewno nie jest ucieczka w śmierć. Samobójstwo nie jest dobrym sposobem na pożegnanie swoich bliskich i dalszych,  ludzi, zwierząt, lasów, łąk i słońca na niebie. Kiedyś przyjdzie dzień, że znów będziesz się śmiać. 



Ja Cię proszę,  szukaj rozwiązania w życiu, wyciągnij przed siebie ręce i otwórz oczy. Bardzo Cię proszę ratuj siebie... dla siebie ... dla słońca ...  i dla mnie.

TU MOŻESZ SZUKAĆ POMOCY:
116 123
 – Telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym
22 425 98 48 – Telefoniczna pierwsza pomoc psychologiczna
116 111 – Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży
801 120 002 – Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie „Niebieska Linia”
800 112 800 – „Telefon Nadziei” dla kobiet w ciąży i matek w trudnej sytuacji życiowej


BIORĘ UDZIAŁ W AKCJI BLOGERÓW "STOP SAMOBÓJSTWOM".
Ten wpis został sprowokowany przez ten wpis na dobrym blogu : Stop samobójstwom

DZIĘKUJĘ :)

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Niespodziewany ratunek z PCK. (4.)




Wracam do opowieści o moich genealogicznych poszukiwaniach. Wtedy w czerwcu 2004 roku po powrocie z cmentarza do domu napisałam list do Polskiego Czerwonego Krzyża, w którym prosiłam o pomoc w ustaleniu okoliczności śmierci i miejsca pochówku moich dziadków: Hanny Sokołowskiej z domu Zajdler i Zygmunta Sokołowskiego. Podałam tylko takie dane i do tego jedyny znany mi adres, czyli ul. Mickiewicza 37 m. 10, Warszawa. Było to przedwojenne lokum rodziny Sokołowskich, miejsce w którym wychowywał się po wojnie mój ojciec i gdzie ja przeżyłam pierwsze dwa lata życia. Mieszkały tu ciotki mego taty.



Na odpowiedź z Polskiego Czerwonego Krzyża czekałam ponad siedem miesięcy, ale wreszcie się doczekałam. Pismo dotarło do mnie pod koniec lutego 2005 roku. Czytałam je z wypiekami na twarzy i z głośno bijącym sercem. Byłam oszołomiona jego treścią. Każde zdanie wywoływało mieszaninę uczuć, bo towarzyszyła mi nie tylko radość, ale też zdziwienie, niedowierzanie i zaskoczenie. Tych kilka zdań powiedziało mi więcej, niż wszystko razem, co dotychczas wiedziałam o rodzicach mego ojca. Tego popołudnia razem z moim mężem wielokrotnie je czytaliśmy, zadając sobie kolejne pytania, na które na razie nie było odpowiedzi.





Najpierw więc czytałam o dziadku: Sokołowski Zygmunt – ur. 13.03.1912r. w Nieżynie(...)” Jak to w Nieżynie? W jakim Nieżynie, gdzie leży ten Nieżyn? „(...) właściciel fabryki, ostatni adres Warszawa ul. Filtrowa lub Warszawa, ul. Mickiewicza 37 m. 10, który zginął w okresie sierpień-październik 1944r. w Warszawie (...)" Mój dziadek był właścicielem fabryki? To chyba niemożliwe, bo coś bym chyba musiała o tym wiedzieć. Czym on się zajmował, że miał fabrykę w Warszawie? Przecież był chemikiem, a nie fabrykantem. I pierwsze słyszę o mieszkaniu na ulicy Filtrowej. Zawsze mi się zdawało, że dziadkowie związani byli z Żoliborzem. Czyżby ta Filtrowa mogła mieć związek z tajemniczą fabryką? I do tego nie wiadomo kiedy dokładnie zginął, a to mi wcale nie ułatwi odgadnięcia jakie były jego ostanie dni. „(...) Pochowany został w grobie podwójnym w Al. Jerozolimskich 123 w Warszawie. Po ekshumacji w dniu 27.07.1945r. szczątki zwłok pochowano w grobie nr 5 na Placu Starynkiewicza w Warszawie. (...) Po wtórnej ekshumacji w dniu 01.02.1946r. szczątki zwłok pochowano na Cmentarzu Powstańców Warszawy na Woli(...)”Znowu kolejne pytania, bo co oznacza grób podwójny,  i dlaczego, skoro ostatecznie został pochowany na znanym mi już Cmentarzu Powstańców, to nie ma go w jego ewidencji? Uświadamiam sobie też, że pod numerem 123 w Alejach stoi teraz granatowy wieżowiec banku Millenium, w którym pracuje mój brat. To niesamowite, że ludzie codziennie idą do pracy depcząc ziemię, w którą wsiąkła krew mego dziadka...



Nie zastanawiałam się nad tym zbyt długo, bo już pochłaniam kilka zdań poświęconych mojej babci Hannie Sokołowskiej. Do tego dnia nic o niej nie wiedziałam. „Sokołowska Hanna – lat 30, ostatni adres: Warszawa, ul. Filtrowa 62 m. 98, która w dniu 11.08.1944r. z powodu postrzału w brzuch została przywieziona do szpitala przy ul. Śliskiej 51 w Warszawie, gdzie w dniu 11/12.08.1944r. zmarła. Pochowana została w ogrodzie od strony ul. Siennej na terenie ww. szpitala. Po ekshumacji w dniu 05.03.1946r. szczątki zwłok pochowano na Cmentarzu Powstańców Warszawa-Wola, grób 30 ...”

Ruszyła kotłowanina myśli i lawina domysłów. Tym razem adres na Filtrowej jest dokładny i już wiem, że to mieszkanie, a nie fabryka.    
Sprawdzaliśmy z mężem na przedwojennej mapie Warszawy odległości od wymienionych w piśmie ulic: Filtrowej, Śliskiej i oddzielających te dwa rejony Alej Jerozolimskich. Dyskutowaliśmy o tym zawzięcie, czytając pismo kolejne razy, jakby mogło w nim pojawić się coś, czego wcześniej nie zauważyliśmy. Choć zrobiła się już noc byłam podekscytowana i wcale nie senna, a następnego dnia czekał nas kolejny dzień pracy. 



Przed zaśnięciem pod powiekami ukazywały mi się sceny z Powstania Warszawskiego i tak to wtedy „widziałam”, choć przecież zupełnie nie wiedziałam jak wyglądała moja babcia: Jest 11 sierpnia 1944 roku. Gorące lato. Widzę Hankę idącą ulicą. Nagle zgina się w pół i pada na chodnik rażona niemiecką kulą. Obok niej jest Zygmunt, to on wzywa pomocy do rannej, krwawiącej na ulicy żony. Wiozą ją do szpitala, ale tam nie mogą jej operować. Trzydziestoletnia, młoda kobieta męczy się długo i w końcu umiera w tym szpitalu na ulicy Śliskiej. Przed śmiercią każe Zygmuntowi przedrzeć się do Podkowy Leśnej, gdzie tylko na kilka dni zostawili trójkę swoich dzieci. Wie, że umiera, więc dzieciom teraz zostanie tylko Zygmunt. On czeka, do końca mając nadzieję, że jakimś cudem uda się ją uratować. Jednak w nocy nieubłagana śmierć zabiera Hankę na zawsze. Bezsilny i otumaniony rozpaczą Zygmunt uczestniczy w pośpiesznym pochówku swojej ukochanej żony w przyszpitalnym ogrodzie. Teraz pozostało mu już tylko jedno zadanie - dostać się do Podkowy Leśnej do dzieci. Wychodzi ze szpitala wyjściem od strony ulicy Siennej, bo tak będzie bliżej. Idzie prosto do Żelaznej, a potem jakoś udaje mu się szczęśliwie przedostać wiaduktem nad torami kolejowymi na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Najpierw biegnie, ale szybko braknie mu tchu, więc zwalnia. Stara się chronić w załomach murów mijanych kamienic, szuka ukrycia w wykuszach klatek schodowych. Jednak na ulicy wciąż słychać pojedyncze strzały Niemców. Zygmunt właśnie zaczął biec do kolejnego upatrzonego przez siebie miejsca schronienia na końcu budynku. Pędzi do przodu, choć jeszcze nie wie jak ma pokonać odsłonięty teren Placu Zawiszy. I wtedy padający strzał zatrzymuje go w miejscu. Upada na chodnik nieopodal bramy z numerem 123.



Tyle razy potem próbowałam wyobrazić sobie ich ostatnie dni i godziny. Jakże naiwne były tamte moje pierwsze wyobrażenia. Zupełnie oderwane od realiów tamtego czasu i miejsca. Dopiero za jakiś czas miałam się przekonać, że niewiele było prawdy w tym obrazie. Tylko fakty z pisma PCK pozostały prawdziwe, choć nie wszystkie. Zdałam sobie z tego sprawę czytając nowe książki o Powstaniu Warszawskim i odkrywając kolejne tajemnice. 



A jednak to pierwsze pismo z PCK zrobiło na mnie największe wrażenie. Nieomal fizycznie odczuwałam ból Hanki, jej paniczny lęk o przyszłość małych dzieci, ale też o kochanego Zygmunta. To była dla mnie niesamowita noc, prawdziwa noc cudów...

W poprzednich odcinkach:
.Tylko jedno zdjęcie (1)
.Od zwątpienia do nadziei (2.)
.Największy jest w Warszawie (3.)

sobota, 13 czerwca 2015

Drugie życie rzeczy

… czyli… a w berecie jak w kotlecie J


Bardzo podobają mi się obecne czasy. Pod pewnymi względami, oczywiście. Kiedyś, w zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, czyli w latach sześćdziesiątych, przerabianie rzeczy świadczyło o niewystarczających środkach na zakup nowych rzeczy. W czasach mojej młodości (druga połowa lat 70-tych i początki 80-tych) przetwórstwo, nicowanie i filcowanie oraz prucie, mogło też świadczyć o zaradności właścicielek zdolnych rączek, wobec występujących na rynku braków towarów. Zawsze to jednak była KONIECZNOŚĆ.
Obecnie przerabianie rzeczy na inne jest wyborem, postawą życiowa, albo nawet misją.

Zawsze to lubiłam, od dziecka robiłam coś z czegoś, a pierwsza była chyba lalka z drewnianej łyżki. A może jednak szydełkowa spódnica ze sprutego swetra?
Dużo zostało we mnie przekazów z dzieciństwa. Wzorem rękodzielniczki była dla mnie moja ukochana babcia Babiśka, o której pisałam m.in. w notce Moja babcia czarodziejka. To ona uczyła mnie jak wykorzystywać każdy skrawek materiału, każdy kłębuszek włóczki. Tak mi zostało do dziś. U mnie nic się nie marnuje. Mam przekonanie, że dzięki temu dbam o środowisko, a po drugie o swoje zasoby finansowe. Zbyt ciężko pracuję, abym mogła wyrzucać zarobione pieniądze w błoto, przepłacając za rzeczy uszyte z marnych materiałów i to jeszcze w Chinach.

Poza tym od zawsze pociągały mnie rzeczy niepowtarzalne, jedyne w swoim rodzaju, mające w sobie indywidualny rys. Dawniej wychodząc na ulicę można było spotkać kilka dziewczyn w takich samych ubraniach. Dziś, przy zalewie gotowizny różnej maści, jest to raczej trudne, ale za to taka konfekcja obliczona jest, jak czytałam w miesięczniku „Be Slow”, na ... dziesięć prań. Jeśli więc wykorzystuję jakieś już używane rzeczy do przeróbki, sprawdzam jeszcze raz na metce, gdzie rzecz została wyprodukowana oraz oceniam stopień zużycia materiału. Najlepiej to zrobić oglądając mankiety, paski i kołnierzyki. Wybieram naturalne włókna. Potem czeka taki materiał solidne pranie w wysokiej temperaturze i kilkakrotne prasowanie. Nie warto angażować swego czasu w robienie rzeczy nietrwałych.

Jest dla mnie też coś magicznego w dawaniu rzeczom drugiego życia, chociaż to „martwe” przedmioty. Jeśli koszula staje się torebką, zaczyna służyć do czegoś innego niż pierwotnie służyła. Koszula chodziła ze swoim panem do pracy, a może na randki. "Patrzyła" na świat męskimi oczami. Damska torebka to skarbnica sekretów, nieodzowna towarzyszka życia, bywająca w różnych miejscach, „widząca i słysząca” niejedno. A taka chusta zrobiona z różnych włóczek, też z odzysku, ze sprutych szalików, którą dziergam kilka dziesiątek godzin i w której oczka wplatam swoje myśli, słuchaną muzyką, moje emocje. Są to dobre emocje, bo taka robota sprawia mi mnóstwo radości.

          
Uwaga, uwaga! Dziś światowa prapremiera odważnego „Do It Yourself”, czyli sfilcowany beret w roli … oryginalnej torebki.

Panie i Panowie … tadam…

Oto ja w ugotowanym we wrzątku wełnianym berecie. A w berecie jak w kotlecie, jest ciepło i wygodnie. Od razu dodam, że spodnie miałam długie.




 
Do podziwiania na kolejnym zdjęciu torebka uczyniona z tegoż beretu, który po sfilcowaniu już tylko na czubek głowy się zakładał.









Morska zieleń i różne odcienie bakłażanu, fioletu,
Tył torby, albo przód, jak kto woli.



Zapinana na suwak, a w środku bawełniana podszewka z dwoma kieszonkami.
A tutaj drugie życie spódnicy w kratę. Niemodnej, układanej w plisy, ale za to z dobrego gatunkowo lnu z domieszką wiskozy, przez co materiał się nie bardzo gniecie. Na wesołą, żółtą podszewkę torby poświęciłam płócienną, kimonową bluzkę. Torba jest duża, swobodnie mieści format A-4. Uszyłam ją dokładając w środek między materiał wierzchni, a podszewkę tak zwaną pikówkę – rodzaj ociepliny, która zapewnia torbie pewną miękką sztywność (jeśli można tak powiedzieć).
  Ponieważ jedyny zapięciem jest patka z guzikiem uszyłam jeszcze ze skrawków spódnicy taką dość dużą „kosmetyczkę zapinaną na suwak. Zabiera mniej więcej połowę przestrzeni torby. I na dodatek zrobiłam jeszcze małą torebeczkę na klucze, albo telefon komórkowy. To niezależnie od dwóch wewnętrznych kieszeni, w które wyposażyłam torbę. 





No i oczywiście przerabiam dalej koszule męskie. Tym razem z dwóch koszul i kilku skrawków obcej materii wyszła torba – i na ramię i do ręki. Ta torba jest na suwak. Też jest usztywniona i ma dwie wewnętrzne kieszenie.







A na koniec chusta w chuście, czyli nowy żywot czterech szalików. Najpierw , chyba z rok temu zaczęłam coś wyczyniać z tych kółek. Porzuciłam tę robótkę z braku weny. Powróciłam do niej teraz, kiedy sprułam dwa melanżowe szaliki i po jednym granatowym i zielonym.









Wyszła rzecz niespotykana, unikatowa, niepowtarzalna. Jedyny taki egzemplarz na świecie. Czy to nie jest fascynujące ? J


P.S. Wszystkie te rzeczy zawiozłam do Domu Tymianka, niechaj idą na stragan, albo na inny kiermasz, niech się dobrze sprzedadzą i zasilą miski Wzruszaczy.