To mi się zaczęło w dniu 51 urodzin. Była zimna i szarobura lutowa sobota. Coś spowodowało, że z naszego
małego mieszkania w bloku wyniosłam chyba dziesięć 120-litrowych
worów ze swoim rzeczami. Były w worach głównie szmaty: moje ubrania, w które
zmieściłabym się gdybym schudła, choć dwa kilogramy i takie, których nie miałam na
sobie od dwóch, trzech lat. Były tam jeszcze nie użyte do uszycia czegokolwiek
materiały. Były rzeczy, które kupiłam w SH ze względu na piękno tkaniny, wzoru,
koloru i od razu przewidziane były do przerobienia na coś innego, tyle, że
minęły dwa lata, a ja nic z nich nie uszyłam. Nie miałam czasu, albo
zapomniałam, że je w ogóle mam. Były torebki pod kolor do butów, których już dawno nie miałam i buty, w których nie chodziłam, bo zaczęły mnie obcierać.
Już przy drugim worze pod śmietnikiem czekał odbiorca moich „dóbr”, a przy
czwartym podjechał samochodem i odbierał moje wory bezpośrednio z klatki
schodowej. Nie ciekawiło mnie, co z nimi zrobi, czy sprzeda na wódkę, czy na
chleb dla głodnych dzieci. Byłam w desperacji, bo właściwie nie chciałam się
pozbywać „swoich ukochanych skarbów”, które zaległy szafy, pawlacze i schowek.
Moje skarby wyzierające z kątów zawadzały, ale przecież miały mi się kiedyś przydać.
Na przykład taki piękny strój do tańca brzucha, który własnoręcznie wyszyłam
dzwoniącymi, srebrnymi krążkami. Leżał sobie w szafie na przekór opinii
lekarza, że postępująca, uogólniona choroba zwyrodnieniowa stawów oraz nawracające
zapalenie rozścięgna piętowego nigdy już nie pozwolą mi tak tańczyć. Leżał
razem z drugim strojem do tańca, i z trzecim strojem...
 |
Strój taki jak mój :) |
Po wyrzuconych szmatkach, ciuszkach, fatałaszkach przyszła kolej na ozdoby, drogocenne
pamiątki i różne gadżety. Te rzeczy wystawiałam na klatce schodowej, na
parapecie przy portierni. Sąsiedzi, a może ich sobotni goście, zabrali je do swoich
domów, bo obok przezornie pozostawiłam torby, żeby łatwiej było je zabrać.
Ciekawi mnie troszkę, jakie kwiaty osłaniają teraz moje pięknie, niemieckie, ceramiczne
osłonki na doniczki w pastelowych kolorach zielonego groszku, niebieskiego,
przydymionego lekko nieba i żółtawego słoneczka. A tak je starannie dobrałam do
paseczków na okiennym lambrekinie. U mnie, od kiedy w wakacje ususzyłam ostatni
doniczkowy kwiatek, służyły za łapacze kurzu, wymagające za to regularnego
mycia. Albo ten wiklinowy koszyczek w kształcie buta, w którym trzymałam
pędzelki do malowania, choć ostatni raz malowałam 10 lat temu?
No i wreszcie książki, też poszły na parapet przy portierni, a stamtąd w drugie
ręce. Z książkami najtrudniej było mi się rozstać, a przecież ustawiałam je na
półkach w dwóch, albo i w trzech rzędach i o tych z tyłu w ogóle nie pamiętam, że
je mam. Niektóre przeprowadzały się ze mną już trzy razy. Z nich wszystkich to
może kilka przeczytałam więcej niż jeden raz, ale wiele z nich zdobywałam w
czasach, gdy książki się właśnie zdobywało, a nie po prostu kupowało, były więc bardziej
cenne. Przeczesałam książki tak, że nie stały już w trzech, ale w dwóch rzędach.
Wreszcie wzięłam się za najbliższe sercu superpamiątkowe pamiątki i
superprzydatne prezenty. A także za biżuterię, tę cenną i tę po prostu
kolorową, błyskotkową. Najtrudniej rozstać się z pamiątkami, bo to wspomnienia,
albo coś otrzymanego od bliskiej osoby. Coś, co się kurzy i wymaga dodatkowej
pracy i zabiera czas i zajmuje cenne
miejsce w domu. A powinno zabierać tylko miejsce w sercu.
Tamten ponury, zimowy dzień stał się początkiem wielkiego procesu
oczyszczania. Oczyszczania z niepotrzebnych już rzeczy, a także rzeczy nie
bardzo potrzebnych. Od tamtej pory, co jakiś czas pozbywam się kolejnych przedmiotów. Choćby taki sobie ozdobny, żeliwny dzwonek z gąskami poszedł na Stragan dla
Wzruszaczy do Ori i tam został sprzedany za 50 złociszy :)
Muszę się pozbywać rzeczy, bo także zdarza mi się kupować inne rzeczy. Próbuje
pilnować się zasady „rzecz za rzecz”.
Uwalnianie moich rzeczy zaczęło mi się podobać. Potrzebuję tego, aby nie czuć
się nimi przytłoczona. Choć ten pierwszy, wymuszony okolicznościami raz, kiedy wyrzuciłam mnóstwo rzeczy był naprawdę bolesny i wiele razy potem
żałowałam swojego pięknego stroju do tańczenia. Dziś trudno mi sobie
przypomnieć jakieś inne konkretne rzeczy, które poszły sobie precz w dziesięciu
worach. Chyba więc nie były takie dla mnie ważne.
Nie tak dawno wyprowadziłam z domu w szeroki świat pewien uroczy, sentymentalny
łapacz kurzu, czyli pięknego misia pilota, którego z szacunkiem nazywaliśmy Misiem
Weteranem. Był taki fajny i bardzo go lubiliśmy ... Nasz kochany miś dziś służy
jako eksponat w Grupie Historycznej Lotnictwa Polskiego i bywa na ważnych
piknikach lotniczych. A na szafce w przedpokoju jest trochę więcej miejsca:)
Dopiero pisząc bloga dowiedziałam się z Prostego Bloga, że takie ograniczanie
posiadanych rzeczy to część zjawiska zwanego minimalizmem. A przecież zakładając swego bloga
i nazywając go „Wystarczająco PL” czułam, że coś jest na rzecz :))))
 |
Kącik lotniczych wspomnień i łapania kurzu. Miś Weterana stoi w kącie. |
 |
Miś idzie w świat. |
 |
Miś po raz pierwszy jedzie metrem :) |
 |
Ostanie chwile z Misiem ... |
 |
Nowe życie Misia Weterana - stoi w kubku na stoliku na bardzo ważnym lotniczym pikniku :) |