niedziela, 27 kwietnia 2014

Wystarczająco ważne korzenie - cz.1.



Nikt nie jest doskonały i nikt nie ma idealnej rodziny. Zdarza się nawet, że ktoś jest zupełnie sam, albo chciałby zapomnieć o swojej rodzinie.  Kiedyś często zastanawiałam się, jak inne, no i oczywiście lepsze, byłoby moje życie, gdyby mój ojciec nie zginął, kiedy byłam małą dziewczynką. Jego śmierć i to, że mnie opuścił na zawsze, była źródłem największego mojego wstydu i największej traumy. Zastanawiałam się, dlaczego akurat mnie to się przytrafiło. Los pozbawił mnie czegoś tak naturalnego i potrzebnego do życia jak woda i powietrze – połowy rodzicielskiej miłości. Czułam się z tego powodu inna, gorsza niż moi rówieśnicy. W końcu jednak zdałam sobie sprawę z tego, że to ja sama jestem odpowiedzialna za jakość swojego życia i za swoje szczęście. Wreszcie zaakceptowałam tę myślę, choć o ile łatwiej jest oczekiwać szczęścia od losu niż od siebie samego. Mam wystarczająco dobrą rodzinę i miałam wystarczająco dobre dzieciństwo. Z małej Beatki-sierotki, wyrosła całkiem dorosła i poukładana Beata. Beata, Aka, Kaczka – jakkolwiek by mnie nazwać, mam ciągle w sobie małą dziewczynkę. Nie chcę się z nią rozstawać – podobają mi się jej szalone pomysły, dziecięca radość i ciekawość.  Ja dorosłam, ona nie musi...
Nauczyłam się wybierać ze swoich wspomnień z dzieciństwa momenty, które mogą mnie wzmacniać. Przywołuję dobre chwile. I nie nurzam się już w rozważaniach, co by było gdyby. To nie oznacza, że wypieram trudne uczucia. Jestem ich świadoma, ale nie pozwalam, by panowały nade mną.
W procesie godzenia się ze swoim losem pojawił się też moment, gdy zapragnęłam dotrzeć do historii rodziny mojego ojca i przekonać się, jakie są te moje ojczyste korzenie. Czy są to wystarczająco ważne i dobre korzenie? To genealogiczne śledztwo jest bardzo trudne. Rodzice mojego ojca zginęli w Powstaniu Warszawskim, a trójkę osieroconych dzieci wychowywały ciotki, czyli siostry mojego dziadka. One też od dawna nie żyją, więc nikt nie może mi dziś opowiedzieć tej historii...
Poszukiwanie korzeni, to także pole pracy ze wstydem niewiedzy o najbliższych, opuszczenia mnie przez nich i ich samych przez mnie. To zmaganie ze wstydem opuszczonych grobów i nieobecności nie do nadrobienia. To rozprawienie się z niespełnionymi oczekiwaniami, startami moralnymi i psychicznymi, a nawet utratą dóbr materialnych.
W tym, co udało mi się odszukać znalazłam kawał historii Polski, znalazłam radość z odkrywania nieznanego i z tego, że jestem do kogoś w czymś podobna. Znalazłam tajemnice, niespodzianki i niepokój niewidomych.  Był też smutek i łzy, rozczarowania i zwątpienia. Pozostaje mi zadowolenie z wystarczająco ważnych korzeni.
Próbowałam spisać wspomnienia i tę historię, aby móc do niej wracać, aby móc się nią dzielić. Zbieram się na odwagę, aby niektóre fragmenty znalazły tutaj swoje miejsce.

„Wystarczająco ważne korzenie” – fragment 1.:

„(...) Przypominam sobie proszony, rodzinny obiad w mieszkaniu ciotek ojca na ulicy Mickiewicza w Warszawie. Mogłam mieć wtedy nie więcej niż cztery lata. To miejsce zawsze wydawało mi się trochę zagadkowe i czułam się tam nieswojo, chociaż było to kiedyś także moje mieszkanie. Przez dwa pierwsze lata swojego życia mieszkałam tam razem z rodzicami. Mieszkały tam różne ciotki, ale ja najbardziej lubiłam „Muszkę”. Inne starsze panie były surowe i trochę straszne. 
Ul. Mickiewicza, 1961r.



Pamiętam, że w pokoju, którego okno wychodziło na ulicę, tym po stronie kuchni, stało pianino. Na tym pianinie grała ciotka Iza. Jakby-pamiętam również, że ciotka Zosia budziła we mnie lęk, bo … mówiła po francusku. W przedwojennym, parterowym mieszkaniu na Mickiewicza wszystko było inne niż w naszym mieszkaniu na Słowackiego: na podłodze zamiast klepek ułożonych w jodełkę były grube, ciemne deski, a drzwi do pokoi zawsze pozamykane. Było dwa razy większe od naszego mieszkania, ale wydawało mi się ciaśniejsze i trochę ponure.
Mój tata. Od podwórka, 1961r.
Obiad podano w dużym pokoju, do którego prowadziły ostatnie drzwi po lewej stronie. Chociaż dwa okna wychodziły na południe, to wnętrze było raczej mroczne. Pierwszeństwo do słonecznego światła miały rośliny doniczkowe, które tłoczyły się na parapetach. W oknach nie było firanek, a jedynie białe, płócienne zazdrostki, zasłaniające szyby do połowy. Tuż za drzwiami oparty o ścianę stał sobie staromodny, ciemny kredens, którego górną część przed wzrokiem ciekawskich chroniły wąskie drzwiczki. W tych drzwiczkach pomiędzy drewniane szprosy wstawione były grube szybki o skośnie przyciętych brzegach. Kiedy zza okna wpadał promień słońca na krawędziach szkła pojawiała się tęcza. Jakoś tak naprzeciwko drugiego okna usytuowany był wielki, kaflowy piec z parą żeliwnych, małych drzwiczek zamykanych na skoble. Nie rozumiałam po co komu taka dziwaczna „szafa”, ani dlaczego miało tam się chować ciepło. U nas w domu były od tego małe, zgrabne kaloryfery.
Na stole leżał obrus, a przed każdym z biesiadników talerze i sztućce. Na krześle, na którym siedziałam ciotka położyła dodatkowe poduszki, żeby moja broda wypadła nieco powyżej krawędzi talerza. Obiad ugotowała ciocia Muszka. Smakowite zapachy wypełniały całe mieszkanie, mieszając się z zapachem staroci i kurzu. Nie pamiętam jaka była zupa, ale na drugie danie serwowano mięciutką cielęcinę, buraczki i ziemniaki polane mięsnym sosem. Stara ciotka pochyliła się nade mną i drobno pokroiła moją porcję mięsa, ale ja i tak podziobałam ją jeszcze na pojedyncze pasemka. Byłam okropnym  niejadkiem, więc mama zawsze stara się przeciwdziałać moim wysiłkom  pozostawienia na talerzu większej części obiadowej porcji. Tym razem obiad mi naprawdę smakował. 
Jednak  najlepsze było ciągle przede mną i bardzo prawdopodobne, że to obietnica deseru była dodatkowym bodźcem, który sprawił, że  uporałam się z daniem zasadniczym. Na deser ciotka  Muszka podała czereśniowy kompot. Najpierw łyżeczką wyławiałam małe owoce, a potem musiałam dokonać tej bardzo trudnej sztuki oddzielania w ustach miąższu od pestki. Pestkę w dyskretny sposób należało umieścić ponownie na łyżeczce i odłożyć. Ja swoje pestki układałam na spodeczku wokół filiżanki, tworząc z nich dla niej piękne, brązowe korale. Tymczasem ciotka Muszka (Klementyna Amelia lub odwrotnie) wyjęła zza kredensowych, oszklonych drzwiczek czekoladowy wedlowski torcik. Okrągły, waflowy przysmak był zapakowany w granatowe, płaskie pudełko ze złotymi napisami. Na mój deserowy talerzyk już niebawem wjechał czekoladowy  trójkącik pachnący wanilią. Nikt nie musiał mnie pilnować, żebym go zjadła i po chwili nie było już po nim śladu - pomijając oczywiście pięć palców mojej  prawej ręki ubabranych roztopioną czekoladą.   Już nie pamiętam, czy mama zaprowadziła mnie do łazienki czy do kuchni, ale ręce zostały umyte.
W tym pokoju, pod ścianą naprzeciwko kredensu, stał duży tapczan przykryty jakąś kapą. Ścianę za nim osłaniała makata z tkaniny. Gdy siadało się na tapczanie miękko się zapadał. Podczas gdy reszta rodziny pozostała przy stole i o czymś rozmawiała, ja z Ewą,  siostrą mojego ojca Rafała, usiadłyśmy na łóżku. Byłam mała i nie wiedziałam, że Ewa jest chora i cierpi na Zespół Downa.  Wyczuwałam, że jest inna, bo trochę inaczej wyglądała i inaczej się zachowywała: jakby była dorosła, ale bawiła się ze mną jak dziecko. No i jeszcze to, że trudno było mi zrozumieć co do mnie mówiła, ale jak to „dzieci” szybko się dogadywałyśmy. Pamiętam doskonale dotyk jej ciepłej, suchej, szorstkiej dłoni, kiedy brała mnie za rękę, aby zaprowadzić do miejsca, w którym chciała mnie posadzić. Gdy usiadłyśmy obok siebie Ewa pokazała mi swój zeszyt, w którym miała powklejane święte obrazki. Obrazki były kolorowe, a niektóre miały złote ramki i złote korony – te najbardziej mi się podobały. Wokół obrazków Ewa rysowała kwiatuszki i różne szlaczki. Wydaje mi się też, że były tam podpisy „Bóg” i jakieś rzędy literek, więc Ewa chyba uczyła się pisać. Obrazki, które najbardziej jej się podobały Ewa leciutko dotykała. Czasem brała moją rękę i pokazywała mi jak należy delikatnie głaskać Boga. Pamiętam to jak dziś.
Krzyś, Ewa, Rafał. 1946r.


Ewa była pogodna i na swój sposób serdeczna. To jedyna, oprócz mojej matki chrzestnej, osoba z rodziny mojego ojca, dla której jego śmierć, ani fakt, że moja mama wyszła ponownie za mąż, nie miało żadnego znaczenia. Ewa nadal przychodziła do nas sama bez zapowiedzi, tak jak to robiła za życia swojego brata Rafała. Na moją mamę mówiła jakoś tak „Żażabunka” i starała się  prowadzić rozmowę w swoim języku. Dopóki byłam mała wizyty Ewy mnie cieszyły, ale potem zaczęły mnie złościć. Wstydziłam się, że ona jest chora, że jest inna. Kiedyś, gdy byłam sama w mieszkaniu, a mogłam mieć około jedenastu lat, zadzwonił dzwonek do drzwi. Podeszłam, żeby otworzyć i zobaczyłam w wizjerze jej korpulentną postać. Nie otworzyłam drzwi udając, że nikogo nie ma w domu, ale Ewa nie zrażając się brakiem reakcji domowników dzwoniła jeszcze wielokrotnie, aż wreszcie sobie poszła. Już więcej do nas nie przyszła... Dziś, kiedy to wspominam jest mi bardzo przykro i wstyd.”

Ewa już nie żyje. Nie mogę więc prosić jej o wybaczenie. Mogę jedynie wybaczyć sobie, że tak się wówczas zachowałam.  Ewa zmieniła mój stosunek do osób nie w pełni sprawnych. Już od dawna się ich nie wstydzę i nie wstydzę się zapytać, czy potrzebują mojej pomocy, albo po prostu się do nich uśmiechnąć. Czasem się odwzajemniają, a wtedy przypomina mi się uśmiech mojej Ewy.

DOBRA IDEA:   www.bardziejkochani.pl/

4 komentarze:

  1. Niezwykłe są i Twoje wspomnienia i szczerość...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwalnianie wspomnień w taki dosłowny sposób jest bardzo oczyszczające. Każdy z nas ma jakieś wstydy, a wstyd to bardzo destrukcyjne uczucie. Postawić wstyd na scenie w świetle jupiterów, to zagonić go w kozi róg :)

      Usuń

Z powodu nieproszonych gości włączyłam moderowanie. Przepraszam, że komentarz będzie trochę czekał na publikację. I miłego dnia Ci życzę :)