Babiśka – maja najukochańsza babcia – dokąd tylko starczało jej sił była
Czarodziejką. Tak właśnie od małego dziecka ją postrzegałam. W jej zdolne ręce
składałam swoje dziewczyńskie marzenia.
Marzyłam o fartuszku do przedszkola,
ale nie zwyczajnym – tylko, żeby był zaczarowany. I Babiśka uszyła mi
fartuszek, którego zazdrościły mi inne dzieci. Był szafirowy i z przodu miał
dużą kieszeń w kształcie domku. Domek miał dwoje wyhaftowanych okien i drzwi z
klameczką. Spadzisty dach domku był jednocześnie klapką, która zamykała
kieszeń. Daszek zwieńczony był solidnym kominem, z którego unosił się haftowany
dym. Do tego jeszcze słoneczko i biała chmurka. Fartuszek był piękny do czasu,
aż wpakowałam do kieszonki gotowane buraczki z obiadu. Kiedyś w przedszkolach
zmuszano dzieci do jedzenia, a ja byłam pomysłowym niejadkiem.
Babiśka odkąd przyszłam na świat mościła mi go rzeczami uszytymi i wydzierganymi przez siebie. Pierwsze koszuleczki, kaftaniki i czapeczki dla noworodka, no i obowiązkowo becik do wózka.
Kiedy nauczyłam się chodzić uszyła mi jednoczęściowy kombinezon w „panterkę”.
Opowiadała mi potem, że wszyscy się za mną oglądali. W dzisiejszym świecie
pełnym przepięknych, kolorowych ciuszków dla dzieci i dostępnych za naprawdę
nieduże pieniądze, takie ubranka z zamierzchłej epoki mogą wydawać się
nieciekawe.
Kiedy oglądam stare fotografie zawsze pamiętam, że urodziłam się
ledwie 16 lat po wojnie i że to ciągle były ciężkie czasy dla Polaków na
dorobku. A Warszawa, miasto nieomal zrównane z ziemią przez Niemców w czasie i
po Powstaniu Warszawskim, również na moich oczach, odbudowywała się z mozołem.
1963r. na warszawskiej Woli. Gdzieniegdzie okolone płotami domki jeszcze przedwojenne - tu zaatakował mnie ...kogut. A nieopodał budowano nowe osiedla mieszkaniowe (okolice ul. Złocienia) |
Ja z parasolką, obok ta sama sukienka rok wcześniej:) |
W tych trudnych latach Babiśka zwykle starała się przyozdobić szyte dla mnie
sukieneczki jakąś pasmanterią, czy choćby stebnówką w kontrastowym kolorze, a
czasem cieniutką lamówką. Sukienki, spódniczki, spodnie, piżamki i paltka szyła
zawsze „na wyrost”. Widać to wyraźnie na zdjęciach jak wyrastam z niektórych
rzeczy. Czasem, tak jak palto „misiek”, które najpierw nosiła moja mama, potem
przerabiała dla mnie. Oczywiście Babiśka ubierała też moją mamę.
Na lewym - mama w "miśku". Na prawym - ja w przerobionym "miśku". Mama trzyma naszego psa Beja. Żoliborz (może 1971r), tzw. górki Lelewela, w tle ul. Mickiewicz |
Okazją do strojenia się były bale karnawałowe urządzane w przedszkolu, a potem w szkole.
W przedszkolu, ja z lewej, sukienka biała w czerwone groszki, z połyskiem. Na głowie czerwony :diabełek" z krepiny. |
Przedszkole, przy ul Sierpeckiej, koło Teatru "Komedia" czynne do dziś. Ja w białej sukience w drobne pomarańczowe groszki - pierwsza para. |
Pamiętam taki bal w pierwszej klasie podstawówki. Babcia uszyła mi
białą bluzkę z falbankami (praktycznie - żeby można było ją wykorzystywać do
szkolnego stroju galowego) a do tego długą do kostek suto marszczoną spódnicę i
fikuśny kapelusik z tego samego co spódnica materiału. Kiedy przymierzyłam ten
strój bardzo mi się podobało, że spódnica kręci się jak u tych tancerek z
zespołu „Mazowsze”. Pamiętam, że zawsze kiedy zakładałam uszyte przez babcię sukienki
zaczynałam się kręcić się wokół własnej osi – bo najważniejsze było, czy się ładnie
kręci. Ta była długa i świetnie się kręciła Jednak mój dobry humor prysł, gdy
zobaczyłam „cudne” suknie moich koleżanek z klasy – tamte były tiulowe, albo
„firankowe”, albo przerobione z sukienek komunijnych. Na głowach plastikowe
stroiki lub tekturowe korony obsypane brokatem, a nie jakiś tam kapelusik.
Bal w Domu Kultury, ul. Próchnika. Styczeń 1969r. Ja w kapelusiku. |
Dopiero po latach zrozumiałam znaczenie często przywoływanego przez Babiśkę
powiedzenia: „ma gust koperkowy w kratkę”. Moja babcia szyła proste, eleganckie
ubrania, w stonowanych kolorach, idealnie skrojone, z gustownymi dodatkami. Nie
lubiła tandetnego przepychu ozdób; ceniła materiały dobrego gatunku.
Do zwykłego, granatowego, szkolnego fartucha (kto jeszcze pamięta, że do szkoły
chodziło się obowiązkowo w takim stroju?) zrobiła mi kilka oryginalnych białych
kołnierzyków. Były wydziergane na szydełku, a kilka uszyła z atłasu i ozdobiła
misternie wyciętą koronką. Jeszcze inne były połączeniem materiału i
szydełkowego wykończenia. Jedno było pewne – żaden nie miał sobowtóra.
Doskonale pamiętam to uczucie niepokoju i podszytego ciekawością oczekiwania na
„zamówioną” przez mnie rzecz. Na przykład kiedyś – miałam może 9 lat – bardzo
chciałam mieć na zimę ciepłe spodnie „dzwony”. Babiśka wybrała dość gruby,
wełniany materiał w bordo-szarą kratkę, który po prawej stronie miał miękki
meszek. Wydawał się przez to puszysty. Dostałam te spodnie niedługo przez
Świętem Zmarłych i prawie się modliłam, żeby już zrobiło się zimno. I spełniło
się moje życzenie – 1 listopada tamtego roku spadł pierwszy śnieg i naturalnie
mama wystroiła mnie w nowe, zabójczo na dole rozszerzane spodnie. Na cmentarzu
duma buchała ze mnie i nosem i ustami…, a może to była para na mrozie.J
Wielu z uszytych przez Babiśkę rzeczy nie ma zdjęciach. Zachowały się jednak w
mojej wciąż wdzięcznej pamięci. Ileż to dobrych uczuć, ile radości miałam
patrząc pierwszy raz na to, co specjalnie dla mnie zrobiły spracowane ręce babci.
Ileż zachwytów i uniesień serca wywoływały we mnie te fatałaszki, które były nieoczekiwane,
takie prawdziwe niespodzianki dla mnie z różnych okazji i bez okazji – po prostu
z miłości.
Kiedy dorastałam w połowie lat 70-tych, a mój świat mody poszerzył się o
oglądane w zachodnich prospektach reklamy wycieranych dżinsów i jaskrawych,
sztucznych bluzeczek „bucle” zaczęłam marzyć o ciuchach, które można było kupić
tylko w sklepach „PEWEX-u”. Do tego drewniaki na koturnach z bazaru Różyckiego
na warszawskiej Pradze i pęk kolorowych, plastikowych bransoletek z
prywaciarskich sklepików z ulicy Chmielnej (wtedy nota bene nazywała się ulicą
Rutkowskiego, ale starzy warszawiacy wciąż posługiwali się przedwojennym
nazewnictwem).
Źródłem modnych ciuchów stały się też „Domy Towarowe Centrum” , a zwłaszcza
„Junior”. W „Juniorze” wkrótce otwarto prawdziwy młodzieżowy raj, czyli
HOFFLAND – coś jakby galerię z odzieżą projektowaną przez Barbarę Hoff. Kiedy „rzucano”
coś do Hofflandu stałyśmy w kolejkach gromadami, ale po zakupach byłyśmy
szczęśliwe. Wybór w porównaniu z innymi sklepami naprawdę był duży. W mojej
rodzinie żyło się raczej skromnie, więc niezbyt często mogłam sobie pozwalać na
odzieżowe zakupy.
http://agnieszkaomodzie.pl/wp-content/uploads/2014/01/Hoffland.jpg |
Niebawem, pod okiem Babiśki, sama zaczęłam stawiać pierwsze kroki w szyciu na
maszynie. Gdy z grubsza opanowałam tajniki kroju i szycia dorywałam się do
każdej maszyny, która się nawinęła. Wreszcie w 1980 roku dostałam własną,
nowiutką walizkową maszynę do szycia marki Łucznik. To Babiśka sfinansowała ten
drogi zakup. Odtąd już na własnej maszynie szyłam, przerabiałam,
eksperymentowałam, czasem farbowałam w dużym kotle, a babcia podziwiała i
chwaliła.
Ostatnią „dużą”, trudną rzeczą, którą ona dla mnie zrobiła była przeróbka
dziadkowego, „furmańskiego” kożucha. W latach 70-tych posiadanie kożucha,
zwłaszcza obszytego dookoła futerkiem z długim włosiem było marzeniem chyba
wszystkich moich koleżanek. Moim również. Mojej mamy nie stać było na taki
zakup, więc Babiśka wymyśliła, że przerobi na mnie barani kożuch dziadka. To
był początek zimy 1975r. Kiedy przyjechałam do niej po odbiór mojego marzenia i
zobaczyłam kożuch wiszący na drzwiach szafy aż zaniemówiłam z wrażenia. Nie
przypuszczałam, że wyjdzie z tego taka fajna rzecz. Ubrałam się, pozapinałam na
duże metalowe haftki i kręciłam się w kółko po pokoju. Coraz to podbiegałam do
Babiśki, i zarzucając jej ręce na szyję całowałam w oba policzki. „Dziękuję Ci, dziękuję , jaki śliczny, jaki fajny!” A
ona przyglądała mi się z uśmiechem, szczęśliwa, że sprawiła mi radość.
Ja w kożuchu z jasnym futerkiem. Kolezanki z klasy, przed I L.O w Warszawie. Zima 1976/77. |
Potem szyła już tylko rzeczy nie wymagające dużego wysiłku: jakąś spódniczkę,
albo ten malinowy dwuczęściowy komplet na lato. W końcu nękana chorobami i
bezsilnością coraz rzadziej siadała do maszyny lub brała w ręce druty.
Pewnego razu niedługo przed jej odejściem pojechałam do niej w nowo uszytym
przeze mnie zimowym komplecie – palcie z szarej wełny wykończonym czarnymi
karakułami i w fantazyjnym toczku na głowę. Kiedy zobaczyła mnie w drzwiach
zapytała tylko – i to ty sama uszyłaś? Kiedy z radością potwierdziłam, że
jestem autorką tego rzeczywiście niełatwego do stworzenia zestawu, odparła z
uśmiechem: „Uczeń przerósł mistrza. Pora umierać.”
Nie było w tym żalu, ani zazdrości. Była tylko szczera radość i duma z tego, że
zdolności mogą przechodzić z babki na wnuczkę,
jak spadek.
Za ten spadek jestem mojej Babiśce dozgonnie wdzięczna. I myślę sobie, że
fajnie byłoby mieć wnuczkę J
Powiązane wpisy:
1.Jedyna taka Babcia.
2.Talenty dla chwalipięty.
Powiązane wpisy:
1.Jedyna taka Babcia.
2.Talenty dla chwalipięty.
3.Ja.
Od pierwszego akapitu czuć wielką miłość, czytałam z ogromną przyjemnością. T
OdpowiedzUsuńTeraz ludzie żyją znacznie dłużej ale nie ma tych cudownych więzi, łączących pokolenia. Mój syn ma trzydzieści lat i czworo dziadków, ale nigdy nie mieszkali razem, rzadko się widują i po prostu się nie znają.
wzruszyłaś mnie. Piękna opowieść o miłości.
OdpowiedzUsuńChciałabym, żeby moja wnuczka tak mnie kiedyś wspominała.
Trafiłam tu z Dojrzałe jest pyszne.
Pozdrawiam.
takajedna_ja z www.krainatrolli.blox.pl
Dzięki za miłe słowa, one dodają zapału do dzielenia się swoimi opowieściami. Moja więź z Babiśką wytworzyła się pomimo tego, że razem nie mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu, ale zawsze razem w Warszawie.. Była jednak stale obecna w moim życiu - od moich urodzin, aż do jej śmierci. Bardzo wiele jej zawdzięczam - nie tylko materialnie, ale przede wszystkim duchowo. Pisałam o tym w poście "Jedyna taka babcia: :) Serdeczności dla wszystkich miłych gości, :)
OdpowiedzUsuńPełna ciepła, wspomnień i miłości opowieść na niedzielę. Dziękuję. :)
OdpowiedzUsuńDzięki Alis, tym bardziej, że tak mało czasu masz :) Wszystkiego dobrego i grzybków w lesie też :) B.
OdpowiedzUsuńAle jaka Ty jesteś śliczna w tym liceum:). I wiesz co, masz kultowe wspomnienia! Tak można by je dziś modnie nazwać:)
OdpowiedzUsuńTakie to były kultowe czasy :) I wiesz wcale ich źle nie wspominam. Dzięki
OdpowiedzUsuńOCH I JA SWOJĄ BABCIĘ KOCHAŁAM , PODOBNO NAWET MAŁPIĄ MIŁOŚCIĄ ale zbyt długo tego kochania nie starczyło bo Babcia zmarła jak miałam 4 lata całą więc miłość przelałam na Dziadzia i na rodziców. Cudnie opowiadasz o młodości i o tamtych latach , ja do swoich wracam coraz częściej, starsza jestem od Coebie bo urodziłam się 9 lat po wojnie , u mnie w tę miłość do przeszłości wplata się jeszcze miłość do utraconej ojczyzny moich dziadków, do Kresów ...
OdpowiedzUsuń--------------------
Nasze lata młodości przypadły na szare czasy ale nasz świat wcale szary nie był , od czego miałyśmy rozum, zmysł kombinowania i dwie ręce. Piękny miałaś kożuch a na dodatek nikt takiego samego nie miał ... nasze ciuchy raczej nie były pod sznurek
a ja trafiłam od Klarki z fb
OdpowiedzUsuńAch, Malino (Anno B :) dzięki z polubienie na FB, Czuję, że czujemy podobnie, choć kilka lat nas dzieli. W tym wieku nie ma to już większego znaczenia. I ja do Ciebie wpadłam dziś na dłuższą chwilę i czytałam o Twoim wujku- stryju duchownym. Masz mnóstwo zdjęć i wiele osobistych relacji rodzinnych. Ja jestem w mniej komfortowej sytuacji. I dopiero zaczynam swoją blogową przygodę :) A Klarkę lubię i czytam pasjami.
OdpowiedzUsuń