wtorek, 20 maja 2014

Korzenie cz. 3. Tylko mama?




Kościół Św. Krzyża , Warszawa
Dużo już napisano o znaczeniu ojców w wychowaniu dzieci. O tym jak ważny jest ojciec dla syna i o tym, że nie jest mniej ważny dla córki wie chyba każdy. A jednak, kiedy myślimy o śmierci któregoś z rodziców, to wydaje nam się, że „mniejszym złem” jest śmierć ojca. Matka, która zwykle w większym niż ojciec zakresie zabezpiecza podstawowe potrzeby małego dziecka, wciąż postrzegana jest jako główna (ważniejsza?) jego opiekunka. Dziś podział na matczyne i ojcowskie obowiązki przestaje mieć takie znaczenie, gdyż współcześni ojcowie angażują się w wychowanie dzieci znacznie bardziej i częściej niż dawniej.






Święto wieszania pieluch ;)


Jako dziecko, które straciło ojca często spotykałam się z opinią, że najważniejsze jest to, że mam mamę. Trochę to tak, jakby ojciec miał być mi mniej potrzebny. Buntuję się przeciwko takiemu stawianiu sprawy, choć nie wiem jak bym się czuła, gdybym nie miała mamy. Pewnie byłoby gorzej. A może nawet na pewno.
Tu jednak nie chodzi o to, żeby oszacować straty. Chodzi o to, żeby przyznać dziecięcej, a potem dorosłej żałobie po ojcu, taką sama wagę. Mam wrażenie, że umniejszanie mojego żalu po stracie ojca, jeszcze bardziej go potęgowało. Gdybym już jako dziecko mogła tę śmierć przepracować, to w dorosłe życie weszłabym znacznie silniejsza.
Ja się bardziej zmęczyłam tymi pieluchami :)


Mama, jeszcze na ul. Mickiewicza
Moja mama była bardzo młoda, gdy została wdową. To był dla niej straszny cios. Po jakimś czasie chciała zacząć życie od nowa i na nowo je ułożyć. Wtedy, gdy byłam mała postrzegałam to jak zdradę. Zresztą nie tylko wtedy. Dziś jestem pewna, że miała do tego absolutne prawo i że dobrze zrobiła. Dzięki temu ma dwoje zupełnie różnych dzieci, a przede wszystkim mogła w ponownym macierzyństwie niejako się odrodzić. Ja dzięki temu mam przyrodniego, dużo młodszego brata, a mój syn ma dużo młodsze od siebie wujeczne rodzeństwo. Nie jestem sama, a moja rodzina jest powiększona.


Moja mama bardzo mnie kochała i nadal kocha. Towarzyszyła mi we wszystkich ważnych momentach życia. Była powiernikiem i doradcą w jednym. Jeszcze długo, gdy byłam zupełnie dorosła „biegłam” do niej z każdym problem i z każdą radością.
Od kiedy jestem z moim mężem w naturalny sposób moje życie stało się oddzielne od jej życia, a moja więź z mamą nabrała innego wymiaru.  Dziś staram się już nie obarczać jej wszystkimi swoimi kłopotami, bo ma wystarczająco dużo swoich zmartwień związanych ze szwankującym zdrowiem. Ciągle dzielę się radościami, sukcesami, czy zwykłą codziennością, bo wiem, że ją to cieszy. Mama zawsze życzy mi jak najlepiej, nie tylko z okazji urodzin.
Moje drugie urodziny 1963r.  Na ul. Złocienia, u dziadków Rychłowskich


Ja, braciszek Piotruś i mama, wiosna 1974r. 
Był jednak czas, gdy uważałam, że mama nie dość mnie kocha. W pożądaniu niepodzielnej miłości byłam zaborcza i wręcz bezwzględna. Uważałam, że brak ojca upoważnia mnie do oczekiwania w zamian idealnej matki i tego, że należy mi się więcej, bo jestem pokrzywdzona.

Koncentrowałam się na brakach, a nie na tym, co mam. Wolałam zazdrościć, niż cieszyć się z tego, co mnie przypada w udziale. Ciągle porównywałam się do mojego młodszego brata i punktowałam każdą różnicę, tak jakby życie można było położyć na wadze.


Uważałam, że mogę ją pouczać i że "moje" jest najważniejsze.

Musiało upłynąć dużo czasu zanim przyznałam mamie prawo do popełniania błędów, prawo do życia zgodnie z własnymi wyborami i tym, co sama uznaje za dobre i stosowne. Byłam surowym krytykiem i to musiało ją bardzo ranić. Wiem, że byłam niesprawiedliwa.

Wreszcie nadszedł czas, gdy zdałam sobie sprawę z tego, że moja mama – tak jak i ja – nie może być IDEALNA, bo nikt nie jest idealny. Popełniała błędy, tak jak i ja je popełniam, sama będąc matką. W końcu zrozumiałam, że tak jak ja dla swojego dziecka, tak i ona dla mnie zawsze starała się być najlepszą matką, jaką potrafiła być w jakich trudnych okolicznościach losu. Jest wystarczająco dobrą matką dla córki bez ojca. Dzięki temu, że to zrozumiałam, sama wreszcie poczułam ulgę i radość.


Jestem jej bardzo wdzięczna za całą miłość, którą mnie obdarzyła, za poświęcenie i pomoc, jakiej mi udzielała, zawsze, gdy tego potrzebowałam. Smutno mi, że miała takie trudne życie. Bardzo mi żal, że teraz tak cierpi na skutek różnych schorzeń.


Jest jeszcze coś, za co jestem bardzo wdzięczna mojej mamie. Nigdy nie starała się zająć miejsca mojego ojca i nie postrzegała swojego rodzicielstwa tak, jakby musiała mi go zastąpić. Nie obdarzała mnie podwójną miłością – przecież to niemożliwe kochać swoje dziecko jeszcze bardziej niż się je kocha. Dla mnie to niezwykle istotne, że nikt, również mój ojczym, nie przymierzał się do zajęcia miejsca z napisem „Tata”. To miejsce, choć fizycznie niezajęte, nigdy nie było wolne. Ja akurat taka byłam (i jestem), że nie potrzebowałam  nikogo w zamian. Nikogo na zastępstwo. Nikogo innego. 


Może dzięki temu wciąż odczuwam jakąś metafizyczną obecność ojca w moim życiu. Trochę tak, jakby stał obok, albo prowadził mnie za rękę. Jest ciągle młody i nie ma wad. Ja nie mam żadnych powodów, żeby mieć do niego żal, albo jakieś pretensje, bo nie zdążyło dojść między nami do nieporozumień, czy kłótni. Nie zdążyły nam się zdarzyć żadne trudne momenty. Nie poznał mnie jako ekscentrycznej nastolatki, ani ja jego, jako łysiejącego, starszego pana, przeżywającego swoją drugą młodość. Znam go, a może wcale nie znam? Ciągle jest mi bardzo bliski, coraz bliższy…
Moi rodzice: Jolanta i Rafał Sokołowscy nad Morskim Okiem.

Korzenie cz. 2. Pożegnanie z ojcem - z powodu mojego błędu wylądowało jako pierwszy pierwszy wpis w dziale "Korzenie".

2 komentarze:

Z powodu nieproszonych gości włączyłam moderowanie. Przepraszam, że komentarz będzie trochę czekał na publikację. I miłego dnia Ci życzę :)