sobota, 25 października 2014

Zaszalej jesienią


... czyli różowy na przekór szarudze.




















Patrzę na termometr – w nocy było minus 5 stopni! Brrr, nie ma co, zaczęło się. Na pobliskim przystanku zatrzymuje się autobus i wysiada z niego kilkanaście osób. Wszyscy w grubszych kurtkach, wiele osób w czapkach. Są i szaliki i rękawiczki. Prawie wszyscy w kolorach czerni, szarości i brązów. Piszę prawie, bo jedna dziewczyna jest w jasnoniebieskiej kurteczce i granatowej czapce „smerf”. Nie mogę się z tym pogodzić! No bo dlaczego tak jest? 

Mnie się marzy jesienny kolorowy korowód ludzi ubranych jak tęcza. Gdzie spojrzysz ulice upstrzone płaszczami we wszystkich odcieniach fioletów i pomarańczy. Złocisto- żółte czapki i soczystozielone szale. Błękitne, niebieskie, turkusowe torebki i krwistoczerwone kozaczki. Królują wzory w wesołe barwne kwiaty, albo w wielokolorowe koła, kwadraty i trójkąty. Mogą być też wszelkie pasy i paseczki, byle w pogodnych, pastelowych odcieniach. Migoczący wesołymi barwami tłum płynie w dół po schodach do metra jak jakaś rajska rzeka. Faluje i mieni się radośnie.
Ubrania ludzi z moich marzeń kontrastują z szarością smutnej jesiennej ulicy, z której znikają już ostatnie żółte liście, świecąc łysymi gałęziami drzew. Dzień coraz jest krótszy, nie długo będziemy się wlewać się do tego metra po ciemku i po ciemku z niego wychodzić wracając z pracy. Więc może jednak wyrzućmy wszystkie ciemne ponure kurtki, czapki spodnie i szaliki. Zapełnijmy nasze szafy kolorowa odzieżą na przekór jesiennej szarudze. A jeśli braknie nam odwagi na porzucenie brązowej kurtki, to może choć wdziejmy na siebie bajecznie kolorowy sweterek, kamizelkę albo czapka i szalik? A może wełniane wielobarwne cholewki do butów? 

Wprowadźmy w czyn koloroterapię ubraniową!
Zwariowałam?
(Na stare lata?)     
Kolorowo Was pozdrawiam i dziękuję za odwiedziny :)

Szydełkowe nakładane cholewki na smutne buciki :)

I zwariowana czapka do kompletu.

Torebka ze sfilcowanego swetra, DIY
Czapka w kwiaty? Czemu nie?
I torba w kwiaty - uszyta ze starego skórzanego płaszcza, DIY





Przeróbka smutnego zwykłego płaszcza:) DIY
Torba-wór, z tużurka koleżanki Anetki :)
Papacha w kolorze Arktyki, brrr
P.S.  Na zdjęciach dzieła moich rąk, w końcu talent w rekach mam :)
Czytaj też

niedziela, 19 października 2014

Sposób na jesienne smutki

... czyli jak zmieniając myślenie poprawić sobie nastrój.












Kiedy wstaję rano do pracy a za oknem przyłapuję noc, dopada mnie jesienny smutek. Brakuje mi tej radości pojawiającej się nie wiadomo skąd, tej z kolekcji wiosenno-letniej. I co? Buźka w „ciup”, a może w podkówkę. Zaczynam być  niemrawa i łatwiej wpadam w zły humor. Ot, zwykłe jesienne obniżenie nastroju. Jesień i zima to czas dobrobytu dla mojego wewnętrznego pesymisty. 

Wybrałam się więc do warszawskiej poradni „Dialog” na wykład psychologa – p. Agnieszki Kamaszewskiej pt. „Jak zmieniając myślenie można wpłynąć na swój nastrój – co każdy powinien wiedzieć o typowych błędach w myśleniu”. To była fajna przypominajka z cyklu – daj sobie szansę.
Na podobny temat pisałam w notce Jakie? Takie!

A zatem, do rzeczy. Po pierwsze znowu uświadamiam sobie (ze zdziwieniem ???), że to nie FAKTY wywołują emocje, tylko, to co o nich myślimy.
Przykład: przewróciłam się i mogę albo się złościć, że jestem potłuczona z guzem na czole, albo cieszyć, że ocaliłam zęby.
A teraz kilka błędów w myśleniu, które psują nam nastrój:
1.Nadmierne uogólnianie – zaczynają się od słów nigdy, nikt, zawsze, wszyscy. Na podstawie jednego dowodu, wyciągamy wniosek ogólny. Koleżanka mnie pominęła w zaproszeniu, to ja na to „No, tak nikt mnie nie lubi”.

2.Pochopne wnioskowanie – raz się wydarzyło, a myślimy, że zawsze tak będzie.

3.Filtrowanie – tzw. myślenie tunelowe – inne fakty, czy ich kontekst nie dociera do świadomości. Ja to nazywam „jak koń w klapkach na oczy”.
4.Wnioskowanie na podstawie emocji – (moje ulubione :( ) – skoro się boję, to znaczy, że jest się czego bać. A przecież strachy są często irracjonalne.

5.Przepowiadanie przyszłości – „Na sto procent ten lekarz nie przyjmie poza kolejnością”. Zamykamy się na nowe możliwości, nie wierzymy w nie.
6.Katastrofizacja – „Nie wracaj po nocy, bo cię napadną.”

7.Myślenie czarno-białe – kto nie jest ze mną jest przeciwko mnie. Albo teraz albo nigdy.

8.Fałszywa konieczność – zaczyna się do słów: trzeba, należy, muszę, powinnam, wypada. Czy rzeczywiście muszę, czy tylko tak mi się wydaje? A gdyby tak włożyć tu słowo „chcę”?

9.Personalizacja – np. porównywanie się do innych (nic nie wnosi, a nasza samoocena spada), albo obarczanie odpowiedzialnością za własne emocje innych osób: „Powiedział to w taki sposób, że się wściekłam”.

10.Wyolbrzymianie i bagatelizowanie – „To po prostu koszmar”. „Zdobyłam tę nagrodę przez przypadek.”

11.Czytanie w myślach – Wydaje się nam, że skoro jesteśmy podobni do siebie (ludzie krzyczą, gdy ich boli, śmieją się, wściekają), to myślimy i zachowujemy się tak samo. Ja często przypisuję sobie wiedzę o tym, co NA PEWNO zrobi mój mąż, albo co myślą inni ludzie (zwłaszcza o mnie).

Posługiwanie się taki schematami myślowymi czyni nasze myślenie i postrzeganie świata sztywnym, a nawet irracjonalnym. Przecież mój dorosły syn wielokrotnie wracał do domu późno i nic się złego nie wydarzyło. Niepotrzebnie się martwię, że coś niedobrego może go spotkać właśnie wtedy.



Na koniec wykładu były rady co robić, kiedy nasze myślenie wywołuje trudne emocje:
– przyjrzeć się, czy w myśleniu są błędy (te powyżej wymienione);
– zastanowić, czy to myślenie jest realistyczne;
– poszukać potwierdzeń i zaprzeczeń danej interpretacji;
– stworzyć myśl alternatywną do tej negatywnej, a jeśli to jest zbyt „sztuczne” to przynajmniej neutralną;
– przetestować nową alternatywną, mniej sztywną myśl.





A poza tym, aby jesienią czuć się lepiej warto zadbać o siebie. Korzystać z każdej okazji spędzenia czasu na powietrzu, jeśli dopisuje pogoda – nie marnować słonecznych chwil. Zażywać umiarkowanego ruchu. Wysypiać się. Jeść w urozmaicony sposób. Podtrzymywać kontakty towarzyskie z miłymi i życzliwymi nam osobami. Nie brać wszystkiego na własne barki. Przyjrzeć się temu co „muszę”. Robić sobie przyjemności – znaleźć czas na to co lubimy.
Dodam od siebie – częściej przytulać się do tych, których kochamy i  głaskać psa :)    

wtorek, 14 października 2014

Szczęście w nieszczęściu


... czyli jak złapałam zająca.


















Wczoraj złapałam zająca i nie był to zając wielkanocny. Był to zwykły, pospolity zając chodnikowy. Zaryłam czołem w trotuar wzbudzając zaskoczenie, zdziwienie, przestrach a w końcu nerwową wesołość, tak w sobie jak i towarzyszących mi osobach. Na fakt złowienia szaraka złożyło się kilka przyczyn.
Po pierwsze obuwie – niby niziutki obcasik, ale jednak. Chyba utkwił między płytami i ... zamachałam łapkami, ale nie pomogło i łups – leżę.
Po drugie wiek. W pewnym wieku niewysportowana pani nie jest już tak zwinna i gibka, ani nie posiada refleksu, żeby się sprawnie bronić przed zającami. Zamachałam łapkami, ale nogi zostały z tyłu i łups – jednak leżę. 
Po trzecie tusza. Gdybym był szczuplejsza o „X” kilogramów, to zamachałabym łapkami i łapki zatrzymałyby kilka centymetrów nad ziemią upadającą resztę, czyli korpus (delicti). Ale nie byłam lżejsza, łapki korpusu nie utrzymały i zderzyłam się czołem z chodnikiem. 

A jeszcze perfidny zając uciekł i zostałam z pustymi rękami. Prawa rączka pokiereszowana do krwi. Lewe kolano obite i zdarte. A na czole, też obtartym, śliwkowy guz jak za dawnych dobrych czasów, to znaczy w beztroskim dzieciństwie, gdy złapane zające nie robiły na człowieku takiego wrażenia. Pojechałam do szpitala na tzw. SOR, bo jednak nie mogłam/ nie chciałam stracić głowy – to naprawdę nie żarty. To nie żarty, to nieszczęście, ale spróbowałam poszukać w nim szczęścia.


Po pierwsze zęby całe, a inwestycja w nowe zęby to kosztowna inwestycja. Skóra na głowie cała, zaoszczędzi się na krawcu. Żadna kość nie złamana, do szpitala dotarłam komunikacją miejską na własnych nogach.
W szpitalu spędziłam tylko 6 godzin, a nie 24. Doba na krzesełku na SORze dla pacjentów, których życie nie wisi na włosku jest opcją opcjonalną i możliwą z możliwych, o czym przekonywała informacja od dyrekcji szpitala wywieszona u drzwi (twoich stoję?).
W czasie tych sześciu godzin dwa razy widziałam chirurga. Czy on mnie widział nie jestem pewna, bo cały czas patrzył w monitor komputera. Zrobiono mi 4 (słownie: cztery) rentgenowskie fotografie czaszki i szyi. Chciano mi założyć 1 (słownie: jeden) szew na dłoni, ale podziękowałam. Ostatecznie to ja jestem krawcową i to z polotem. Nie będzie obcy mnie szył.
Za to dałam sobie zrobić jeden zastrzyk – szczepienie przeciw tężcowi. W końcu pochodzę z lekarskiej rodziny, w której bakteriologia była na pierwszym miejscu jeszcze w XIX wieku, a „pradziadek” Palmirski uczył się u Pauster`a.
Za szczęście poczytuję również to, że wczorajszy dzień był suchy i słoneczny, więc nie wytaplałam się w kałuży. Ponadto spodnie jakimś cudem ocalały i choć kolano zdarte, to dziury w portkach nie ma. 
No i wreszcie mogłabym być na zwolnieniu do końcu tygodnia, ale jestem tylko dziś, bo jutro muszę (!) być w pracy. I czy to wszystko nie jest  WYSTARCZAJĄCYM szczęściem w nieszczęściu? 

piątek, 10 października 2014

Jedno uratowane dziecko…


...czyli o wdzięczności przez sto lat.

Patrzę na to zdjęcie z rozrzewnieniem. Za szkłem chroniącym przed niszczącym wpływem czasu widzę portret dziewczyny wykonany prawie 100 lat temu. W tej szybie odbija się również współczesność – wnętrze pokoju i okno z widokiem na dzisiejszy Głosków. Pozłacana rama połączyła przeszłość i dzień dzisiejszy w jedno.
I zaiste tak właśnie jest. Nie ma dnia dzisiejszego bez przeszłości. Obraz naszego dzisiaj przenika historia.

A ta historia nigdy by do mnie nie dotarła, gdyby nie wpis na blogu O Wólce Prackiej i zamieszczony pod nią komentarz Pana Wojciech Niemczyka. Jest to opowieść o uratowanym dziecku i wdzięczności przechodzącej z pokolenia na pokolenie. Tym dzieckiem była babcia Pana Wojciecha – Michalina Kowalska z domu Lewandowska. Urodziła się w 1897 roku. Kiedy miała sześć lat przeprowadziła się wraz z rodzicami z plebanii w Piasecznie do majątku Głosków. Tu dawno temu osiadł jej dziadek Tomasz Głowacki. Nie był on chłopem pańszczyźnianym, lecz zajmującym pustkę osobistym doradcą właściciela majątku Głosków – Pana Dangla. Niestety w 1862 roku Pan Dangiel zginął z rąk członków kozackiej sotni w zachodniej bramie swego majątku. Droga stąd prowadziła nota bene do dworów Karolin i Wólka Pracka. Wraz ze śmiercią dobrodzieja Dangla skończyły się specjalne przywileje dla rodziny Głowackich, ale nie jej bytność w Głoskowie. 

Tak więc to tu zamieszkała mała Michalina i to tu tamtego roku 1903 zachorowała na dyfteryt. To bardzo groźna choroba zakaźna zwana inaczej błonicą, szybko rozprzestrzeniająca się zwłaszcza wśród dzieci. W czasach, gdy nie znano antybiotyków, a bakteriologia i szczepienia były w medycynie nową gałęzią, niosła ze sobą wysoką umieralność i szybko przeradzała się w epidemię.
 


Od chwili, gdy domownicy zdali sobie sprawę z tego, że dziewczynka jest bardzo chora wypadki toczą się już szybko. Chcą za wszelką cenę ratować dziecko. Jednak wówczas takie przedsięwzięcie nie jest wcale łatwe. Wiedząc, że w majątku obok przebywa doktor rodzice postanawiają zawieźć chorą Michalinę do Wólki Prackiej. Nawet sama droga nastręcza trudności, bowiem na granicy Wólki i Głoskowa wykopano rów i wypełniono go wapnem, aby zapobiegać rozprzestrzenianiu się zarazy. Drogę można przekraczać tylko z bardzo ważnych powodów. W końcu wjeżdża się na czyjś prywatny teren. Jednak gnani lękiem o życie córki opiekunowie pokonują tę przeszkodę i wkrótce ojciec małej Michasi, szewc od butów do konnej jazdy Antoni Lewandowski, staje przed obliczem doktora Władysława Palmirskiego, właściciela folwarku Wólka Pracka. 

To tu w Wólce Prackiej doktor pozyskuje materiał do badań naukowych i wyrobu szczepionek, czyli końską surowicę. Najpierw trzeba wprowadzić do organizmu zwierzęcia zarazki choroby, aby w krwi wytworzyły się przeciwciała. Obserwować rozwój choroby, która powinna mieć przebieg poronny, badać konie i pobierać im krew do analizy. Wyodrębniony w Wólce materiał biologiczny poddawany jest obróbce w Pracowni Bakteriologicznej doktora w Warszawie na ul. Koszykowej 23. 
Pan Antoni nie wie, czym jest bakteriologia i czym tak naprawdę zajmuje się Władysław Palmirski. Lekarz to lekarz, musi dziecko ratować. Prosi więc o ratowanie życia córeczki, ale doktor z razu nie wyraża zgody. Najpierw tłumaczy, że nie prowadzi praktyki lekarskiej, że nie jest tak naprawdę lekarzem dla ludzi, ale od koni. Czy ktoś oprócz niego zdaje sobie sprawę jaka to odpowiedzialność zdiagnozować chorobę i podać szczepionkę zawierającą szczepy bakterii? A co, jeśli to nie byłby dyfteryt? Doktor wspomina również o tym, że szczepionki w Wólce Prackiej ma bardzo mało i że jest ona przeznaczona tylko dla mieszkańców jego folwarku. Takie to były okrutne czasy, gdy leków, żywności i schronienia nad głową nie starczało dla wszystkich.
W końcu jednak dr Palmirski zgadza się ratować dziecko:
- Skoro już ją przywieźliście, to ją wam zaszczepię. I tak właśnie zrobił. 
Po powrocie do domu Państwo Lewandowscy stwierdzili z przerażeniem, że siostrzyczka Michaliny też jest chora. Rozpalone czoło i rozognione gardło świadczyło, że to najpewniej dyfteryt. Pan Antoni nie miał jednak śmiałości wrócić do Wólki Prackiej i znowu prosić doktora o szczepienie, tym razem drugiego dziecka. Rodzice uradzili zawieźć małą do felczera do Piaseczna. Tam wypędzlowano jej gardło, ale ten zabieg nic nie pomógł. Siostrzyczka Michaliny wkrótce zmarła.
 
Czy można sobie wyobrazić co czują wtedy rodzice?
Mimo tego potwornego nieszczęścia wdzięczność dla doktora Władysława Palmirskiego zagościła w sercach Państwa Lewandowskich, a z czasem również w serduszku rosnącej zdrowo Michaliny. Ilekroć przez Głosków przejeżdżała jego czterokonna dorożka, tylekroć osoba lekarza z Wólki Prackiej obdarzana była błogosławieństwem. Zwyciężyła wdzięczność za uratowanie dziecka nad żalem po stracie drugiego dziecka. 
Mijały lata i mała Misia wyrosła na piękną pannę Michalinę, co widać wyraźnie na portrecie z 1916 roku. Zachwyca mnie jej niepospolita uroda, jasne oblicze i wielkie, mądre oczy. I tyle powagi w tej młodziutkiej dziewczynie, jakby wiedziała i rozumiała więcej niż jej rówieśnicy. Michalina wyszła za mąż i mam nadzieję, że miała szczęśliwe życie. Jej portret wisi dziś w głoskowskiej sypialni należącej do jej córki i to okno tego pokoju widać na obrazie. A wspomnienie dobrego doktora Palmirskiego, który uratował od śmierci Michasię Lewandowską żyje w pamięci jej potomnych.

Wdzięczna pamięć to jest najpiękniejsze podziękowanie, które możemy podarować innym ludziom…
Dr Władysław Palmirski - zdj. ze zbiorów
Doroty Zaborskiej
P.S. 
Szczerze dziękuję za powierzenie mi tej opowieści z życia dr Władysława Palmirskiego i Michalinki Lewandowskiej – Jej Córce oraz Wnuczkowi, Panu inżynierowi Wojciechowi Niemczykowi z Głoskowa. Dziękuje również za zdjęcie portretu.

 Czytaj też:
.Niespodziewane pocieszenie
.List sprzed 100 lat
.Spadkobiercy Wólki Prackiej

niedziela, 5 października 2014

Jesień, a w sercu wiosna

... czyli o tym na co w życiu nie jest za późno.

Zaczęła się jesień. Co tu kryć, w moim życiu też. Jest słoneczna, kolorowa, czasem pada deszcz. Jesień obdarza owocami. Wczoraj dostałam taki właśnie jesienny owoc. To owocuje sympatia, przyjaźń, wspólne zainteresowania, a właściwie współmiłość do latania, samolotów, lotnictwa i jego pięknej historii. A historia lotnictwa to opowieść o spełnianiu marzeń.

Bóg nie obdarzył człowieka skrzydłami, ale w swojej dobroci pozwolił mu mieć marzenia i wymyślić samolot. Dzięki temu możemy przeżywać coś, co jest niezwykłe – możemy latać.
Do niezwykłego latania zaprosił mnie wczoraj Jacek Mainka – pilot niezwyczajny, o którym pisałam w notce O męskim marzeniu babskim okiem. Jacek ma nowy stary samolot. To Chipmunk DH C1, nieduża szkolno-treningowa maszyna, którą po II w.ś. zaprojektował w Kanadzie polski konstruktor Jakimiuk. Egzemplarz WD322 jest starszy od mnie i ma polskie „korzenie”.


Ten piękny srebrzysty ptak późnym popołudniem uniósł mnie w powietrze. Pokazał jak niknie granica między ziemią a niebem. Horyzont zagubiony w fioletach i czerwieniach zachodu. Ziemska rzeczywistość pozbawiona wyrazistych konturów, zanurzona w oparach mgły przestaje cię dotyczyć. Jesteś tylko ty samolot i powietrze.

Przed oczami kilka zegarów i centralnie położony wskaźnik horyzontu. Pod nogami pedały, w prawej ręce drążek. Farba na nim już starta dłońmi poprzedników, którzy przez dziesiątki lat zachłannie odbierali ptakom monopol na latanie. Zaskakuje cię jak lekko chodzi i jak szybko samolot reaguje na ruch twojej ręki. Zakręt w lewo, maszyna kładzie się zgrabnie na skrzydle, spokojnie, delikatnie. Trzeba skorygować sterem wysokości, bo oczywiście nos opada trochę w dół. Więc teraz lekko drążek na siebie. Bardzo czuły Chipmunk od razu reaguje. Trochę za mocno w górę, więc trzeba drążek od siebie. Wyrównaj w prawo. Pozioma linia na zegarze znajduję się znów w niewychylonej pozycji. Samolot zagarnia twoje ciało i łączy ze swoim. Twoje ruchy stają się jego ruchami, twoje myśli jego myślami. Czas płynie jednocześnie wolno i szybko, za szybko.

Jesień to tylko pozór, bo serce tryska majem. Nigdy nie jest za późno na wzięcie pierwszej lekcji.

Samolot to nie samochód. Zanim polecisz trzeba go przygotować.
Serce Chipmunka DH C1
Lotnicza radość jesienią :)
Razem z pilotem

Objaśnienia i wskazówki
Gotowi do lotu:)
Lotnisko w Konstancinie.






Na ziemi...

Aniu, Jacku wielkie DZIĘKI :))))

Czytaj też:
.Skrzydła u ramion
.Lotnisko w Konstancinie.

piątek, 3 października 2014

Smutno mi przez bloga.

... czyli nie miała baba kłopotu.


Właśnie. Baba jak to baba, kłopotów się prosi. Bloga się zachciało i smutno jej teraz. Smutno, bo miało być tak pięknie, a wyszło, jak wyszło. Blog jest zepsuty, a właściwie ma wadę wrodzoną. Nie pokazuje starszych postów ze strony głównej. Podobnie w poszczególnych działach, albo z haseł z tagów wyświetla tylko dwie pierwsze strony i już nie można przejść do starszych postów. Tak jakby poprzednich wcale nie było. Zobaczyłam to dopiero niedawno. 
Niestety jestem informatycznym analfabetą – no może nie zupełnie, ale prawie. Blog został postawiony na używanym szablonie, żeby było łatwiej. I ta wada to właśnie z tamtego szablonu przeszła genetycznie widocznie. 
Próbowałam zawołać fachowca. Wiem, wiem Klarko, że od fachowców należy trzymać się z daleka. Ale ja z fachowcami od blogów nie mam problemów!.Nie mam, bo żaden się nie zgłosił na moje gromkie wołanie POMOCY, BLOG JEST ZEPSUTY. 
A mnie się naiwnie widać wydawało, że skoro tyle blogów w internetach funkcjonuje, to i psuć się muszą, to i fachowców potrzeba. A ci fachowcy, to jak to na wolnym rynku walczą o klienta, a właściwie o klientkę, i ja tylko przebierać będę. 
No i się przeliczyłam. Nie ma takich webmasterów co się takimi głupimi wadami bloga mojego zająć by mogli :(((
I co ja mam zrobić, biedna niepiśmienna informatycznie blogerka? Auuuuuuuuuuu, smutno mi. POMOCY, RATUNKU!!!


P.S. Jak się tak będę dłużej martwić, to cień człowieka ze mnie zostanie.