niedziela, 22 listopada 2015

Cudny Stragan dla Wzruszaczy.



Przepiękne, niezwykłe kartki świąteczne Edyty z bloga Strzępki i Okruchy . Są niepowtarzalne i takie ... wysmakowane. I do tego niespotykane nigdzie indziej, autorskie kubki porcelanowe.

A będą tam też i moje różne wełniaki :) Fantów na Straganie będzie bardzo dużo i oferta będzie uzupełniana. Koniecznie zajrzyjcie, jest co podziwiać i co kupować.



Będą tam też moje szarości :) Tak, tak, SZAROŚCI ...
Chociaż kociakom wełniakom zrobiłam kolorowe ubranka.



Naprawdę wielki mięciutki jamnik do przytulania.
Taki niezwykły piesek kratkę - długość bez ogona 65 centymetrów :)


Torba borba, wełniana, mieści A4




Kocie mitenki, obszerniejsze, mogą być nakładane  na rękawiczki.


Otuliś, tak miękki, jak kocie futerko, i tak szarobury :)


Do tego czapka, równie mięciutka.




Dobre na jesienne mgły...



Ta torba do nabycia tylko na Straganie dla Wzruszaczy :)

W Domu Tymianka zwierzęta naprawdę są kochane. Wiem, bo byłam i widziałam : Hura, byłam u Tymianków.

środa, 18 listopada 2015

Przekleństwo prawdy historycznej. (10)



Po raz trzeci i już ostatni (obiecuję :)) wracam do spotkania z kuzynem Zezatem, w maju 2005 roku. Podczas tego wieczoru był jeszcze jeden moment, kiedy zrobiło mi się bardzo, bardzo przykro. Wahałam się, czy o tym napisać, ale cóż, przecież to prawda już dziś historyczna.

Zezat pokazał mi wówczas drzewo genealogiczne, które własnoręcznie, na początku lat 90-tych XX wieku,  narysował dla niego Ktoś Spokrewniony ze mną bardzo blisko (odtąd będzie nazywany przez mnie „Kaes”). Umieścił na nim czworo swoich dzieci: dwoje – z pierwszego małżeństwa i dwoje z drugiego. Jest też na tej kartce papieru mój ojciec Rafał, z wpisanym rokiem śmierci 1966. Jednak gałąź tu się zamyka – mój ojciec nie ma dziecka!!! Z zapisu Kaesa wynika, że mój tata był bezdzietny, a mnie po prostu nigdy nie było. Naprawdę zapomniał o moim istnieniu, gdy rysował to piękne, rozbudowane drzewo genealogiczne naszej rodziny? A przecież mam takie zdjęcie, gdy Kaes trzyma mnie za rękę, a ja mam może około roku. Mam też zdjęcie z pogrzebu ojca, gdy niedaleko mnie stoi Kaes. No cóż, widocznie dla niego umarłam razem z Rafałem. Zastanawiam się, do czego było mu to potrzebne? Co zyskał na tym, że nigdy i w niczym nie byłam uwzględniona, ani we wspólnych odwiedzinach na cmentarzu, ani podczas rodzinnych uroczystości, ani (a może przede wszystkim) na tej kartce papieru? Nigdy nie zapomnę tamtej chwili, bo ukłuło mnie to w samo serce… 

Gdy oglądałam te zapisy Kaes nie żył od kilku lat, więc zapytać o intencje nie było można. A i on nie miał już szansy na własnoręczne dopisanie mnie do tego spisu krewnych.

Dla historycznej, a jakże!, ścisłości dodam, że w naiwnym odruchu naprawienia tej „pisarskiej omyłki”, od razu chciałam dopisać się na tym drzewie genealogicznym pod moim ojcem.
– O, co to, to nie! – zaprotestował od razu historyk Zezat.
– To jest już historyczny dokument i nie wolno w nim niczego zmieniać! 

 I tak kłamstwo historyczne żyje sobie nadal własnym życiem. Skoro tak, to odkłamię tę „prawdę” chociaż tutaj.

Zezat obiecał mi, że wszystko, co u niego zobaczyłam zeskanuje i dlatego nie robiłam jakiś szczegółowych notatek. Co prawda uprzedzał, że teraz ma mało czasu, studiuje, ale się postara. Zaciekawiona pytam, czy to studia doktoranckie, historyczne, na co on pochrząkuje i mruczy, nie udzielając więcej informacji. Jak nie chce się chwalić, to nie. 

Potem mieliśmy z mężem okazję obejrzeć inne ciekawe eksponaty prywatnego muzeum Zezata. Godna podziwu pasja kolekcjonerska ocaliła dla mnie to, co prawdopodobnie skończyłoby na śmietniku. Dzięki Ci Boże, choćby i za to. 

Wracaliśmy z mężem późnym, ciepłym wieczorem na Ursynów, zawzięcie dyskutując, o tym wszystkim, co się wówczas wydarzyło, z głowami pełnymi przeróżnych myśli, które jeszcze długo w nocy nie pozwalały zasnąć. 

Niebawem zaczęłam upominać się u Zezata o obiecane kopie dokumentów, bo były mi one bardzo potrzebne do dalszych poszukiwań. Co jakiś czas dzwoniłam, prosiłam, ale kuzyn – muzealnik ciągle wymyślał nowe powody, przez które nie mógł zadość uczynić mojej prośbie. Mijały miesiące, a w końcu lata. Błagałam, gniewałam się, a nawet go straszyłam – wszystko na próżno.  Mnie samej trudno w to uwierzyć. Czekałam przeszło SZEŚĆ lat. Przez te sześć z hakiem lat mój kuzyn, stary kawaler Zezat,  ożenił się, powołał na ten świat dwoje dzieci i … skończył wreszcie studia. Rozumiem, że miał co robić, ale czas mojego oczekiwania uważam za wymyślną torturę i dlatego nie mogę sobie podarować tej odrobiny złośliwości.

Ciąg dalszy nastąpi, bo naprawdę nastąpił.

Może i byłam niewyraźna, ale przecież byłam !
Tu na zdjęciu z tatą Rafałem. Zrobione w Parku Żeromskiego na Żoliborzu.
W tle Plac Wilsona, wówczas pod nazwą Komuny Paryskiej.Wiosna 1962r. 


Poprzednie odcinki z wcześniejszymi numerami są pod tagiem SAGA, reszta moich rodzinnych opowieści w zakładce KORZENIE.

sobota, 14 listopada 2015

Francjo, płaczę z Tobą...


Płaczę z Tobą Francjo nad Twoimi dziećmi. Cóż więcej mogę, niż podarować  Ci dziś białą i czerwoną różę z trójkolorową kokardą ?

Tymi kwiatami przytulam Cię Francjo do serca i wołam: „ nie pozwalam wam zabijać”! 


Niech nie myślą, że można zabić wolność, można zabić radość, stłumić swobodny śmiech, przerwać taniec i śpiew. Włosy dziewczyn biegnących do swoich ukochanych nadal będzie rozwiewać wiatr. Będą się całować pod rozgwieżdżonym niebem i tańczyć pijąc czerwone wino. A potem trzymając się za ręce pójdą z psem na spacer. 

Barbarzyńcy nie wiedzą, że wolności nie da się rozstrzelać, jeśli im na to nie pozwolimy. Ja nie pozwalam!



Vive La France !

14 listopada 2015 - pod Ambasadą Francji w Warszawie.





Pisałam niedawno o dzwonkach wolności:


Dzwonki wolności

środa, 11 listopada 2015

Jestem dumna


Naprawdę jestem dumna z tego, że jestem Polką i że to Polska jest moją Ojczyzną. Nasza historia jest trudna, bolesna, ale umieliśmy ponieść miłość do Polski przez dziejową zawieruchę. Czyż to nie jest piękne? I z tego też jestem dumna. 

Dziś nie musimy biec na barykady z okrzykiem „Niech żyje Polska”. Nie musimy za Nią ginąć. Wystarczy, że będziemy prawymi, uczciwymi, przyzwoitymi ludźmi. Będziemy dobrzy dla siebie nawzajem i dla stworzeń, które dzielą z nami ziemię.  Wystarczy, że będziemy Polską kochać, tak jak nasi ojcowie, dziadowie i pradziadowie. I, że będziemy wdzięczni za to, że dziś jest niepodległa.

Zanim nadszedł 11 listopada 1918 roku miliony Polaków walczyło o wolność dla Polski. Najpierw w obcych armiach trzech zaborców. Walczyło w nich prawie 3 miliony Polaków, a pół miliona poległo, zmarło lub zaginęło bez wieści. Przez to, iż nasi zaborcy stanęli przeciwko sobie, walka po każdej ze stron była krokiem do niepodległości Polski. 

Mój dziadek macierzysty Jan Rychłowski walczył o Polskę w armii rosyjskiej. To zdjęcie prezentuję po raz pierwszy. Jest to zdjęcie zrobione ze zdjęcia, więc dziadek musiał utrzymywać potem kontakty z kimś, kto posiadał oryginał tego zdjęcia. Nie umiem powiedzieć, jaki to oddział, ani wskazać daty wykonania tej fotografii. Różne przesłanki wskazują na to, że było to wojsko powstałe i walczące gdzieś w okolicach Baku. 


Mój dziadek Jasiek siedzi w samym centrum zdjęcia, w trzecim rzędzie, za tym  ważnym „generałem”, z prawej strony, widać też jego prawą dłoń. Był wówczas bardzo młodym człowiekiem, ale wiedział, że Polska jest najważniejsza. 

Mam po dziadkach kilka pamiątek związanych z Marszałkiem Józefem Piłsudskim, bo Marszałka Dziadek Jasiek i Babiśka bardzo szanowali. Ta pocztówka przedstawia Komendę POW (Polska Organizacja Wojskowa) w 1917 roku. W środku stoi Komendant Józef Piłsudski. Takie pocztówki kupowało się w międzywojniu, aby wesprzeć różne, patriotyczne inicjatywy.



I chociaż nie świeci słońce, a po niebie przewalają się deszczowe chmury, 11 listopada to jeden z najpiękniejszych dni w roku. Taki biało-czerwony...

P.S.
„Uczciwy człowiek – rzetelny w postępowaniu, szanujący cudzą własność, niezdolny do oszustwa, działający zgodnie z przyjętymi zasadami moralnymi lub prawem”. Tyle słownik. 

Pisałam też o tym wcześniej:
.Kruchy dar
.Polska wreszcie
.Trudny krok w dorosłość

poniedziałek, 9 listopada 2015

Maniery blogosfery.


Może to nie była do końca świadoma decyzja, bo i skąd miałabym mieć taką świadomość? Założyłam bloga, no i już. Technicznie pomagał Jedynak, a zawartość, to już ja sama. I tak to się zaczęło.

Dopiero mając swojego bloga zaczęłam zwiedzać blogosferę, poznawać innych piszących, przez pryzmat tego, co sami piszą. Zbierałam doświadczenia, podpatrywałam innych. Pomocną dłoń wyciągnęła do mnie Klarka Mrozek podpowiadając coś w sprawie komentarzy. Pomału nabierałam pewności, a sympatia do wielu blogujących osób i ich stron umacniała się. Ja dodałam do obserwowanych kogoś, ktoś dodał mnie. Ja zaczęłam komentować u kogoś, a ktoś u mnie. Nie zawsze oczywiście działa to na zasadzie „wymiany dóbr”. Są przecież blogi, które odwiedzam, nie odzywając się ani słówkiem. Zapewne są też tacy czytający u mnie.

Może to się wydać dziwne (komuś spoza blogosfery
J))), ale do wielu, niewidzianych przecież nigdy w rzeczywistości osób, poczułam szczerą sympatię. Zresztą, czy to takie dziwne? Skoro towarzyszymy swoim blogowym pobratymcom w codzienności, podróżach po świecie, czasem życiowych dylematach, twórczości i pieczeniu ciasta, wylęganiu się kacząt J , a nawet wczytujemy się w historię budowy domu, to czemu się dziwić? W tej internetowej przestrzeni sama przecież też zostawiam kawałek swego życia, a pewnie również odrobinę siebie.

Czasem ktoś milknie na długie tygodnie, a nawet miesiące i to powoduje, że zaczynam się martwić, czy to tylko zmiana zainteresowań, czy może stało się coś poważnego.

Ostatnio zajrzałam do takiego bloga, który właśnie zamilkł na długo. I oto zamiast znajomego obrazka pokazuję się napis: „Ten blog jest otwarty tylko dla zaproszonych czytelników. Wygląda na to, że nikt nie zaprosił Cię do czytania tego bloga…”

Zrobiło mi się jakoś głupio. Właściwie nie wiem czemu, bo przecież każdy, w każdej chwili, może przestać chcieć się ze mną bawić i zabrać swoje zabawki do swojej zamkniętej już dla mnie piaskownicy. Może chce pisać o bardziej intymnych rzeczach, nie dla każdego oka przeznaczonych. Rozumiem to. Nie wiem tylko jak powinnam się zachować, bo mam tę osobę nadal w obserwowanych blogach, a przecież obserwować go nie mogę. Osoba ta ma zresztą mnie nadal wśród obserwowanych blogów, a ja nie mam nic przeciwko temu.

Co powinno się zrobić w takiej sytuacji? Jak to jest przyjęte w blogosferze? Czy powinnam usunąć spośród obserwowanych blogów taki,  do którego czytania już nie jestem zaproszona?  

Zaległe zdjęcie z zaćmienia księżyca. Wcale nie był czerwony :(

wtorek, 3 listopada 2015

Tajemnice tekturowych teczek. (9)



Wracam do pamiętnego dla mnie spotkania z kuzynem Zezatem. Wtedy w maju 2005 roku po raz pierwszy dowiaduję się, że mój dziadek Zygmunt Sokołowski miał w sumie dziewięcioro rodzeństwa. Do tej pory wiedziałam o cioci Muszce, Izie Obuchowskiej, ciotce Marylce nauczycielce i Zosi, która była w obozie w Ravensbruck. Spośród braci dziadka pamiętałam o oficerze Kazimierzu Sokołowskim, który został po wojnie w Anglii, bo ciotki ufundowały mu tablicę pamiątkową w naszym kościele św. Stanisława Kostki. No i jeszcze wrył się w pamięć ten groźnie wyglądający Władysław Sokołowski, który był inżynierem i budował kolej żelazną na Syberii, a po wojnie uczył w technikum budowlanym, do którego chodził mój ojciec Rafał i jego brat Krzysiek. Chodziła tam też moja mama i to tam poznała braci Sokołowskich, z których młodszy został jej mężem, a moim ojcem.

Nic nie wiedziałam o Wandzie, Stanisławie i o Mieczysławie. O tym ostatnim Zezat wiele wie i jak mówi „załatwił” jego rehabilitację. Okazuje się, że kapitan Mieczysław Sokołowski po wojnie nie złożył broni i walczył w szeregach WiN (Wolność i Niezawisłość), czyli był „żołnierzem wyklętym”. Schwytali go ubecy i osądzili w 1946 roku. Został skazany  na karę śmierci, podobno za szpiegostwo na rzecz Stanów Zjednoczonych. Zezat podarował mi kserokopię „Protokołu egzekucji”. To niezwykle wstrząsający dokument.



Niejako na pociechę, jeśli w ogóle można to tak nazwać, w połowie lat 90-tych XX wieku zakończył się proces rehabilitacji kpt. Mieczysława Sokołowskiego. Mój stryj Krzysztof Sokołowski doprowadził z pomocą Zezata do przywrócenia czci swemu stryjowi Mieczysławowi. Kuzyn wyjaśnia mi, że na cmentarzu Powązki Wojskowe jest miejsce, gdzie upamiętniono polskich żołnierzy wyklętych pomordowanych przez funkcjonariuszy nowego ładu. Uprzedził mnie również, że pomylili stopień wojskowy i Mieczysław Sokołowski figuruje na tej ścianie pamięci jako porucznik.

Pamiętam jak Babiśka opowiadała mi o tamtych czasach, o tym, jak ludzie czuli się sterroryzowani. O tym, że jakieś represje dotknęły też mego dziadka Jaśka. Byłam wtedy jeszcze dzieckiem i nie mogłam tego pojąć, jak to było możliwe, że tak Polak przeciwko Polakowi. Babiśka opowiadała mi też o tych żołnierzach, którzy nie złożyli broni i walczyli dalej, o WiN i o NSZ, o sfingowanych procesach i o egzekucjach. Babiśka na pewno nie wiedziała o losie brata mojego ojczystego dziadka, czyli o Mieczysławie Sokołowskim. Zastanawiam się nawet, czy wiedział o tym mój ojciec, bo przecież nigdy nikomu o tym nie mówił. Moja mama prawie nic nie wiedziała o historii rodziny Sokołowskich, może z wyjątkiem tego, że Kazimierz Sokołowski był wojskowym i nie wrócił z Wielkiej Brytanii po wojnie. No i o Władysławie, bo był dyrektorem szkoły, do której uczęszczała. 

To u Zezata i od niego, po raz pierwszy usłyszałam, jak nazywali się moi pradziadkowie Stanisława i Arkadiusz Sokołowscy i że wszyscy pochodzą z Ukrainy,  kresów wschodnich, ale tych najdalszych, z obszaru I Rzeczpospolitej. Zobaczyłam też zdjęcie prababki, która zrobiła na mnie wrażenie bardzo surowej osoby. Podobnie dostojnie prezentował się również mój pradziadek Arkadiusz Sokołowski, który, jak się okazało, był lekarzem. Zezat ma jego zdjęcie w otoczeniu personelu medycznego w jakimś szpitalu. 

Ma jeszcze listy Kazimierza Sokołowskiego z frontu wojny polsko-bolszewickiej, pisane do jakiegoś wuja doktora Palmirskiego. Same nowości, bo o wuju Palmirskim też nie słyszałam, a w dodatku to nie był wuj mego ojca, lecz mego dziadka. 

Zobaczyłam jeszcze gryps pisany do mego dziadka Zygmunta uwięzionego na Pawiaku. Napisany był przez moją babcię Hankę i mówił o tym jaki to Krzysio dzielny, bo nie płakał, kiedy oblał się wrzątkiem. O moim tacie Rafale, nie było tam ani słowa. Był jeszcze drugi gryps, tym razem z Pawiaka od Zygmunta do synka Krzyśka, zwanego Kiki, z pochwałami dla dzielnego synka i ze słowami wiary, że wyrośnie z niego pożyteczny i dzielny człowiek. I wtedy przeleciało mi przez głowę pytanie: ciekawe jak oni tam z góry oceniają nasze życie i postępki?  Czy są zadowoleni, z tego że staram się poskładać  do kupy te okruchy pamięci, które po nich tu na ziemi pozostały? Czy docenią mój trud, inwencję, a czasem i desperację?  A zresztą przecież tak naprawdę robię to dla siebie i dla moich wnuków, których jeszcze nie widać nawet na dalekim horyzoncie. 

Mijały kolejne godziny, a ja miałam mętlik w głowie. Mąż przytomnie o coś tam dopytywał, a ja czasem ocierałam ukradkiem łzę wzruszenia. Zupełnie mnie wzięło, gdy Zdzisiek wyjął coś, co było dodatkowo pozawijane w osobne bibułki, które odwijał przy pomocy pęsety. To był ekshumacyjny depozyt rzeczy po Zygmuncie i Hance. To były rzeczy, z którymi mój dziadek uciekał z powstańczej Warszawy i z którymi zginął. Były tam wizytówki i ich wspólne zdjęcie z Hanką. Młoda dziewczyna ubrana w płaszcz z futrzanym kołnierzem trzyma pod rękę młodego mężczyznę w studenckiej czapce z daszkiem. Jasny kolor to znak, że studiuje na Uniwersytecie Warszawskim. Do tego śmieszne spodnie pumpy i niezbyt długa kurtka. Na nosie charakterystyczne okrągłe okulary. To niewątpliwie Zygmunt, a ta dziewczyna obok to Hanka.  

Oglądałam te małe karteczki przez lupę starając się zachować w pamięci najdrobniejsze szczegóły. Zdjęcie jest mocno zniszczone, emulsja miejscami wyżarta, aż do papieru. Zygmunt miał je pewnie w kieszeni ubrania. Jakież to dojmująco smutne. Ta ich okrutna śmierć w tak młodym wieku, osierocenie dzieci i ich tragiczne rozstanie. Jakie to zadziwiające, że dzięki tej wspólnej fotografii jakby umierali razem, Hanka i Gad, bo tak na niego mówiła. I teraz po sześćdziesięciu jeden latach od chwili ich śmierci dowiaduję się jak wyglądała moja babcia z tego skażonego śmiercią zdjęcia, które mieszka od kilkudziesięciu lat pod dachem kuzyna Zezata. 

Moja Hanka… Inaczej ją sobie wyobrażałam. Wydaje mi się, że w ogóle nie jest do mnie podobna. O rany, wszystko mi się pomieszało, przecież to ja nie jestem podobna do niej.  To ona jest moją babcią, choć jest taka młoda, ale to ja jestem starsza, bardziej doświadczona, mądrzejsza i roztropniejsza. Oj, Boże, co wyście narobili dzieciaki …

Ciąg dalszy nastąpi, bo naprawdę nastąpił.

Ponieważ wspomniałam o cioci Muszce, która wychowała mego tatę Rafała, polecam – jeśli ktoś nie czytał – wpis o niedzielnym obiadku z zamierzchłej przeszłości, czyli co może zapamiętać pięcioletnie dziecko:
.Wystarczająco ważne korzenie

Poprzednie numerowane "odcinki" Korzeni są pod tagiem SAGA.