Długo biłam się z myślami, czy poruszyć ten temat na blogu. Temat niełatwy,
będący źródłem sporów, a nawet wydający się w pewnym sensie wstydliwy.
I wcale nie chodzi mi o film „Ida”, do którego mam zresztą kilka ważnych
zastrzeżeń. Właściwie nie zamierzałam oglądać tego filmu. Tematyka dotycząca
Żydów, nawet tych mieszkających w Polsce, zbytnio mnie nigdy nie ciekawiła. Nawet
to, że film dostał Oskara nie spowodowało, że pomyślałam: muszę go zobaczyć.
Jednak coś mnie do kina zaprowadziło. Coś postawiło mnie przed pytaniem: a jakie
to ma znaczenie, czy Ida było Żydówką?
Z Idą chodziłam do szkoły. Dziwiło mnie to imię Ida, ale nie na tyle, abym ją
kiedyś o to zapytała. Nie przyjaźniłyśmy się, a jedynie kolegowałyśmy. Lubiłam
Idę, była spokojna i jakby z dystansem do świata. Nie widziałam, aby
kiedykolwiek wdała się w jakąś klasową kłótnię. Nie była też jakoś specjalnie
wesoła. Miała trochę starszych rodziców, rudawe, długie włosy i była
jedynaczką. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Ida może być Żydówką i w ogóle
nie rozważałam takiej kwestii. I oczywiście nie wiem, czy nią rzeczywiście jest.
Nie tylko wtedy gdy byłam dzieckiem, moja Babiśka, która urodziła się w 1918
roku, opowiadała mi o czasach przedwojennej Warszawy i życiu w podwarszawskich
miejscowościach. Wspominała, jak kiedyś gdy była mała nie wolno jej było wracać
do domu po zmroku, bo straszono ją, że Żydzi łapią chrześcijańskie dzieci na
macę. A maca to były takie specjalne żydowskie wypieki, do którego dodawali
krwi niewinnych. Brrr, musiałam i ja mieć oczy wielkie ze strachu.

Opowiadała mi również, że Żydzi zawsze trzymali się razem, że wyglądali inaczej
niż Polacy, inaczej się ubierali i inne śpiewali piosenki i że ich kościoły
nazywają się synagoga. Mówiła, że głównie zajmowali się handlem, do którego
mieli niezwykły dar. Zdarzało się, że nie byli w tym handlu uczciwi. Kiedyś za
oszczędzone pieniądze z kilku pierwszych pensji poszła do Żyda kupić sobie
zimowy płaszcz, taki piękny, beżowy z wielbłądziej wełny. Palto było jednak za
duże na moją szczuplutką babcię. Kupiec wciskał jej jednak ten zakup, chwytając
z tyłu za kołnierz i zbierając nadmiar materiału, aby się lepiej prezentowało w
lustrze. Wspominała też, że trudnili się lichwą, czego Polakom nie wolno było
robić. Wyczuwałam nutę niechęci w słowach mojej babci i ton jakiegoś
lekceważenia, gdy naśladowała ich specyficzną polszczyznę. Kiedy próbowałam coś
na niej wymóc męcząc i marudząc, potrafiła powiedzieć: „przestań targować się
jak Żyd”, a na kogoś sprytnego, przebiegłego mówiła „to Szprync”. Dla niej –
osoby wzrosłej w okresie międzywojennym wciąż było istotne, czy ktoś jest
Żydem. Przed wojną antagonizmy polsko-żydowskie były codziennością, aż w końcu po
1935 roku doprowadziły np. do uczelnianej segregacji rasowej.
Babiśka mówiła mi, że Żydzi mieli inne imiona i nazwiska kończące się na –man
(człowiek), - berg (góra), albo -stein (kamień), na przykład biegaczka Irena
Kirszenstein. Ponieważ w moim dziecięcym środowisku nie było osób o tak
brzmiących nazwiskach uznałam, że Żydów w Polsce nie ma.
Od Babiśki dowiedziałam się też o strasznych rzeczach, które Niemcy robili Żydom
w czasie wojny i o getcie warszawskim. To ona pokazała mi ulicę Próżną, na
którą jeździłyśmy po nici, igły i gwoździe, i wskazywała okoliczne kamienice, mówiąc,
że właśnie tu mieszkali Żydzi. Opowiadała jak w czasie wojny dziadek pomagał
załatwiać „lewe” papiery i kryjówki dla tych, którym udało się zbiec z getta.
Także o tym, jak później trafiali do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu i że
palili ich w krematoriach.
Bardzo mi było żal tych ludzi, tego, że nie mieli swojego kraju i że taki ich
okrutny los spotkał w czasie wojny. Podobne uczucia żywiłam do prześladowanych
Indian, albo murzynów oglądanych na filmach. Byli dla mnie kimś równie
egzotycznym, a jednak silnie związanym z Polską, światem, który bezpowrotnie zaginął.
Dorastałam, a temat tego, kto był Żydem i jacy są Żydzi wciąż mnie nie
pochłaniał, bo się o tym w moim otoczeniu po prostu nie rozmawiało, albo ja nie
zwracałam specjalnej uwagi na jakieś o tym wtręty.
Już jako zupełnie dorosła osoba zaczęłam odkrywać, że Żydzi polskiego
pochodzenia, a może odwrotnie – Polacy pochodzenia żydowskiego, jednak żyją w
Polsce. Do mojej świadomości dotarła również wiedza o tym, jak wielu ludzi
spośród komunistycznego aparatu, którzy Polskę urządzali po swojemu, ale
przecież nie tylko oni, miało i ma takie żydowskie korzenie i ile z tych osób
otrzymało nowe imiona, nazwiska i nowe metryki.
Do tego jeszcze dowiedziałam się o historii mego stryjecznego dziadka kpt.
Mieczysława Sokołowskiego, który stracił życie przez tych właśnie ludzi.
Pisałam o tym w poście Dzień Pamięci Żołnierzy Wyklętych. W dokumentach ze śledztwa są przecież nazwiska
funkcjonariuszy, którzy go w Głównej Informacji Wojskowej brutalnie
przesłuchiwali, potem w farsie zwanej procesem skazali na śmierć i w końcu
rozstrzelali. Wiem, że niektórzy z nich byli Żydami. A przecież takich jak nasz
Mietek były tysiące, ściganych, torturowanych, mordowanych, albo „tylko”
przetrzymywanych w więzieniach latami.
Najbardziej znane nazwiska oprawców to choćby Henryk Podlaski (Hersz Podlaski –
syn Mojżesza i Szpryncy Austern)
prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej albo Helena Wolińska (Fajga Mindla
Danielak zresztą warszawianka) – przyklepała areszt gen. Fieldorfa „Nila”, jej udziałem
było wiele tzw. sądowych mordów. Wśród tych ludzi byli przecież także Polacy, choćby
taki Eugeniusz Chimczak – krwawy śledczy z mokotowskiego więzienia na
Rakowieckiej.
Nie
raz i nie dwa, może i naiwnie zastanawiałam się, jak to się stało, że
członkowie narodu żydowskiego tak ciężko doświadczonego w historii, zdolni byli
do czynów jakże podobnych. Nawet już zaczęłam się uważnie rozglądać wokół
siebie i dostrzegać ludzi, którzy z wyglądu pasowali do żydowskiego
pochodzenia. Pojawiała się też myśl: ciekawe, kto był jego ojcem, dziadkiem i
czy utrwalał władzę ludową i kiedy zmienił nazwisko?
Jakże łatwo byłoby poddać się temu tokowi myślenia, znaleźć sobie w Żydach
winowajców wszelkiego powojennego zła. No bo czyż nie był Żydem pan Egelmajer,
który od przybyłych, aby wywłaszczyć Wólkę Pracką namiestników nowej władzy,
otrzymał nad nią zarząd? Albo ci inni, Żydzi z UB i GZI, którzy pastwili się
nad Mietkiem? Albo Żydzi – komuniści, którzy stali się nową „elitą” w Polsce. I
do tego tajemnicza, niewyjaśniona śmierć mego ojca i smutni panowie z bezpieki
towarzyszący rodzinie na pogrzebie.
O tak, naprawdę łatwo byłoby mi przyjąć taką postawę, mieć cel i obiekt do
złości, wściekłości i nawet nienawiści.
A jednak nie. Po prostu nie. Dawniej nie miało, i teraz – już zupełnie świadomie - nie ma dla
mnie znaczenia, czy ktoś ma żydowskie korzenie, czy ma za długi nos, smutne
oczy, albo przyrośnięte uszy. Nie ważne jest dla mnie, kim byli jego rodzice,
dziadkowie, albo pradziadkowie. Czy ktokolwiek z nas miał na to wpływ kim byli
nasi przodkowie? Co ja mogłabym zrobić, jeśli okazałoby się, że mój pradziadek
Arkadiusz Sokołowski nie był poważanym lekarzem, ale rzezimieszkiem? Nic, zupełnie nic nie
mogłabym zrobić z takimi korzeniami. I nie stawiam tu oczywiście wcale znaku równości między rzezimieszkiem i Żydem.
Dla mnie zatem liczy się tylko to jakim
ktoś jest człowiekiem. Czy jest uczciwy, czy ma dobre serce i otwartą głowę,
czy swoim zachowaniem nie krzywdzi innych ludzi albo stworzeń? Dla mnie nie ma więc
to znaczenia, czy Ida była Żydówką. I czy jest Żydówką Ania, Mania albo Leon.
Zawsze brzydziła mnie odpowiedzialność zbiorowa, fanatyzm i rasizm.
Jedyne co mnie boli, to to, że osoby winne konkretnych zbrodni popełnianych „za
komuny” na niewinnych ludziach uszli odpowiedzialności i kary za swoje czyny. I
proszę mi nie mówić, że temu też są winni Żydzi. Zawsze, od małego dziecka,
marzyłam o świecie wolnym od wojny, przemocy i okrucieństwa. Chciałam świata
rządzącego się sprawiedliwością i szacunkiem dla ludzi i zwierząt. A jeśli już
nie całego świata, bo może tego się nie da zrobić, to przynajmniej takiej
Polski.
Nieczęsto chodzę do kościoła, ale w przeddzień Dnia Pamięci Żołnierzy Wyklętych,
28 lutego byłam na mszy świętej im poświęconej w swoim rodzinnym kościele Św.
St. Kostki na Żoliborzu. Chwila z księdzem Jerzym i z jego słowami: zło dobrem zwyciężaj zawsze dobrze mi
robi. Ewangelia na ten dzień zawierała trudne wyzwanie:
„Bądźcie doskonali, jak doskonały
jest wasz Ojciec niebieski.
A Ja wam powiadam: Miłujcie
waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak
będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On
sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na
sprawiedliwych i niesprawiedliwych.”
A potem w kazaniu ksiądz podkreślał, że miłować nieprzyjaciół to nie znaczy
tylko zostawić ich w spokoju, ale to znacznie więcej, to opiekować się nimi i
służyć im, tak jak tym naszym najbliższym którego kochamy.
Bardzo to trudne do zrobienia, a nawet bardzo trudne do zaakceptowania. Dla
mnie to niemal program świętości. Mnie na razie musi wystarczyć to, że nie
ulegam antysemityzmowi, który zaznacza się nawet w kręgach bliskich mi osób. To
co mogę dziś zrobić to jedynie stwierdzić, że nie ma to dla mnie znaczenia, czy
Ida była Żydówką. I zaczęłam mówić to głośno. Podobno, jeśli chce się dotrzeć
do źródła, trzeba iść pod prąd…