Nikt nie jest doskonały
i nikt nie ma idealnej rodziny. Zdarza się nawet, że ktoś jest zupełnie sam,
albo chciałby zapomnieć o swojej rodzinie. Kiedyś często zastanawiałam się, jak inne, no
i oczywiście lepsze, byłoby moje życie, gdyby mój ojciec nie zginął, kiedy
byłam małą dziewczynką. Jego śmierć i to, że mnie opuścił na zawsze, była
źródłem największego mojego wstydu i największej traumy. Zastanawiałam się,
dlaczego akurat mnie to się przytrafiło. Los pozbawił mnie czegoś tak
naturalnego i potrzebnego do życia jak woda i powietrze – połowy rodzicielskiej
miłości. Czułam się z tego powodu inna, gorsza niż moi rówieśnicy. W końcu
jednak zdałam sobie sprawę z tego, że to ja sama jestem odpowiedzialna za jakość
swojego życia i za swoje szczęście. Wreszcie zaakceptowałam tę myślę, choć o
ile łatwiej jest oczekiwać szczęścia od losu niż od siebie samego. Mam
wystarczająco dobrą rodzinę i miałam wystarczająco dobre dzieciństwo. Z małej
Beatki-sierotki, wyrosła całkiem dorosła i poukładana Beata. Beata, Aka, Kaczka
– jakkolwiek by mnie nazwać, mam ciągle w sobie małą dziewczynkę. Nie chcę się
z nią rozstawać – podobają mi się jej szalone pomysły, dziecięca radość i
ciekawość. Ja dorosłam, ona nie musi...
Nauczyłam się wybierać
ze swoich wspomnień z dzieciństwa momenty, które mogą mnie wzmacniać.
Przywołuję dobre chwile. I nie nurzam się już w rozważaniach, co by było gdyby.
To nie oznacza, że wypieram trudne uczucia. Jestem ich świadoma, ale nie
pozwalam, by panowały nade mną.
W procesie godzenia się
ze swoim losem pojawił się też moment, gdy zapragnęłam dotrzeć do historii
rodziny mojego ojca i przekonać się, jakie są te moje ojczyste korzenie. Czy są
to wystarczająco ważne i dobre korzenie? To genealogiczne śledztwo jest bardzo
trudne. Rodzice mojego ojca zginęli w Powstaniu Warszawskim, a trójkę
osieroconych dzieci wychowywały ciotki, czyli siostry mojego dziadka. One też
od dawna nie żyją, więc nikt nie może mi dziś opowiedzieć tej historii...
Poszukiwanie korzeni,
to także pole pracy ze wstydem niewiedzy o najbliższych, opuszczenia mnie przez
nich i ich samych przez mnie. To zmaganie ze wstydem opuszczonych grobów i
nieobecności nie do nadrobienia. To rozprawienie się z niespełnionymi
oczekiwaniami, startami moralnymi i psychicznymi, a nawet utratą dóbr
materialnych.
W tym, co udało mi się
odszukać znalazłam kawał historii Polski, znalazłam radość z odkrywania
nieznanego i z tego, że jestem do kogoś w czymś podobna. Znalazłam tajemnice,
niespodzianki i niepokój niewidomych. Był
też smutek i łzy, rozczarowania i zwątpienia. Pozostaje mi zadowolenie z
wystarczająco ważnych korzeni.
Próbowałam spisać
wspomnienia i tę historię, aby móc do niej wracać, aby móc się nią dzielić.
Zbieram się na odwagę, aby niektóre fragmenty znalazły tutaj swoje miejsce.
„Wystarczająco ważne korzenie” – fragment 1.:
„(...)
Przypominam sobie proszony, rodzinny obiad w mieszkaniu ciotek ojca na ulicy
Mickiewicza w Warszawie. Mogłam mieć wtedy nie więcej niż cztery lata. To
miejsce zawsze wydawało mi się trochę zagadkowe i czułam się tam nieswojo,
chociaż było to kiedyś także moje mieszkanie. Przez dwa pierwsze lata swojego
życia mieszkałam tam razem z rodzicami. Mieszkały tam różne ciotki, ale ja
najbardziej lubiłam „Muszkę”. Inne starsze panie były surowe i trochę straszne.
Ul. Mickiewicza, 1961r. |
Pamiętam, że w pokoju, którego okno wychodziło na ulicę, tym po stronie kuchni, stało pianino. Na tym pianinie grała ciotka Iza. Jakby-pamiętam również, że ciotka Zosia budziła we mnie lęk, bo … mówiła po francusku. W przedwojennym, parterowym mieszkaniu na Mickiewicza wszystko było inne niż w naszym mieszkaniu na Słowackiego: na podłodze zamiast klepek ułożonych w jodełkę były grube, ciemne deski, a drzwi do pokoi zawsze pozamykane. Było dwa razy większe od naszego mieszkania, ale wydawało mi się ciaśniejsze i trochę ponure.
Mój tata. Od podwórka, 1961r. |
Na stole leżał obrus, a przed każdym z biesiadników talerze
i sztućce. Na krześle, na którym siedziałam ciotka położyła dodatkowe poduszki,
żeby moja broda wypadła nieco powyżej krawędzi talerza. Obiad ugotowała ciocia
Muszka. Smakowite zapachy wypełniały całe mieszkanie, mieszając się z zapachem
staroci i kurzu. Nie pamiętam jaka była zupa, ale na drugie danie serwowano
mięciutką cielęcinę, buraczki i ziemniaki polane mięsnym sosem. Stara ciotka
pochyliła się nade mną i drobno pokroiła moją porcję mięsa, ale ja i tak
podziobałam ją jeszcze na pojedyncze pasemka. Byłam okropnym niejadkiem, więc mama zawsze stara się
przeciwdziałać moim wysiłkom
pozostawienia na talerzu większej części obiadowej porcji. Tym razem obiad
mi naprawdę smakował.
Jednak najlepsze
było ciągle przede mną i bardzo prawdopodobne, że to obietnica deseru była
dodatkowym bodźcem, który sprawił, że
uporałam się z daniem zasadniczym. Na deser ciotka Muszka podała czereśniowy kompot. Najpierw
łyżeczką wyławiałam małe owoce, a potem musiałam dokonać tej bardzo trudnej
sztuki oddzielania w ustach miąższu od pestki. Pestkę w dyskretny sposób
należało umieścić ponownie na łyżeczce i odłożyć. Ja swoje pestki układałam na
spodeczku wokół filiżanki, tworząc z nich dla niej piękne, brązowe korale. Tymczasem
ciotka Muszka (Klementyna Amelia lub odwrotnie) wyjęła zza kredensowych,
oszklonych drzwiczek czekoladowy wedlowski torcik. Okrągły, waflowy przysmak
był zapakowany w granatowe, płaskie pudełko ze złotymi napisami. Na mój
deserowy talerzyk już niebawem wjechał czekoladowy trójkącik pachnący wanilią. Nikt nie musiał
mnie pilnować, żebym go zjadła i po chwili nie było już po nim śladu -
pomijając oczywiście pięć palców mojej
prawej ręki ubabranych roztopioną czekoladą. Już nie pamiętam, czy mama zaprowadziła mnie
do łazienki czy do kuchni, ale ręce zostały umyte.
W tym pokoju, pod ścianą
naprzeciwko kredensu, stał duży tapczan przykryty jakąś kapą. Ścianę za nim
osłaniała makata z tkaniny. Gdy siadało się na tapczanie miękko się zapadał.
Podczas gdy reszta rodziny pozostała przy stole i o czymś rozmawiała, ja z
Ewą, siostrą mojego ojca Rafała,
usiadłyśmy na łóżku. Byłam mała i nie wiedziałam, że Ewa jest chora i cierpi na
Zespół Downa. Wyczuwałam, że jest inna,
bo trochę inaczej wyglądała i inaczej się zachowywała: jakby była dorosła, ale
bawiła się ze mną jak dziecko. No i jeszcze to, że trudno było mi zrozumieć co
do mnie mówiła, ale jak to „dzieci” szybko się dogadywałyśmy. Pamiętam
doskonale dotyk jej ciepłej, suchej, szorstkiej dłoni, kiedy brała mnie za
rękę, aby zaprowadzić do miejsca, w którym chciała mnie posadzić. Gdy usiadłyśmy
obok siebie Ewa pokazała mi swój zeszyt, w którym miała powklejane święte
obrazki. Obrazki były kolorowe, a niektóre miały złote ramki i złote korony –
te najbardziej mi się podobały. Wokół obrazków Ewa rysowała kwiatuszki i różne
szlaczki. Wydaje mi się też, że były tam podpisy „Bóg” i jakieś rzędy literek,
więc Ewa chyba uczyła się pisać. Obrazki, które najbardziej jej się podobały
Ewa leciutko dotykała. Czasem brała moją rękę i pokazywała mi jak należy
delikatnie głaskać Boga. Pamiętam to jak dziś.
Krzyś, Ewa, Rafał. 1946r. |
Ewa była pogodna i na swój sposób serdeczna. To jedyna, oprócz mojej matki chrzestnej, osoba z rodziny mojego ojca, dla której jego śmierć, ani fakt, że moja mama wyszła ponownie za mąż, nie miało żadnego znaczenia. Ewa nadal przychodziła do nas sama bez zapowiedzi, tak jak to robiła za życia swojego brata Rafała. Na moją mamę mówiła jakoś tak „Żażabunka” i starała się prowadzić rozmowę w swoim języku. Dopóki byłam mała wizyty Ewy mnie cieszyły, ale potem zaczęły mnie złościć. Wstydziłam się, że ona jest chora, że jest inna. Kiedyś, gdy byłam sama w mieszkaniu, a mogłam mieć około jedenastu lat, zadzwonił dzwonek do drzwi. Podeszłam, żeby otworzyć i zobaczyłam w wizjerze jej korpulentną postać. Nie otworzyłam drzwi udając, że nikogo nie ma w domu, ale Ewa nie zrażając się brakiem reakcji domowników dzwoniła jeszcze wielokrotnie, aż wreszcie sobie poszła. Już więcej do nas nie przyszła... Dziś, kiedy to wspominam jest mi bardzo przykro i wstyd.”
Ewa już nie żyje. Nie mogę więc prosić
jej o wybaczenie. Mogę jedynie wybaczyć sobie, że tak się wówczas zachowałam. Ewa zmieniła mój stosunek do osób nie w pełni
sprawnych. Już od dawna się ich nie wstydzę i nie wstydzę się zapytać, czy
potrzebują mojej pomocy, albo po prostu się do nich uśmiechnąć. Czasem się
odwzajemniają, a wtedy przypomina mi się uśmiech mojej Ewy.
DOBRA IDEA: www.bardziejkochani.pl/
Niezwykłe są i Twoje wspomnienia i szczerość...
OdpowiedzUsuńUwalnianie wspomnień w taki dosłowny sposób jest bardzo oczyszczające. Każdy z nas ma jakieś wstydy, a wstyd to bardzo destrukcyjne uczucie. Postawić wstyd na scenie w świetle jupiterów, to zagonić go w kozi róg :)
UsuńPiękny wpis.
OdpowiedzUsuńPięknie dziękuję za przeczytanie :)
Usuń