... czyli jak złapałam zająca.
Wczoraj złapałam zająca i nie był to zając wielkanocny. Był to zwykły,
pospolity zając chodnikowy. Zaryłam czołem w trotuar wzbudzając zaskoczenie, zdziwienie,
przestrach a w końcu nerwową wesołość, tak w sobie jak i towarzyszących mi
osobach. Na fakt złowienia szaraka złożyło się kilka przyczyn.
Po pierwsze
obuwie – niby niziutki obcasik, ale jednak. Chyba utkwił między płytami i ...
zamachałam łapkami, ale nie pomogło i łups – leżę.
Po drugie wiek. W pewnym wieku niewysportowana pani nie jest już tak zwinna i
gibka, ani nie posiada refleksu, żeby się sprawnie bronić przed zającami. Zamachałam
łapkami, ale nogi zostały z tyłu i łups – jednak leżę.
Po trzecie tusza. Gdybym był szczuplejsza o „X” kilogramów, to zamachałabym
łapkami i łapki zatrzymałyby kilka centymetrów nad ziemią upadającą resztę,
czyli korpus (delicti). Ale nie byłam lżejsza, łapki korpusu nie utrzymały i zderzyłam
się czołem z chodnikiem.
A jeszcze perfidny zając uciekł i zostałam z pustymi rękami. Prawa rączka
pokiereszowana do krwi. Lewe kolano obite i zdarte. A na czole, też obtartym, śliwkowy
guz jak za dawnych dobrych czasów, to znaczy w beztroskim dzieciństwie, gdy złapane zające nie robiły na człowieku takiego wrażenia.
Pojechałam do szpitala na tzw. SOR, bo jednak nie mogłam/ nie chciałam stracić
głowy – to naprawdę nie żarty. To nie żarty, to nieszczęście, ale spróbowałam
poszukać w nim szczęścia.
Po pierwsze zęby całe, a inwestycja w nowe zęby to kosztowna inwestycja. Skóra
na głowie cała, zaoszczędzi się na krawcu. Żadna kość nie złamana, do szpitala
dotarłam komunikacją miejską na własnych nogach.
W szpitalu spędziłam tylko 6
godzin, a nie 24. Doba na krzesełku na SORze dla pacjentów, których życie nie
wisi na włosku jest opcją opcjonalną i możliwą z możliwych, o czym przekonywała
informacja od dyrekcji szpitala wywieszona u drzwi (twoich stoję?).
W czasie tych
sześciu godzin dwa razy widziałam chirurga. Czy on mnie widział nie jestem
pewna, bo cały czas patrzył w monitor komputera. Zrobiono mi 4 (słownie:
cztery) rentgenowskie fotografie czaszki i szyi. Chciano mi założyć 1 (słownie:
jeden) szew na dłoni, ale podziękowałam. Ostatecznie to ja jestem krawcową i to
z polotem. Nie będzie obcy mnie szył.
Za to dałam sobie zrobić jeden zastrzyk – szczepienie przeciw tężcowi. W końcu
pochodzę z lekarskiej rodziny, w której bakteriologia była na pierwszym miejscu
jeszcze w XIX wieku, a „pradziadek” Palmirski uczył się u Pauster`a.
Za
szczęście poczytuję również to, że wczorajszy dzień był suchy i słoneczny, więc
nie wytaplałam się w kałuży. Ponadto spodnie jakimś cudem ocalały i choć kolano
zdarte, to dziury w portkach nie ma.
No i wreszcie mogłabym być na zwolnieniu do końcu tygodnia, ale jestem tylko dziś,
bo jutro muszę (!) być w pracy. I czy to wszystko nie jest WYSTARCZAJĄCYM szczęściem w nieszczęściu?