Muszę pozostawić na jakiś czas opowiadanie historii moich macierzystych
dziadków, w szczególności dziadka Jana Rychłowskiego. Choć zostało jeszcze
wiele zdjęć, pamiątek, odznaczeń i ciekawych opowieści to na razie muszę tu
postawić kropkę.
Od dziadków Rychłowskich zaczęłam, bo
ich znałam, kochałam, bo byli w moim życiu bardzo ważni od zawsze. Może to
przewrotność, a może coś innego, ale ich obecność i ich dzieje mi nie
wystarczały. Pewnie dlatego w życiu przytrafiła mi się fascynująca przygoda, która
dopomina się miejsca na blogu.
Przez wiele lat swojego dorosłego życia czułam się ... niekompletna, dziwna,
inna. Trochę tak, jakbym patrzyła na swoje odbicie w lustrze w zaparowanej
łazience, gdy widać tylko zarysy postaci. Nieomal zupełny brak wiedzy o
rodzinie mego ojca Rafała nie dawał mi spokoju. Byłam napiętnowana przez
ten brak. Czułam się z jednej strony pokrzywdzona niewiedzą o ojczystych
korzeniach, a z drugiej na swój sposób winna, że do nich nie dotarłam. Kiedy
byłam dziewczynką, nastolatką, głupią gąską, mogłam iść do mieszkania, w którym
wychowywał się mój ojciec i w którym ja zamieszkałam po urodzeniu. Mogłam wtedy
wypytać o wszystko mieszkające tam jeszcze dwie ciotki mego ojca. Mogłam, ale
tego nie zrobiłam. Od śmierci taty jego ciotki nie utrzymywały z nami kontaktu,
podobnie jak wielu innych członków jego rodziny. Widać jego nagła śmierć była
ponad ich siły. Zaskoczyła, bo przyszła niespodziewanie i onieśmielała
bezsensem. Była okrutna i absurdalna. I nieodwracalna.
Choć ciotki ojca były jakby nieznajome, obce poprzez nieistnienie w moim życiu, to przecież mogłam tam pójść. Nie były ani niesympatyczne, ani specjalnie miłe. Zwłaszcza ciotka Marylka sprawiała wrażenie surowej osoby. Otworzyłyby mi drzwi na pewno, poczęstowały herbatą, lecz czy odpowiedziałyby na wszystkie pytania? Nie wiem...
Potem brat ojca sprzedał to mieszkanie, a żyjące w nim stare krewne umieścił w
domach pomocy społecznej gdzieś na Śląsku. I tak kontakt, który mogłam nawiązać przy odrobinie odwagi i roztropności, stał się po prostu niemożliwy.
Kiedy wreszcie po latach dotarło do mnie, co jest dla mnie tak naprawdę ważne i
dlaczego, było już za późno. Czasu nie da się cofnąć – o, jakie to odkrywcze
stwierdzenie!
W dorosłe życie weszłam z wiedzą o tym, że rodzice mego ojca oboje zginęli w
Powstaniu Warszawskim, o tym jak się nazywali i że dziadek był chemikiem. O
powstanie próbowałam dopytać moją matkę chrzestną, z którą miałam dobry kontakt
i to ona mi powiedziała, że dziadkowie zginęli gdzieś w pobliżu ulicy
Chałbińskiego. Nie wiedziała jednak nic więcej, ani tego czy i gdzie byli
pochowani. Moją młodzieńczą niefrasobliwość i zaniechanie równoważył jedynie
fakt, że zawsze czciłam dzień wybuchu Powstania Warszawskiego. W ten dzień zawsze
moje myśli były przy dziadkach ojczystych, choć nic o nich nie wiedziałam.
Miałam tylko to jedno jedyne zdjęcie – fotografię dziadka Zygmunta Sokołowskiego i nie miałam pojęcia jak wyglądała moja babcia Hanka. Było mi okrutnie smutno, gdy przyglądając się sobie w lustrze nie mogłam dostrzec, w czym jestem do niej podobna. Najbardziej ze wszystkiego nieomal fizycznie bolało mnie to, że może gdzieś są ich groby, na których obce ręce kładą kwiaty i kto inny pali znicze, a może pozostają opuszczone i zaniedbane. Im stawałam się starsza tym bardziej dręczyła mnie niepewność i męczyła konieczność znalezienia ojczystych korzeni. To dziwne uczucie tęsknoty, przywiązania i miłości do zmarłych w kwiecie wieku dziadków, których nigdy nie poznałam i od których już dawno stałam się starsza, falowało we mnie nasilając się w czasie sierpniowym. Śpiewałam powstańcze pieśni, oglądałam kroniki z powstania, a słone łzy bezwiednie toczyły się po policzkach. Tak bardzo chciałam wypełnić pustkę po tej stronie serca, która wciąż czekała na tych nieobecnych...
Miałam tylko to jedno jedyne zdjęcie – fotografię dziadka Zygmunta Sokołowskiego i nie miałam pojęcia jak wyglądała moja babcia Hanka. Było mi okrutnie smutno, gdy przyglądając się sobie w lustrze nie mogłam dostrzec, w czym jestem do niej podobna. Najbardziej ze wszystkiego nieomal fizycznie bolało mnie to, że może gdzieś są ich groby, na których obce ręce kładą kwiaty i kto inny pali znicze, a może pozostają opuszczone i zaniedbane. Im stawałam się starsza tym bardziej dręczyła mnie niepewność i męczyła konieczność znalezienia ojczystych korzeni. To dziwne uczucie tęsknoty, przywiązania i miłości do zmarłych w kwiecie wieku dziadków, których nigdy nie poznałam i od których już dawno stałam się starsza, falowało we mnie nasilając się w czasie sierpniowym. Śpiewałam powstańcze pieśni, oglądałam kroniki z powstania, a słone łzy bezwiednie toczyły się po policzkach. Tak bardzo chciałam wypełnić pustkę po tej stronie serca, która wciąż czekała na tych nieobecnych...
Kiedy przekroczyłam czterdziestkę myślałam o nich bardzo często i coraz
bardziej czułam się nie w porządku. Musiałam ich odnaleźć, żeby wypełnić lukę,
żeby połączyć łańcuch pokoleń. Czułam się tak, jakby oni wołali do mnie i o tę
pamięć się upominali.
Dziś już wiem, że to sięganie do korzeni w drugiej połowie życia jest dość
powszechnym tak zwanym zachowaniem schyłkowym. W odróżnieniu od skakanie ze
spadochronem, albo nowego małżeństwa z dużo młodszą kobietą, nie służy odmłodzeniu siebie, ale jest sposobem na domknięcie, dopełnienie swego wizerunku.
Jest jedną z wielu ważnych spraw, które należy uporządkować nie tylko dla
przyszłych pokoleń. Potrzebowałam uzupełnić swoją tożsamość i stać się
kompletna zanim sama odejdę z tego świata. Kiedy minie się półmetek życia
dociera do człowieka, że czas, który jeszcze przed nami jest ograniczony. To
też w pewnym sensie tłumaczy, dlaczego nie starałam się dotrzeć do wiedzy o
dziadkach, gdy byłam dzieckiem.
Był rok 2004 i właśnie zbliżała się okrągła 60-ta rocznica Powstania
Warszawskiego. Dzięki staraniom ówczesnego prezydenta Warszawy, pana profesora
Lecha Kaczyńskiego, szykowano otwarcie Muzeum Powstania Warszawskiego. Musiałam
coś zrobić, aby odnaleźć swoich ojczystych dziadków Hannę i Zygmunta
Sokołowskich. Obiecałam im i sobie, że to zrobię. Nawet, jeśli miałabym obejść
wzdłuż i wszerz wszystkie cmentarze w Warszawie...
Zapraszam też do lektury:
.Ja
.Wystarczająco ważne korzenie
.Pożegnanie z ojcem
Zapraszam też do lektury:
.Ja
.Wystarczająco ważne korzenie
.Pożegnanie z ojcem
Beatko, wierzę, że jeszcze się w Nich odnajdziesz. I jestem przy Tobie myślami.
OdpowiedzUsuńJa teraz jestem dość przygnieciona robotą, więc nie mam czasu zastanowić się nad sensownym komentarzem, a byle czego nie wypada u Ciebie pisać, ale wiedz, że zawsze tu zaglądam, by odetchnąć.
Gorąco Cię pozdrawiam!
Wiolu :) Zadbaj o siebie, idź za głosem serca...
UsuńTrzymam kciuki za przedsięwzięcia i też zaglądam do Ciebie :)
podkręciłaś Kaczko atmosferę, penie potrafisz połączyć odczucia, wątki i przesłanie przodków, czekam na dalszą część przemyśleń :)
OdpowiedzUsuńAlis, to będzie dłuuuga historia :)
UsuńDla mnie zaczęła się prawie 11 lat temu :)
Uściski serdeczne ślę do Ciebie :-)
czyli mam przygotować się na odcinki?
Usuńto dopiero mnie zachęciłaś
będę cierpliwie czekaćććććć :)
Tak, tak. To będzie o-powieść w odcinkach :))))
UsuńMos serdecznej kobiecej energii posyłam :)
łapię i przygarniam wszystko co posyłasz. Oddaję w usmiechach i sympatycznych myślach.
UsuńO ciekawych tytułach pomyślałaś???
Alis dzięki za wszystko co dobre :)
UsuńCiekawe tytuły... wiem, wiem, przyciągać w trzech słowach :)
Ha, ha, ha :) Następny chwytliwy brzmiałby ... Jak zgubiłam się na cmentarzu ;-/
UsuńDobrze jest czytać szczere wpisy, bo czasem takie historie ułatwiają podjęcie niektórych decyzji :-). Dziękuję Ci za tę przysługę :-)
OdpowiedzUsuńTeż bardzo lubię szczerość i autentyczność :)
UsuńDobrego dnia Tesiu :)
Pamiętam, że czytałam ten wpis, ale nie wiem dlaczego nie zostawiłam po sobnie żadnego znaku, przepraszam....
OdpowiedzUsuńJestem wdzięczna, że czytasz, a znaki... czasem są niewidoczne, ale równie ważne :****
UsuńBuziaki i tanie <3 :)
Przytulam Cię, niestrudzona poszukiwaczko
OdpowiedzUsuńWspółodczuwanie jest krzepiące. Dziękuję Fibulo :)
Usuń